sobota, 14 marca 2020

Teresa. Tam, gdzie będę mogła prowadzić boso



Teresa
Tam, gdzie będę mogła prowadzić boso


Teresa mieszka w buszu. Nie ma prądu, energię czerpie z baterii słonecznych. Jeździ starym landroverem. Ma ogród warzywny. Hoduje kozy, gęsi, kury. W Afryce od trzydziestu lat. Wygląda jak spalona słońcem Michelle Pfeiffer.
Tutaj, w domu Teresy jest przepięknie. Widok z okna na wzgórza przypominające cyprysową Toskanię zapiera dech.
Suka Ida ma szczeniaki, kotka niedawno się okociła. Maluchy plątają się pod nogami matek. Ptaki wyśpiewują tkliwe melodie, zachodzi słońce.
Podczas rozmowy z Teresą, doznałam iluminującego wrażenia, że my, ekspaci, uciekliśmy przeznaczeniu.
Zdziwiła się, gdy jej to oznajmiłam. „Czasem wyobrażam sobie” - tłumaczyłam – „jak boginie i bogowie, wzorem dawnych greckich, siedzą na mięciutkiej chmurze i rozdają nam życia. W Polsce, w Tanzanii, w Niemczech. Rodzisz się tu i tu, więc życie spędzisz tu i tu. A my jesteśmy jak wolne żarty, które sobie robimy z tych decyzji.”
„Mam nadzieję, że bogowie potrafią się śmiać i że nie mają nam tego za złe” – skwitowała mój wywód Teresa.
„Popatrz, gdzie zawędrowałyśmy” – odezwałam się po chwili – „Ty, Niemka z małego miasta koło Meinz i ja Polka z Sieradza.”
Siedzimy razem patrząc na tanzańskie słońce zachodzące za wulkanami. Miałyśmy tu być? A jeśli nie tu, to gdzie indziej? I z kim?
No, właśnie.
Dom Schulzów to najbardziej niesamowity dom w okolicy – choć przyznaję, większość ekspatów w Aruszy mieszka wyjątkowo, tak, że każdy designerski magazyn dałby się zabić za zdjęcia ich domów.
Jest dość mały, choć pojemny, drewniany i kamienny, pełen labiryntów, tajemniczych przejść, piwniczek, zapadni. Całkowicie solarny. To dom filozoficzny. Nic nie jest w nim oczywiste, nic nie jest typowe.
Owszem, ma dach, ściany (wertykalne, proste) i podłogi, ale są one dyskretną strukturą dla wielkiej, odważnej Idei, jaka temu domowi przewodzi. Jakiej? O to trzeba by spytać męża Teresy, architekta.

*
Jestem dziewczyną z małego miasteczka i nie marzyłam o wiejskim życiu w Afryce. Rodzice nie lubią zwierząt i nigdy ich nie mieli, ale okolice, z których pochodzę słyną z uprawy winorośli, jabłek i czereśni.
Hoduję kozy, bo je lubię. Poza tym Johann, mój mąż, ma alergię na krowie mleko. Już w górach Pare, gdzie mieszkaliśmy wcześniej, myśleliśmy o kozach, nie pamiętam jednak, dlaczego ich nie kupiliśmy.
W rok po przeprowadzce z Pare do Aruszy, czyli w 1999 roku, nabyliśmy pierwsze trzy kozy od Fini, naszej dobrej przyjaciółki, Szwajcarki. Kozy nie wymagają szczególnej troski. Mamy w domu pracowników z wioski – ogrodników i askarich (stróży), oni od dziecka wypasali kozy i się na nich znają. A znać się trzeba, bo a to jedna choruje, a to druga kuleje, trzecia nie daje mleka, czwarta zaraz będzie rodzić.
Kozy wychodzą na łąki codziennie o poranku, wracają w południe i siedzą w koźlarni.
Podczas rui oddzielamy samce od samic. Masajowie zakładają kozłom urżnięty kawał plastikowego wiadra na penisa. Jest to ryzykowne i trudne, bo ten kawał wiadra musi być przymocowany na fest. Chuć kozłów jest potężna i zrobią wszystko, żeby się wyzwolić i dorwać samicę w rui. Słyszałaś, jak beczą – krzyczą, wyją, zawodzą? Głos napalonego capa jest przeraźliwy. I zatrważająco ludzki. Regulacja ich rozrodczości jest bardzo ważna. Nie można dopuścić, żeby kopulowały ze sobą zwierzęta połączone więzami krwi. Nie powinno się też zezwalać na zapładnianie młodych kózek.
Nie mielibyśmy tak pięknych zwierząt, gdyby nie Edward. To najważniejszy z naszych pracowników. Jest świetnym koźlarzem.
Koordynuje też prace wokół domu i w ogrodzie. Każdego ranka spotykamy się z nim na odprawie i robimy plan zajęć. Nigdy nas nie zawiódł, pamięta o wszystkich ustaleniach, dotrzymuje terminów i świetnie się z nami dogaduje. W suahili, rzecz jasna.
Mamy też gęsi. Dostaliśmy je od pewnej kobiety z Izraela, która mieszkała tutaj na plantacji kawy Burkaa. Chcieliśmy mieć gęsi, bo mimo że ufamy psom, to jednak gęsi są bardziej czujne. Nie wiedziałaś? O, bez dwóch zdań. Gęsi są trudne. Wrażliwe. Boją się psów, sów, węży i nie są w stanie wysiedzieć jajek. Znoszą je gdzieś w krzakach, próbują grzać, ale nic z tego nie wychodzi.
Kury mamy, ale też - żadnych jajek. Chowają się w buszu, czym mnie strasznie denerwują, bo dbam o nie, kupuję lekarstwa i specjalną karmę, a te kryją się i niosą po krzakach. Aż przychodzi dzień, w którym mam dość i obwieszczam rodzinie, że od jutra koniec z kurami. Zjadamy je i basta. Wtedy one – jakby to przeczuwając, ujawniają jajka i ratują sobie życie.
*
Nazywasz mnie niezwykłą kobietą, bo mieszkam w tanzańskim buszu, ale ja jestem zupełnie zwyczajna.
Nie sądziłam, że wyjadę do Afryki. Chciałam mieszkać w Ameryce Południowej, marzyłam o Panamie.
Johanna poznałam 30 lat temu. W miasteczku uniwersyteckim. Oboje studiowaliśmy architekturę, z której zrezygnowałam po roku. Nie mam wyobraźni przestrzennej i opornie mi szło projektowanie. Zostałam pielęgniarką, ale to okropna robota, przynajmniej dla mnie. Nie nadaję się do niańczenia ludzi.
Kiedy się poznaliśmy, Johann właśnie kończył studia, jest ode mnie o cztery lata starszy. W trakcie stażu po obronie szukał tematu do badań. Chciał usystematyzować i opisać architekturę kolonialnej Afryki. Godzinami przesiadywał w bibliotekach.
Interesował się Afryką, bo z Afryki pochodzi. Urodził się w Moszi, wychował w Aruszy. Jego ojciec był tutaj pastorem. Wrócili do Niemiec, gdy Johann miał dwanaście lat. Od dnia wyjazdu nie przestał do Afryki tęsknić. Wiedział, że tu wróci.
Skontaktował się z kolonialnymi architektami, ale ich poglądy były tak konserwatywne, że szybko zrezygnował. Nie chciał mieć z nimi nic wspólnego. Spotkał za to wspaniałego profesora, który zajmował się architekturą etiopską i powiedział Johannowi, że może dostać stypendium w Etiopii – nie było wówczas wielu chętnych na badania terenowe w tej części świata, a architektura Konso – obecnie wpisana na liście światowego dziedzictwa UNESCO – jest fascynująca.
Kiedy Johann wyjechał na rok do Etiopii, myślałam, że odwiedzę go z raz lub dwa i zobaczę, czy to dla mnie.
W rezultacie spędziłam w Konso, na południu Etiopii, prawie cały 89’ rok. Mieszkaliśmy w typowej dla Konso kamiennej chatce. Bez prądu. Wodę nosiliśmy z rzeki. Jedliśmy to, co ludzie z wioski. Mieliłam ziarna, robiłam mąkę i piekłam podpłomyki. Jedliśmy też indżerę. Fasolę, ciecierzycę, soczewicę. Nie było do naszej wioski żadnej drogi, nie dojeżdżały żadne auta. Wszystko trzeba było dźwigać na plecach. To było tak, jakbym cofnęła się w czasie o parę stuleci.
Najtrudniejsze było to, że nie znałam języka. Nie mogłam sobie pogadać z sąsiadami. Ale ludzie nas akceptowali i szanowali.
Johann pojechał w tym roku na konferencję architektów do Addis i odwiedził Konso po 25 latach.
Wyobraź sobie, że ludzie go pamiętali! Prosili, żeby mnie pozdrowił – więc pamiętali i mnie. W sumie może to nic dziwnego, bo niewielu farendżi (obcych, turystów) mieszkało z nimi po nas.
Biurokracja w Etiopii była straszna. Jako nie-żona musiałam co miesiąc przedłużać wizę, co wiązało się z parodniową wyprawą do Addis przez Arba Myncz i uniżonym czekaniem na stempel.
W końcu postanowiliśmy się pobrać, miałam dość tych wypraw. To był chyba jedyny raz, kiedy Johann wręczył komuś łapówkę – butelkę whisky. Daliśmy ją urzędnikowi, który wystawił nam odpowiednie zaświadczenie. Wzięliśmy ślub w ambasadzie w Addis. Bez rodziców. Świadkiem Johanna był jego etiopski przyjaciel, a moim niemiecka tłumaczka Biblii.
Widziałaś nasze zdjęcia z Konso? Te czarno-białe? Niesamowite, prawda? Zwłaszcza to tutaj - ja w krótkich, sterczących włosach i w dżinsowych ogrodniczkach. Klęczę i ucieram ziarna patrząc prosto w obiektyw.
Chętnie bym tam wróciła.
*
Co było dalej?
Wiedzieliśmy już wtedy, że chcemy zostać w Afryce. Że nie ma powrotu do Niemiec. Johann marzył o Tanzanii. Nawiązał korespondencję z diecezją luterańską w Aruszy, dla której pracował jego ojciec. Potrzebowali architekta, ale za rok czy dwa. Zaproponowali nam Kongo, miejscowość Bukavu nad jeziorem Kiwu. Później przenieśli nas do Lubumbashi. Johann projektował, ja pracowałam w lokalnej przychodni. Musiałam nauczyć się języka. Zapisali mnie na kurs suahili. To był 91’ rok. Niebawem w Kongo zrobiło się niebezpiecznie i ewakuowali nas stamtąd do Budżumbury. A potem w góry Pare, do wyczekanej Tanzanii.
*
Zanim wylądowałam w Tanzanii, słyszałam o niej od Johanna. Jego rodzice przypłynęli do Dar es Salaam na statku. Mama w piątym miesiącu ciąży. Przeżyła szok, gdy zobaczyła szpital w Moszi. Ale szczęśliwie urodziła w nim zdrowego Johanna, który jest najstarszym z trójki rodzeństwa.
Mieszkaliśmy w Pare w latach 1992-98.
Johann projektował i budował kościoły, szkoły i szpitale w różnych rejonach północnej Tanzanii. To samo robi w Aruszy – dostaje zlecenia od misji i pracuje tam, gdzie żaden inny architekt by nie pojechał. Nie ma z tego dużych pieniędzy.
Pare to było kolejne dzikie miejsce. Koniec świata. Tak, jak Etiopia. Żyliśmy w prawdziwym oddaleniu, w głuszy, w odcięciu od zachodniej cywilizacji.
*
Wiesz, niektórzy ekspaci mieszkają tutaj przez wiele lat. I nie mówią słowa w suahili. To smutne. Jedyne, co dwudziestoletni syn naszych znajomych potrafi powiedzieć w suahili do swojego ogrodnika to: „Proszę, otwórz bramę.” Nie mogłabym tak żyć. Nie chcę o nikim źle mówić, ale jest coś nieprzyzwoitego w tym, że ekspaci nie zadają sobie nawet trudu, żeby poznać język gospodarzy kraju, w którym postanowili zamieszkać. Nie zadają sobie trudu, żeby poznać ich kulturę, żeby się do nich zbliżyć.
My staraliśmy się być wśród Tanzańczyków tak blisko, jak tylko można. Johann wierzył, że powinniśmy żyć na prowincji, rozpuścić się w niej, budować i leczyć, wymieniać się umiejętnościami. Uczyć. Ale po sześciu latach w górach Pare miałam dość. Chciałam się przeprowadzić. Za długo tam siedzieliśmy. Urodził się Uwe. Byłam w drugiej ciąży. Wyjechaliśmy do Aruszy, gdzie jesteśmy do dziś.
Jedynymi wazungu w Pare poza nami była niemiecka rodzina nauczycieli. We wsi był jeszcze katolicki ksiądz, miły człowiek, niestety zginął w makabrycznym wypadku samochodowym. Po nim przyszedł następny, ale okazało się, że jest pijakiem.
Obaj księża byli Niemcami.
Pracowałam w małej lokalnej przychodni. Żałuję, że nie wykorzystałam tamtego czasu na naukę ziołolecznictwa. W przychodni nie było żadnego lekarza, tylko ja i lokalne pielęgniarki. Lekarze, jeśli się pojawiali, sprawiali same kłopoty. Nudzili się okropnie, upijali, wdawali w romanse. I szybko znikali. Mówię o tanzańskich lekarzach, europejscy nie przyjeżdżali wcale. Czasami myślałam sobie, że szkoda, że zamiast księży, Europa nie posyłała w Pare lekarzy. Ale, cóż, jest jak jest.
Trudno nam się diagnozowało i leczyło. Ludzie przychodzili i skarżyli się na nieokreślone bóle, na przykład brzucha. Nie wiedziałam, czy to wyrostek, czy to – w przypadku kobiety – ból menstruacyjny, czy żołądek, czy wątroba. Dopiero po długotrwałym wywiadzie, można się było czegoś więcej dowiedzieć, ale i tak nie miałam pewności, co im tak naprawdę dolega.
Co my tam robiliśmy wieczorami? Sama sobie teraz zadaję to pytanie. Rozmawialiśmy, czytaliśmy. Byliśmy sami, bez dzieci, bez żadnych znajomych, na końcu świata. Mieliśmy prąd, od samego początku używaliśmy baterii słonecznych. Rano słuchaliśmy BBC.
Parę lat temu, gdy Johann odwiedzał matkę w Niemczech, przeglądał nasze listy z Pare i powiedział mi potem, że do tego okresu w naszym związku najbardziej chciałby wrócić. „Kochaliśmy się. Nie potrzebowaliśmy świata” - mówił. Nie wiem tylko, czy to z aktualną Teresą chciałby wrócić czy tamtą sprzed lat.
Większość sąsiadów to byli prości farmerzy, którzy nawet nie śnili o tym, żeby się wyrwać do miasta i zacząć lepsze życie. Wiecznie przeżywali swoje melodramaty. Kłócili się o miedzę, o dzieci, żony. Jedni próbowali drugim podebrać trochę ziemi. Albo walczyli o drzewa. Jedni twierdzili, że to i to drzewo należy do nich, bo zasadził je ich dziad. Drudzy zarzekali się, że owszem, zasadził, ale potem przepił. I tak w koło Macieju.
Po roku w naszym życiu pojawił się nocny stróż, który zaczął z nami jadać kolacje. Do tej pory inny stróż jadał w swojej budce, na zewnątrz. A ten, nazywał się Mbuzi (koza), pierwszego wieczoru powiedział nam, że nie jest psem i że nie będzie jadł na dworze.
Wprosił się do środka, usiadł przy stole i od tej pory jadał z nami kolację pięć dni w tygodniu. Nie cierpiałam tego na początku, bo był obcym człowiekiem i nie chciałam z nim spędzać każdego wieczoru. Mówiłam to Johannowi, ale był wobec niego bezradny.
Na szczęście okazało się, że Mbuzi jest wyjątkowym i niezwykle miłym człowiekiem, z którym szybko się zaprzyjaźniliśmy. Dzięki niemu zrozumieliśmy masę rzeczy w Pare, opowiadał nam swoje historie, znosił plotki i opowieści, wręcz całe sagi, z okolicy. Ciekawy człowiek.
*
Kiedy się sprowadziliśmy do Aruszy, Uwe miał trzy lata, a ja byłam w ciąży z drugim dzieckiem. Ingo urodził się w Nairobi i… zmarł w parę dni po porodzie. Był całkowicie niezdolny do życia. Pochowaliśmy go na tutejszym cmentarzu. Położyliśmy na jego grobie wielki płaski kamień, do którego później dokładaliśmy inne mniejsze. Ale tutaj ludzie nie szanują grobów i te kamyki ciągle znikały – pastuszkowie rzucali nimi w nieposłuszne kozy.
Śmierć Ingo była dla mnie strasznym czasem. Najgorszym.  Szczególnie, że nie mieliśmy pojęcia, że urodzi się upośledzony. Nie robiłam regularnych badań ani USG. Droga do lekarza w Nairobi była długa i męcząca, w ciąży nie chciałam ryzykować podróży po wybojach.
Mnóstwo ludzi przyszło na pogrzeb. Ale byłam w swoim bólu sama. Zamknęłam się jak małż.

*
Johann w ogóle nie chciał kupować żadnej ziemi. Z przyczyn filozoficznych. Uważał, że w momencie, w którym człowiek nabywa ziemię i zaczyna posiadać, na przykład dom, staje się człowiekiem zniewolonym. Co zresztą jest prawdą.
Zamiast domu, Johann chciał zbudować most nad kanionem Korongo, nad naszą okresową rzeką, i mieszkać na moście, prosząc sąsiadów o możliwość parkowania landrovera na ich posiadłości. Chciał mieszkać na ziemi niczyjej, między brzegami.
Po śmierci Ingo, Johann zmiękł i zbudował nasz filozoficzny dom. Mieszkamy na wysokim brzegu Korongo.
Kupowanie tych naszych trzech akrów przypominało staranie się młodzieńca o pannę. Manfred i Maria, przyjaciele żyjący w Tanzanii od lat, skontaktowali nas z Paulem, który sprzedawał ziemię wokół Korongo. Wtedy nie było tu jeszcze nikogo. Ziemia była martwa, pusta. Nie rosło ani jedno drzewo. Stada zjadały każde źdźbło.
Paul był starym brytyjskim farmerem i nie chciał nam zaufać. Mimo że mieliśmy poparcie lokalnego Kościoła i godziliśmy się zapłacić tyle, ile żądał, bez negocjacji. Spotykaliśmy się z nim wielokrotnie, rozmawialiśmy. Wspólnie mierzyliśmy ziemię i po stokroć obchodziliśmy ją dookoła, co nie było łatwe, bo Paul miał farmerski krok. Ledwo za nim nadążaliśmy. W końcu dobiliśmy targu. I Johann zaczął tworzyć.
Im jestem starsza, tym bardziej męczy mnie ten dom i ta cała jego filozofia, której nie rozumiem. Łazienka jest oddzielnie, szafki kuchenne na dziedzińcu, kuchnia za dziedzińcem, jadalnia w patio. Gabinet Johanna po jednej stronie patio, po drugiej salon z pianinem. Nasze sypialnie są na górze, nad kuchnią, ale łączą się siatką skomplikowanych korytarzy.
Ktoś mi powiedział, że nasz dom jest jak dom z bajek Andersena. Steinerowski. Sprzed Ikei.
*
Przyjechałam do Afryki z plecakiem. I kontenerem. Wysłaliśmy go z Niemiec do RPA, skąd przez Dar es Salaam miał dojechać do Kongo. Z Kongo przejechał do Pare. I do Aruszy.
Zapakowaliśmy sztućce, garnki, sprzęty kuchenne, pralkę. Nic wielkiego. Książki. Johann zabrał chyba tonę książek. Pianino? Kupiłam w Aruszy.
Nie, nie chciałabym wrócić do Niemiec. Chyba, że na chwilę – żeby móc jechać dalej. Tam, gdzie będę mogła prowadzić boso landrovera.
Ale wszystko jest możliwe.
To, co mnie tutaj, w Aruszy, denerwuje to to, że ludzie są ostrzy, szorstcy. I to, że ja też się staję szorstka. Kocham za to wolność, jaką tu mam. Nikt nade mną nie stoi, sama odpowiadam za swoją pracę. I za swoje życie. Pracuję w luterańskiej diecezji i pomagam budować domy dla samotnych kobiet.
Cenię też wolność, jaką mam tutaj w przestrzeni. Widzę, jak ludzie żyją gdzie indziej - stłoczeni, w tłumie. A my mamy mnóstwo miejsca. Jak okiem sięgnąć. Ta garstka ludzi, których jeszcze znam w Niemczech ciągle walczy o fragmenty, okruchy wolności.
Zamiast mieć ogrody, hodują rośliny doniczkowe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz