Teresa
Tam,
gdzie będę mogła prowadzić boso
Teresa mieszka w buszu. Nie ma
prądu, energię czerpie z baterii słonecznych. Jeździ starym landroverem. Ma
ogród warzywny. Hoduje kozy, gęsi, kury. W Afryce od trzydziestu lat. Wygląda
jak spalona słońcem Michelle Pfeiffer.
Tutaj, w domu Teresy jest
przepięknie. Widok z okna na wzgórza przypominające cyprysową Toskanię zapiera
dech.
Suka Ida ma szczeniaki, kotka
niedawno się okociła. Maluchy plątają się pod nogami matek. Ptaki wyśpiewują
tkliwe melodie, zachodzi słońce.
Podczas rozmowy z Teresą, doznałam iluminującego
wrażenia, że my, ekspaci, uciekliśmy przeznaczeniu.
Zdziwiła się, gdy jej to oznajmiłam.
„Czasem wyobrażam sobie” - tłumaczyłam – „jak boginie i bogowie, wzorem dawnych
greckich, siedzą na mięciutkiej chmurze i rozdają nam życia. W Polsce, w
Tanzanii, w Niemczech. Rodzisz się tu i tu, więc życie spędzisz tu i tu. A my
jesteśmy jak wolne żarty, które sobie robimy z tych decyzji.”
„Mam nadzieję, że bogowie potrafią
się śmiać i że nie mają nam tego za złe” – skwitowała mój wywód Teresa.
„Popatrz, gdzie zawędrowałyśmy” – odezwałam
się po chwili – „Ty, Niemka z małego miasta koło Meinz i ja Polka z Sieradza.”
Siedzimy razem patrząc na
tanzańskie słońce zachodzące za wulkanami. Miałyśmy tu być? A jeśli nie tu, to
gdzie indziej? I z kim?
No, właśnie.
Dom Schulzów to najbardziej
niesamowity dom w okolicy – choć przyznaję, większość ekspatów w Aruszy mieszka
wyjątkowo, tak, że każdy designerski magazyn dałby się zabić za zdjęcia ich
domów.
Jest dość mały, choć pojemny,
drewniany i kamienny, pełen labiryntów, tajemniczych przejść, piwniczek,
zapadni. Całkowicie solarny. To dom filozoficzny. Nic nie jest w nim oczywiste,
nic nie jest typowe.
Owszem, ma dach, ściany
(wertykalne, proste) i podłogi, ale są one dyskretną strukturą dla wielkiej,
odważnej Idei, jaka temu domowi przewodzi. Jakiej? O to trzeba by spytać męża
Teresy, architekta.
*
Jestem
dziewczyną z małego miasteczka i nie marzyłam o wiejskim życiu w Afryce.
Rodzice nie lubią zwierząt i nigdy ich nie mieli, ale okolice, z których
pochodzę słyną z uprawy winorośli, jabłek i czereśni.
Hoduję
kozy, bo je lubię. Poza tym Johann, mój mąż, ma alergię na krowie mleko. Już w
górach Pare, gdzie mieszkaliśmy wcześniej, myśleliśmy o kozach, nie pamiętam
jednak, dlaczego ich nie kupiliśmy.
W
rok po przeprowadzce z Pare do Aruszy, czyli w 1999 roku, nabyliśmy pierwsze
trzy kozy od Fini, naszej dobrej przyjaciółki, Szwajcarki. Kozy nie wymagają
szczególnej troski. Mamy w domu pracowników z wioski – ogrodników i askarich
(stróży), oni od dziecka wypasali kozy i się na nich znają. A znać się trzeba,
bo a to jedna choruje, a to druga kuleje, trzecia nie daje mleka, czwarta zaraz
będzie rodzić.
Kozy
wychodzą na łąki codziennie o poranku, wracają w południe i siedzą w koźlarni.
Podczas
rui oddzielamy samce od samic. Masajowie zakładają kozłom urżnięty kawał
plastikowego wiadra na penisa. Jest to ryzykowne i trudne, bo ten kawał wiadra
musi być przymocowany na fest. Chuć kozłów jest potężna i zrobią wszystko, żeby
się wyzwolić i dorwać samicę w rui. Słyszałaś, jak beczą – krzyczą, wyją,
zawodzą? Głos napalonego capa jest przeraźliwy. I zatrważająco ludzki.
Regulacja ich rozrodczości jest bardzo ważna. Nie można dopuścić, żeby
kopulowały ze sobą zwierzęta połączone więzami krwi. Nie powinno się też zezwalać
na zapładnianie młodych kózek.
Nie
mielibyśmy tak pięknych zwierząt, gdyby nie Edward. To najważniejszy z naszych
pracowników. Jest świetnym koźlarzem.
Koordynuje
też prace wokół domu i w ogrodzie. Każdego ranka spotykamy się z nim na
odprawie i robimy plan zajęć. Nigdy nas nie zawiódł, pamięta o wszystkich
ustaleniach, dotrzymuje terminów i świetnie się z nami dogaduje. W suahili,
rzecz jasna.
Mamy
też gęsi. Dostaliśmy je od pewnej kobiety z Izraela, która mieszkała tutaj na
plantacji kawy Burkaa. Chcieliśmy mieć gęsi, bo mimo że ufamy psom, to jednak
gęsi są bardziej czujne. Nie wiedziałaś? O, bez dwóch zdań. Gęsi są trudne.
Wrażliwe. Boją się psów, sów, węży i nie są w stanie wysiedzieć jajek. Znoszą
je gdzieś w krzakach, próbują grzać, ale nic z tego nie wychodzi.
Kury
mamy, ale też - żadnych jajek. Chowają się w buszu, czym mnie strasznie
denerwują, bo dbam o nie, kupuję lekarstwa i specjalną karmę, a te kryją się i
niosą po krzakach. Aż przychodzi dzień, w którym mam dość i obwieszczam
rodzinie, że od jutra koniec z kurami. Zjadamy je i basta. Wtedy one – jakby to
przeczuwając, ujawniają jajka i ratują sobie życie.
*
Nazywasz
mnie niezwykłą kobietą, bo mieszkam w tanzańskim buszu, ale ja jestem zupełnie zwyczajna.
Nie
sądziłam, że wyjadę do Afryki. Chciałam mieszkać w Ameryce Południowej,
marzyłam o Panamie.
Johanna
poznałam 30 lat temu. W miasteczku uniwersyteckim. Oboje studiowaliśmy
architekturę, z której zrezygnowałam po roku. Nie mam wyobraźni przestrzennej i
opornie mi szło projektowanie. Zostałam pielęgniarką, ale
to okropna robota, przynajmniej dla mnie. Nie nadaję się do niańczenia ludzi.
Kiedy
się poznaliśmy, Johann właśnie kończył studia, jest ode mnie o cztery lata
starszy. W trakcie stażu po obronie szukał tematu do badań. Chciał
usystematyzować i opisać architekturę kolonialnej Afryki. Godzinami
przesiadywał w bibliotekach.
Interesował
się Afryką, bo z Afryki pochodzi. Urodził się w Moszi, wychował w Aruszy. Jego
ojciec był tutaj pastorem. Wrócili do Niemiec, gdy Johann miał dwanaście lat.
Od dnia wyjazdu nie przestał do Afryki tęsknić. Wiedział, że tu wróci.
Skontaktował
się z kolonialnymi architektami, ale ich poglądy były tak konserwatywne, że
szybko zrezygnował. Nie chciał mieć z nimi nic wspólnego. Spotkał za to
wspaniałego profesora, który zajmował się architekturą etiopską i powiedział
Johannowi, że może dostać stypendium w Etiopii – nie było wówczas wielu
chętnych na badania terenowe w tej części świata, a architektura Konso –
obecnie wpisana na liście światowego dziedzictwa UNESCO – jest fascynująca.
Kiedy
Johann wyjechał na rok do Etiopii, myślałam, że odwiedzę go z raz lub dwa i
zobaczę, czy to dla mnie.
W
rezultacie spędziłam w Konso, na południu Etiopii, prawie cały 89’ rok.
Mieszkaliśmy w typowej dla Konso kamiennej chatce. Bez prądu. Wodę nosiliśmy z
rzeki. Jedliśmy to, co ludzie z wioski. Mieliłam ziarna, robiłam mąkę i piekłam
podpłomyki. Jedliśmy też indżerę. Fasolę, ciecierzycę, soczewicę. Nie było do
naszej wioski żadnej drogi, nie dojeżdżały żadne auta. Wszystko trzeba było
dźwigać na plecach. To było tak, jakbym cofnęła się w czasie o parę stuleci.
Najtrudniejsze
było to, że nie znałam języka. Nie mogłam sobie pogadać z sąsiadami. Ale ludzie
nas akceptowali i szanowali.
Johann
pojechał w tym roku na konferencję architektów do Addis i odwiedził Konso po 25
latach.
Wyobraź
sobie, że ludzie go pamiętali! Prosili, żeby mnie pozdrowił – więc pamiętali i
mnie. W sumie może to nic dziwnego, bo niewielu farendżi (obcych, turystów)
mieszkało z nimi po nas.
Biurokracja
w Etiopii była straszna. Jako nie-żona musiałam co miesiąc przedłużać wizę, co
wiązało się z parodniową wyprawą do Addis przez Arba Myncz i uniżonym czekaniem
na stempel.
W
końcu postanowiliśmy się pobrać, miałam dość tych wypraw. To był chyba jedyny
raz, kiedy Johann wręczył komuś łapówkę – butelkę whisky. Daliśmy ją
urzędnikowi, który wystawił nam odpowiednie zaświadczenie. Wzięliśmy ślub w
ambasadzie w Addis. Bez rodziców. Świadkiem Johanna był jego etiopski
przyjaciel, a moim niemiecka tłumaczka Biblii.
Widziałaś
nasze zdjęcia z Konso? Te czarno-białe? Niesamowite, prawda? Zwłaszcza to tutaj
- ja w krótkich, sterczących włosach i w dżinsowych ogrodniczkach. Klęczę i
ucieram ziarna patrząc prosto w obiektyw.
Chętnie
bym tam wróciła.
*
Co
było dalej?
Wiedzieliśmy
już wtedy, że chcemy zostać w Afryce. Że nie ma powrotu do Niemiec. Johann
marzył o Tanzanii. Nawiązał korespondencję z diecezją luterańską w Aruszy, dla
której pracował jego ojciec. Potrzebowali architekta, ale za rok czy dwa.
Zaproponowali nam Kongo, miejscowość Bukavu nad jeziorem Kiwu. Później przenieśli
nas do Lubumbashi. Johann projektował, ja pracowałam w lokalnej przychodni.
Musiałam nauczyć się języka. Zapisali mnie na kurs suahili. To był 91’ rok.
Niebawem w Kongo zrobiło się niebezpiecznie i ewakuowali nas stamtąd do Budżumbury.
A potem w góry Pare, do wyczekanej Tanzanii.
*
Zanim
wylądowałam w Tanzanii, słyszałam o niej od Johanna. Jego rodzice przypłynęli
do Dar es Salaam na statku. Mama w piątym miesiącu ciąży. Przeżyła szok, gdy
zobaczyła szpital w Moszi. Ale szczęśliwie urodziła w nim zdrowego Johanna,
który jest najstarszym z trójki rodzeństwa.
Mieszkaliśmy
w Pare w latach 1992-98.
Johann
projektował i budował kościoły, szkoły i szpitale w różnych rejonach północnej Tanzanii.
To samo robi w Aruszy – dostaje zlecenia od misji i pracuje tam, gdzie żaden
inny architekt by nie pojechał. Nie ma z tego dużych pieniędzy.
Pare
to było kolejne dzikie miejsce. Koniec świata. Tak, jak Etiopia. Żyliśmy w
prawdziwym oddaleniu, w głuszy, w odcięciu od zachodniej cywilizacji.
*
Wiesz,
niektórzy ekspaci mieszkają tutaj przez wiele lat. I nie mówią słowa w suahili.
To smutne. Jedyne, co dwudziestoletni syn naszych znajomych potrafi powiedzieć
w suahili do swojego ogrodnika to: „Proszę, otwórz bramę.” Nie mogłabym tak
żyć. Nie chcę o nikim źle mówić, ale jest coś nieprzyzwoitego w tym, że ekspaci
nie zadają sobie nawet trudu, żeby poznać język gospodarzy kraju, w którym
postanowili zamieszkać. Nie zadają sobie trudu, żeby poznać ich kulturę, żeby
się do nich zbliżyć.
My
staraliśmy się być wśród Tanzańczyków tak blisko, jak tylko można. Johann
wierzył, że powinniśmy żyć na prowincji, rozpuścić się w niej, budować i
leczyć, wymieniać się umiejętnościami. Uczyć. Ale po sześciu latach w górach
Pare miałam dość. Chciałam się przeprowadzić. Za długo tam siedzieliśmy.
Urodził się Uwe. Byłam w drugiej ciąży. Wyjechaliśmy do Aruszy, gdzie jesteśmy
do dziś.
Jedynymi
wazungu w Pare poza nami była niemiecka rodzina nauczycieli. We wsi był jeszcze
katolicki ksiądz, miły człowiek, niestety zginął w makabrycznym wypadku
samochodowym. Po nim przyszedł następny, ale okazało się, że jest pijakiem.
Obaj
księża byli Niemcami.
Pracowałam
w małej lokalnej przychodni. Żałuję, że nie wykorzystałam tamtego czasu na
naukę ziołolecznictwa. W przychodni nie było żadnego lekarza, tylko ja i
lokalne pielęgniarki. Lekarze, jeśli się pojawiali, sprawiali same kłopoty.
Nudzili się okropnie, upijali, wdawali w romanse. I szybko znikali. Mówię o
tanzańskich lekarzach, europejscy nie przyjeżdżali wcale. Czasami myślałam sobie,
że szkoda, że zamiast księży, Europa nie posyłała w Pare lekarzy. Ale, cóż,
jest jak jest.
Trudno
nam się diagnozowało i leczyło. Ludzie przychodzili i skarżyli się na
nieokreślone bóle, na przykład brzucha. Nie wiedziałam, czy to wyrostek, czy to
– w przypadku kobiety – ból menstruacyjny, czy żołądek, czy wątroba. Dopiero po
długotrwałym wywiadzie, można się było czegoś więcej dowiedzieć, ale i tak nie
miałam pewności, co im tak naprawdę dolega.
Co
my tam robiliśmy wieczorami? Sama sobie teraz zadaję to pytanie. Rozmawialiśmy,
czytaliśmy. Byliśmy sami, bez dzieci, bez żadnych znajomych, na końcu świata.
Mieliśmy prąd, od samego początku używaliśmy baterii słonecznych. Rano
słuchaliśmy BBC.
Parę
lat temu, gdy Johann odwiedzał matkę w Niemczech, przeglądał nasze listy z Pare
i powiedział mi potem, że do tego okresu w naszym związku najbardziej chciałby
wrócić. „Kochaliśmy się. Nie potrzebowaliśmy świata” - mówił. Nie wiem tylko,
czy to z aktualną Teresą chciałby wrócić czy tamtą sprzed lat.
Większość
sąsiadów to byli prości farmerzy, którzy nawet nie śnili o tym, żeby się wyrwać
do miasta i zacząć lepsze życie. Wiecznie przeżywali swoje melodramaty. Kłócili
się o miedzę, o dzieci, żony. Jedni próbowali drugim podebrać trochę ziemi.
Albo walczyli o drzewa. Jedni twierdzili, że to i to drzewo należy do nich, bo
zasadził je ich dziad. Drudzy zarzekali się, że owszem, zasadził, ale potem
przepił. I tak w koło Macieju.
Po
roku w naszym życiu pojawił się nocny stróż, który zaczął z nami jadać kolacje.
Do tej pory inny stróż jadał w swojej budce, na zewnątrz. A ten, nazywał się
Mbuzi (koza), pierwszego wieczoru powiedział nam, że nie jest psem i że nie
będzie jadł na dworze.
Wprosił
się do środka, usiadł przy stole i od tej pory jadał z nami kolację pięć dni w tygodniu.
Nie cierpiałam tego na początku, bo był obcym człowiekiem i nie chciałam z nim
spędzać każdego wieczoru. Mówiłam to Johannowi, ale był wobec niego bezradny.
Na
szczęście okazało się, że Mbuzi jest wyjątkowym i niezwykle miłym człowiekiem,
z którym szybko się zaprzyjaźniliśmy. Dzięki niemu zrozumieliśmy masę rzeczy w
Pare, opowiadał nam swoje historie, znosił plotki i opowieści, wręcz całe sagi,
z okolicy. Ciekawy człowiek.
*
Kiedy
się sprowadziliśmy do Aruszy, Uwe miał trzy lata, a ja byłam w ciąży z drugim
dzieckiem. Ingo urodził się w Nairobi i… zmarł w parę dni po porodzie. Był
całkowicie niezdolny do życia. Pochowaliśmy go na tutejszym cmentarzu.
Położyliśmy na jego grobie wielki płaski kamień, do którego później
dokładaliśmy inne mniejsze. Ale tutaj ludzie nie szanują grobów i te kamyki
ciągle znikały – pastuszkowie rzucali nimi w nieposłuszne kozy.
Śmierć
Ingo była dla mnie strasznym czasem. Najgorszym. Szczególnie, że nie mieliśmy pojęcia, że
urodzi się upośledzony. Nie robiłam regularnych badań ani USG. Droga do lekarza
w Nairobi była długa i męcząca, w ciąży nie chciałam ryzykować podróży po
wybojach.
Mnóstwo
ludzi przyszło na pogrzeb. Ale byłam w swoim bólu sama. Zamknęłam się jak małż.
*
Johann
w ogóle nie chciał kupować żadnej ziemi. Z przyczyn filozoficznych. Uważał, że
w momencie, w którym człowiek nabywa ziemię i zaczyna posiadać, na przykład
dom, staje się człowiekiem zniewolonym. Co zresztą jest prawdą.
Zamiast
domu, Johann chciał zbudować most nad kanionem Korongo, nad naszą okresową
rzeką, i mieszkać na moście, prosząc sąsiadów o możliwość parkowania landrovera
na ich posiadłości. Chciał mieszkać na ziemi niczyjej, między brzegami.
Po
śmierci Ingo, Johann zmiękł i zbudował nasz filozoficzny dom. Mieszkamy na
wysokim brzegu Korongo.
Kupowanie
tych naszych trzech akrów przypominało staranie się młodzieńca o pannę. Manfred
i Maria, przyjaciele żyjący w Tanzanii od lat, skontaktowali nas z Paulem,
który sprzedawał ziemię wokół Korongo. Wtedy nie było tu jeszcze nikogo. Ziemia
była martwa, pusta. Nie rosło ani jedno drzewo. Stada zjadały każde źdźbło.
Paul
był starym brytyjskim farmerem i nie chciał nam zaufać. Mimo że mieliśmy
poparcie lokalnego Kościoła i godziliśmy się zapłacić tyle, ile żądał, bez
negocjacji. Spotykaliśmy się z nim wielokrotnie, rozmawialiśmy. Wspólnie
mierzyliśmy ziemię i po stokroć obchodziliśmy ją dookoła, co nie było łatwe, bo
Paul miał farmerski krok. Ledwo za nim nadążaliśmy. W końcu dobiliśmy targu. I
Johann zaczął tworzyć.
Im
jestem starsza, tym bardziej męczy mnie ten dom i ta cała jego filozofia,
której nie rozumiem. Łazienka jest oddzielnie, szafki kuchenne na dziedzińcu,
kuchnia za dziedzińcem, jadalnia w patio. Gabinet Johanna po jednej stronie
patio, po drugiej salon z pianinem. Nasze sypialnie są na górze, nad kuchnią,
ale łączą się siatką skomplikowanych korytarzy.
Ktoś
mi powiedział, że nasz dom jest jak dom z bajek Andersena. Steinerowski. Sprzed
Ikei.
*
Przyjechałam
do Afryki z plecakiem. I kontenerem. Wysłaliśmy go z Niemiec do RPA, skąd przez
Dar es Salaam miał dojechać do Kongo. Z Kongo przejechał do Pare. I do Aruszy.
Zapakowaliśmy
sztućce, garnki, sprzęty kuchenne, pralkę. Nic wielkiego. Książki. Johann
zabrał chyba tonę książek. Pianino? Kupiłam w Aruszy.
Nie,
nie chciałabym wrócić do Niemiec. Chyba, że na chwilę – żeby móc jechać dalej.
Tam, gdzie będę mogła prowadzić boso landrovera.
Ale
wszystko jest możliwe.
To,
co mnie tutaj, w Aruszy, denerwuje to to, że ludzie są ostrzy, szorstcy. I to,
że ja też się staję szorstka. Kocham za to wolność, jaką tu mam. Nikt nade mną
nie stoi, sama odpowiadam za swoją pracę. I za swoje życie. Pracuję w
luterańskiej diecezji i pomagam budować domy dla samotnych kobiet.
Cenię
też wolność, jaką mam tutaj w przestrzeni. Widzę, jak ludzie żyją gdzie indziej
- stłoczeni, w tłumie. A my mamy mnóstwo miejsca. Jak okiem sięgnąć. Ta garstka
ludzi, których jeszcze znam w Niemczech ciągle walczy o fragmenty, okruchy
wolności.
Zamiast
mieć ogrody, hodują rośliny doniczkowe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz