czwartek, 9 stycznia 2020

Anna Katarina. Świat opiera się na wymianie



Anna Katarina
Świat opiera się na wymianie


Anna Katarina to młoda dziewczyna, która całe dzieciństwo spędziła w Aruszy. Skończyła szkołę ISM (International School of Moshi) i w wieku szesnastu lat wyjechała kontynuować naukę do Anglii.
Jest samo południe, upał. Parę dni przed Bożym Narodzeniem, cykady niczym elektryczne piły tną powietrze. Anna Katarina przyjechała z Europy na święta do rodziców, Manfreda i Marii, Niemców, którzy mieszkają w Afryce od zawsze. Manfred ma wielki warsztat samochodowy, Maria zakładała w Afryce wioski SOS, teraz jest na emeryturze.
Mieszkają niedaleko mnie, w Olasiti, w domu pełnym bibelotów, kredensów, komód, szafek, stolików i gałgankowych chodników. W salonie stoi pianino, a z kuchni dochodzą zapachy piekących się ciast, pierników i chleba. W sadzie obok domu rosną drzewka owocowe, cytryny, mango i morwy.
Za sadem śnieżą się w trawie gęsi.
*
Chciałam poznać nowy świat. Wiedziałam też, że kiedyś w końcu muszę wyjść z bezpiecznego kokonu, jakim są ciepły dom, mała szkoła i życie w buszu. 
Byłam w tej samej grupie ludzi od przedszkola. Sześć lat podstawówki i pięć lat gimnazjum. Skład klasy się nie zmieniał, znałam moich rówieśników na wylot i marzyłam o zmianie. O nowym otoczeniu.
Zaczęłam rozglądać się za szkołą w Anglii. Chciałam kontynuować naukę w systemie anglojęzycznym i w systemie IB.
Wybrałam szkołę w Felsted, bo miała świetny program muzyczny i psychologię na wysokim poziomie.
Dlaczego IB?
Sposób zdobywania wiedzy w IB jest wyjątkowy.
W zwykłej szkole uczysz się na sucho. Stukasz do egzaminów. Stukasz i stukasz. Wiedza, którą zapamiętujesz nie wykracza poza podręcznik czy książkę i jest ci potrzebna tylko po to, żeby zdać egzamin.
To, jak ISM w Aruszy pomogła mi w życiu jest nie do opisania.
Na każdym poziomie.
ISM przygotowała mnie do samodzielnej nauki i krytycznego myślenia, nauczyła bycia w grupie, w społeczności, w świecie.
Od pierwszych lat tam eksperymentowaliśmy, choćby z wypełnianiem helem balonu, który potem pękał albo z roślinami sadzonymi w ogródku. Spisywaliśmy nasze obserwacje. Pisaliśmy eseje, robiliśmy projekty, prezentacje, wystawy.
Po zetknięciu ze zwyczajnym systemem edukacji, trudno mi było uwierzyć, że uczniowie mają przyjmować wiedzę bez poddawania jej w wątpliwość.
Tę wiedzę się uczniom „łyżeczkuje”: podaje w papce łyżeczkami prosto do buzi. Gdzie tu miejsce na krytyczne myślenie?
Gdzie negacja, gdzie wątpienie, gdzie pytania?
Przecież najpierw trzeba zapytać, a dopiero potem szukać odpowiedzi!
A odpowiedzi może być wiele – trzeba grzebać w różnych źródłach i umieć je ze sobą zestawić.
W ISM od szóstej klasy uczono nas, jak cytować źródła, jak powoływać się na różnych autorów i jak prawidłowo sporządzać bibliografię.
Nawet teraz na uniwersytecie widzę, że szukanie odpowiedzi i powoływanie się na rozmaite źródła swojej wiedzy stanowi dla ludzi trudność. Moi koledzy nie wiedzieli, jak zrobić przypis do tekstu!
Tymczasem my musieliśmy myśleć kreatywnie, krytycznie i stosować wobec siebie i świata narzędzie numer jeden w systemie IB: autorefleksję.
Mieliśmy w ISM taki fantastyczny przedmiot - teorię wiedzy. Zawierał w sobie dużo z filozofii i socjologii, psychologii.
Jeśli coś stwierdzam – to skąd mam wiedzieć, że to jest słuszne, że to jest prawda? Skąd to wiem? Jak doszłam do tej wiedzy? Czy aby na pewno źródła tego, co wiem, co stwierdzam, są godne zaufania? Czy mogę na nich polegać?
Tego typu analiza własnej wiedzy otwiera niezwykle szeroką perspektywę.
Czyli nie kujemy programu filozoficznego Platona, ale zastanawiamy się, co go skłoniło do takiego, a nie innego widzenia świata.
Oczywiście, musimy znać teorie wielkich filozofów, ale nie po to, żeby je znać i już, ale po to, żeby dociekać, dlaczego takie teorie stworzyli. I jak się one mają do naszej rzeczywistości.
Szczerze mówiąc te zajęcia z teorii wiedzy były okropnie nudne, dla mnie przynajmniej, ale teraz je doceniam. Zostały we mnie.
Szkoły IB opierają się na tych niezwykle ważnych we współczesnym świecie tarciach między ludźmi, napięciach między kulturami – każda IB chce mieć jak największy przekrój, żeby uczniowie (i rodzice) mogli się wymieniać i poznawać.
Świat opiera się na wymianie.
IB wierzy, że to młodzi ludzie, uczniowie, gimnazjaliści, licealiści mogą zmienić świat i mogą tę wymianę uczynić dobrą, pokojową.
W Felsted 20 procent uczniów (czyli całkiem sporo) to społeczność międzynarodowa i to zaważyło na moim wyborze. Poza tym większość z nich w Felsted mieszka w internacie.
Teraz wiem, że podjęłam słuszną decyzję.
Ale początek był trudny.
Nigdy nie sądziłam, że to powiem, ale trudno mi się było przyzwyczaić do tego, że wokół są sami biali.
Cudownie jest przyjechać do Aruszy i zobaczyć całą masę różnych ludzi, bo tu każdy wygląda inaczej.
Dziewczyny w Anglii mają jeden jedyny sposób na to, jak wyglądać. Muszą być blondynkami z opaloną skórą. Chcą być takie same.
Być innym, wyróżniać się, szanować inność sąsiadów, inność koleżanek – to dla nas w Aruszy była podstawa. Żadna z nas za nic w świecie nie chciała być taka sama jak koleżanka. W tak małej szkole jak ISM nie można się było uprzeciętnić.
W Anglii dziewczyny szukają potwierdzenia swojej normalności. Uciekają od wyjątkowości. Dla nich różnorodność jest przerażająca.
Budują swoją tożsamość na rzeczach materialnych.
Uderzyło mnie to, jak bardzo posiadanie rzeczy jest ważne w tworzeniu sieci znajomych. W Afryce to było nie do pomyślenia. Było się kimś bez posiadania, bez konsumowania. Nieważne, co masz, ważne, kim jesteś.
Wartość pieniądza tu w Afryce i tam, na Północy, jest inna. To kasa określa, kim jesteś.
Bardziej niż to, czy jesteś dobrym przyjacielem, czy dbasz o świat, czy pomagasz biednym – lub czy jesteś szczęśliwy.
Wiesz, że naprawdę niewielu ludzi w moim wieku czyta jakiekolwiek wiadomości ze świata?
Ich świat nie obchodzi.
Niewielu ludzi ma pojęcie o tym, co się aktualnie dzieje w Azji, w Afryce, a Ameryce Południowej. Chyba, że studiują politologię. Chyba, że podróżowali, mieszkali poza krajem i nauczyli się dowiadywać o losach świata, nie tylko pierwszego, ale drugiego i trzeciego.
Reszta zadowala się wiadomościami z Anglii i o Anglii.
A i tak to dla nich czasami za dużo.
Widziałam na przykładzie kuzynów w Niemczech, z którymi widywaliśmy się raz czy dwa w roku, że idziemy inną drogą. Byłyśmy z siostrą wychowywane bez telewizji, zamiast gier wideo miałyśmy książki.
Nie nosiłyśmy żadnych markowych ciuchów – a jeśli przypadkiem takie nosiłyśmy, to nie wiedziałyśmy, że są jakoś szczególnie fajne.
Nie docierała do nas moda, a raczej przymus mody lansowanej w kolorowych magazynach. Nie czytałyśmy „Bravo Girl”, „Cosmopolitan” czy „Elle”. Byłyśmy wolne od tej wszechogarniającej presji dobrego wyglądu, którą dzieciaki w Europie są bombardowane codziennie. Jeśli czegoś nie masz albo źle wyglądasz, wypadasz z gry.

*
W Anglii, gdy mówię, że jestem z Tanzanii, słyszę długie „O!”. Jestem egzotyczna, obca.
Słyszę oczywiście, że to wspaniale, że wychowywałam się w Afryce, że obcym kulturom należy się szacunek i w ogóle, ale widzę wyraźny podział towarzyski na Brytyjczyków i na tych spoza wyspy.
Życie w Tanzanii jest tak totalnie różne od tego, jakiego doświadczają obywatele pierwszego świata, że właściwie wcale mnie nie dziwi ten podział.
Spójrz za okno – busz, wzgórza, akacje, pola, zero dróg, zero domów, zero sklepów. Masajowie wypasający stada. Cisza.
Afryka, którą znają Brytyjczycy jest morderczo stereotypowa. A przecież Afryka to znacznie więcej niż białe wyobrażenie o niej.
Do tej pory okropnie mnie denerwuje, gdy ktoś mówi: - Jesteś z Afryki.
Z Afryki?! Której Afryki?
Zawsze odpowiadam, że jestem z Tanzanii, a Afryka to gigantyczny różnorodny kontynent składający się z ponad 50 różnych państw. To nie jest jeden wielki czarny blok ziemi!
Borykam się teraz z presją otoczenia (bądź taka i taka, nie bądź taka i taka, mów to i to, nie mów tego i tego, rób to i to, nie rób tego i tego). I próbuję dopasować się do społeczeństwa, które jest moim zdaniem mocne zepsute.
Półki sklepowe uginają się pod ciężarem towarów. Życie w Anglii to życie w świecie dobrobytu. Jedyne, czego trzeba to pieniądze.
Na początku w Felsted poznałam chłopaka z Mombasy i od razu do siebie przylgnęliśmy. Obserwowaliśmy Anglię i próbowaliśmy ją trochę obśmiać, oswoić humorem. Szliśmy na stołówkę i nie mogliśmy się powstrzymać od śmiechu widząc menu, a potem jedząc te mdławe papki. Sól i pieprz był szczytem finezji.
Potem zaprzyjaźniłam się ze wszystkimi.

*
Uważam, że trzeba się mieszać, trzeba koniecznie wychodzić poza swoje podwórko, żeby nie utknąć.
Poznałam w Felsted dwie Niemki, które ciągle trzymały się razem, teraz studiują w Londynie, wynajmują wspólnie mieszkanie i widują się wyłącznie z Niemcami. Szkoda.
Trzeba się wyrwać z bezpiecznego kokonu, z ciepełka, ze swojskości, szczególnie w międzynarodowej szkole czy na uniwersytecie. Bo po to wyjeżdża się daleko na studia – żeby nauczyć się żyć w wielokulturowym świecie.
Dzielę pokój z czterema dziewczynami, każda pochodzi z innego kraju. I to jest wspaniałe. Dyskutujemy, kłócimy się, ale doskonale wiemy, że mamy święte prawo, żeby myśleć inaczej i wierzyć w co innego. Z pełnym przekonaniem mówimy, że „zgadzamy się nie zgadzać”.
Nie zliczę kolacji, przy których rozmawiałyśmy o polityce czy historii i zażarcie się kłóciłyśmy. Szczególnie z moją przyjaciółką Włoszką idziemy na noże.
Nie boimy się wyrażać własnych opinii, nie boimy się mówić tego, co naprawdę myślimy – choćby to było niezgodne z tym, co sądzą pozostali. Nie boimy się, bo jesteśmy przyzwyczajone do obcowania z niezwykle różnymi ludźmi.
Myślę, że na tym powinien opierać się nasz współczesny świat.
Dzieci powinny uczyć się w systemie IB, międzykulturowym, otwartym, kosmopolitycznym, wyznającym szacunek dla innego.
Czasem słucham w radio czy telewizji polityków i nie wierzę własnym uszom – to, jak ze sobą rozmawiają jest nie do przyjęcia!
Syczą albo wyszczekują opinie zrodzone w swoich ciasnych umysłach, każdorazowo stawiając gigantyczną kropkę na końcu zdania. Kropka i już. Wysyczałem swoje i kropka. Teraz niech syczy (lub szczeka) ten obok.
Niesamowite, jak bezcelowe są takie rozmowy.
*
Studiuję psychologię, jestem na drugim roku.
Jak tylko wyjechałam z Aruszy, zaczęłam poważnie zastanawiać się nad swoją tożsamością.
Kim jestem?
I skąd?
Odpowiedź na zwykłe pytanie – skąd jesteś? skąd pochodzisz? - stało się dla mnie dość nieprzyjemnym wyzwaniem.
Oczywiście, na szybko odpowiadałam, że z Niemiec. Ale przecież nie jestem Niemką, nigdy nie mieszkałam w Niemczech. Nie jestem też Tanzanką, mimo że żyłam w Tanzanii całe życie.
Więc kim jestem?
To podstawowe pytanie, jakie zadają sobie third culture kids, dzieciaki trzeciej kultury.
Dowiedziałam się, kim jestem przez negację.
Wiem, kim NIE jestem. I wiem, kim NIE chcę być.
Nie mogę się pogodzić z brytyjskim – ale też europejskim – systemem wartości. Systemem pierwszego świata. Posiadania, powierzchowności, zamkniętej perspektywy, egocentryzmu.
Nie mogę też ścierpieć tego wielkiego halo na punkcie tradycji.
Tradycja na uni to zgroza.
Po ISM, gdzie nauczyciele bywają przyjaciółmi naszych rodzin, gdzie atmosfera jest super przyjemna i nieformalna, wpadłam w brytyjską sztywną ramę.
Europejczycy mają fioła na punkcie tytułów. W Aruszy, nawet, jeśli nauczyciele mają doktoraty, nie każą się odpowiednio tytułować. W Anglii musisz się zwrócić do nauczyciela zgodnie z jego tytułem. Inaczej jest obraza majestatu. Panie profesorze, pani doktor, panie magistrze. Język kreuje dystans.
Tutaj, w Afryce, wszyscy się pozdrawiają, witają, każdy zagaduje. Każdy. „O, nie znam cię – może się poznamy?”
W Anglii nie ma takiej opcji, żeby zaprosić obcego do domu. W życiu.
Na początku każdemu napotkanemu człowiekowi mówiłam cześć. Aż któregoś dnia koleżanka powiedziała mi, że nie mogę tak robić. Nie mogę zaczepiać nieznajomych! Nasze okno w akademiku wychodziło na ulicę, siadywałam przy nim czasami i machałam do przechodniów. „Nie rób tego!” – błagała mnie znajoma. „Nie rób! Zwariowałaś?!”
Afrykanie ciągle się witają, ciągle pozdrawiają. Nawet, jak się nie znają. Uśmiech to taki dobry sposób na drugiego człowieka.
*
Rodzina to jeden z najważniejszych filarów życia dla third culture kids. Rodzina, czyli bezpieczny stały dom, kochający, wspierający rodzice. Wspólne obiady, kolacje, wakacje. Rozmowy przy stole – a nie znikanie za tabletem.
Często rodzina to jedyna stała w życiu – szczególnie w przypadku rodziców, których praca związana jest z częstymi podróżami i cała rodzina zmienia miejsca pobytu co dwa, trzy lata.
Moją przystanią jest dom w Aruszy.
Mam szczęście, wiem – wiele ekspatek nie potrafi dokonać wyboru i kluczy między wieloma domami. Albo mówi, że nosi dom w sercu.
To mi daje do myślenia: jakie życie chcemy dać naszym dzieciom?
My, dzieci trzeciej kultury, jakiego życia chcemy dla swoich dzieci?
Większość dzieci podróżujących rodziców pragnie jednego, stałego miejsca, domu, dla swojej przyszłej rodziny. Mówią: tak, było fajnie, przetrwałam, ale chcę, żeby moje dziecko miało inne dzieciństwo.
Wracam do Aruszy na każde święta, dwa razy w roku, żeby się wzmocnić. Zanurzyć w cieple i miłości.
Stałam się samodzielna, niezależna, praktyczna. Doceniam teraz dom bardziej niż kiedykolwiek.
*
Owszem, Anglia ma wiele dobrych stron.
Zawsze jest prąd i zawsze jest ciepła woda w kranie, i cudownie się śpi bez moskitiery!
Jest bezpiecznie.
Nie zamykam drzwi na pięć zasuw, nie mam krat w oknach, a wieczorami mogę spokojnie wracać z kina do domu, ulice są rzęsiście oświetlone.
Raz, na początku, zabrałam ze sobą latarkę na spacer, bo zapomniałam, że w europejskich miastach jest jasno nawet wieczorem.
Tu, w Aruszy, panują egipskie ciemności, wieczorem bez latarki połamiesz sobie nogi.

2 komentarze:

  1. Naprawdę świetnie napisane. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Super artykuł. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń