Anna
Katarina
Świat
opiera się na wymianie
Anna Katarina to młoda dziewczyna,
która całe dzieciństwo spędziła w Aruszy. Skończyła szkołę ISM (International
School of Moshi) i w wieku szesnastu lat wyjechała kontynuować naukę do Anglii.
Jest samo południe, upał. Parę dni
przed Bożym Narodzeniem, cykady niczym elektryczne piły tną powietrze. Anna Katarina
przyjechała z Europy na święta do rodziców, Manfreda i Marii, Niemców, którzy
mieszkają w Afryce od zawsze. Manfred ma wielki warsztat samochodowy, Maria
zakładała w Afryce wioski SOS, teraz jest na emeryturze.
Mieszkają niedaleko mnie, w
Olasiti, w domu pełnym bibelotów, kredensów, komód, szafek, stolików i
gałgankowych chodników. W salonie stoi pianino, a z kuchni dochodzą zapachy
piekących się ciast, pierników i chleba. W sadzie obok domu rosną drzewka
owocowe, cytryny, mango i morwy.
Za sadem śnieżą się w trawie gęsi.
*
Chciałam
poznać nowy świat. Wiedziałam też, że kiedyś w końcu muszę wyjść z bezpiecznego
kokonu, jakim są ciepły dom, mała szkoła i życie w buszu.
Byłam
w tej samej grupie ludzi od przedszkola. Sześć lat podstawówki i pięć lat gimnazjum.
Skład klasy się nie zmieniał, znałam moich rówieśników na wylot i marzyłam o
zmianie. O nowym otoczeniu.
Zaczęłam
rozglądać się za szkołą w Anglii. Chciałam kontynuować naukę w systemie
anglojęzycznym i w systemie IB.
Wybrałam
szkołę w Felsted, bo miała świetny program muzyczny i psychologię na wysokim
poziomie.
Dlaczego
IB?
Sposób
zdobywania wiedzy w IB jest wyjątkowy.
W
zwykłej szkole uczysz się na sucho. Stukasz do egzaminów. Stukasz i stukasz.
Wiedza, którą zapamiętujesz nie wykracza poza podręcznik czy książkę i jest ci
potrzebna tylko po to, żeby zdać egzamin.
To,
jak ISM w Aruszy pomogła mi w życiu jest nie do opisania.
Na
każdym poziomie.
ISM
przygotowała mnie do samodzielnej nauki i krytycznego myślenia, nauczyła bycia
w grupie, w społeczności, w świecie.
Od
pierwszych lat tam eksperymentowaliśmy, choćby z wypełnianiem helem balonu,
który potem pękał albo z roślinami sadzonymi w ogródku. Spisywaliśmy
nasze obserwacje. Pisaliśmy eseje, robiliśmy projekty, prezentacje, wystawy.
Po
zetknięciu ze zwyczajnym systemem edukacji, trudno mi było uwierzyć, że
uczniowie mają przyjmować wiedzę bez poddawania jej w wątpliwość.
Tę
wiedzę się uczniom „łyżeczkuje”: podaje w papce łyżeczkami prosto do buzi.
Gdzie tu miejsce na krytyczne myślenie?
Gdzie
negacja, gdzie wątpienie, gdzie pytania?
Przecież
najpierw trzeba zapytać, a dopiero potem szukać odpowiedzi!
A
odpowiedzi może być wiele – trzeba grzebać w różnych źródłach i umieć je ze
sobą zestawić.
W
ISM od szóstej klasy uczono nas, jak cytować źródła, jak powoływać się na
różnych autorów i jak prawidłowo sporządzać bibliografię.
Nawet
teraz na uniwersytecie widzę, że szukanie odpowiedzi i powoływanie się na
rozmaite źródła swojej wiedzy stanowi dla ludzi trudność. Moi koledzy nie
wiedzieli, jak zrobić przypis do tekstu!
Tymczasem
my musieliśmy myśleć kreatywnie, krytycznie i stosować wobec siebie i świata
narzędzie numer jeden w systemie IB: autorefleksję.
Mieliśmy
w ISM taki fantastyczny przedmiot - teorię wiedzy. Zawierał w sobie dużo z
filozofii i socjologii, psychologii.
Jeśli
coś stwierdzam – to skąd mam wiedzieć, że to jest słuszne, że to jest prawda?
Skąd to wiem? Jak doszłam do tej wiedzy? Czy aby na pewno źródła tego, co wiem,
co stwierdzam, są godne zaufania? Czy mogę na nich polegać?
Tego
typu analiza własnej wiedzy otwiera niezwykle szeroką perspektywę.
Czyli
nie kujemy programu filozoficznego Platona, ale zastanawiamy się, co go
skłoniło do takiego, a nie innego widzenia świata.
Oczywiście,
musimy znać teorie wielkich filozofów, ale nie po to, żeby je znać i już, ale
po to, żeby dociekać, dlaczego takie teorie stworzyli. I jak się one mają do
naszej rzeczywistości.
Szczerze
mówiąc te zajęcia z teorii wiedzy były okropnie nudne, dla mnie przynajmniej,
ale teraz je doceniam. Zostały we mnie.
Szkoły
IB opierają się na tych niezwykle ważnych we współczesnym świecie tarciach
między ludźmi, napięciach między kulturami – każda IB chce mieć jak największy
przekrój, żeby uczniowie (i rodzice) mogli się wymieniać i poznawać.
Świat
opiera się na wymianie.
IB
wierzy, że to młodzi ludzie, uczniowie, gimnazjaliści, licealiści mogą zmienić
świat i mogą tę wymianę uczynić dobrą, pokojową.
W
Felsted 20 procent uczniów (czyli całkiem sporo) to społeczność międzynarodowa
i to zaważyło na moim wyborze. Poza tym większość z nich w Felsted mieszka w
internacie.
Teraz
wiem, że podjęłam słuszną decyzję.
Ale
początek był trudny.
Nigdy
nie sądziłam, że to powiem, ale trudno mi się było przyzwyczaić do tego, że
wokół są sami biali.
Cudownie
jest przyjechać do Aruszy i zobaczyć całą masę różnych ludzi, bo tu każdy
wygląda inaczej.
Dziewczyny
w Anglii mają jeden jedyny sposób na to, jak wyglądać. Muszą być blondynkami z
opaloną skórą. Chcą być takie same.
Być
innym, wyróżniać się, szanować inność sąsiadów, inność koleżanek – to dla nas w
Aruszy była podstawa. Żadna z nas za nic w świecie nie chciała być taka sama
jak koleżanka. W tak małej szkole jak ISM nie można się było uprzeciętnić.
W
Anglii dziewczyny szukają potwierdzenia swojej normalności. Uciekają od
wyjątkowości. Dla nich różnorodność jest przerażająca.
Budują
swoją tożsamość na rzeczach materialnych.
Uderzyło
mnie to, jak bardzo posiadanie rzeczy jest ważne w tworzeniu sieci znajomych. W
Afryce to było nie do pomyślenia. Było się kimś bez posiadania, bez
konsumowania. Nieważne, co masz, ważne, kim jesteś.
Wartość
pieniądza tu w Afryce i tam, na Północy, jest inna. To kasa określa, kim
jesteś.
Bardziej
niż to, czy jesteś dobrym przyjacielem, czy dbasz o świat, czy pomagasz biednym
– lub czy jesteś szczęśliwy.
Wiesz,
że naprawdę niewielu ludzi w moim wieku czyta jakiekolwiek wiadomości ze
świata?
Ich
świat nie obchodzi.
Niewielu
ludzi ma pojęcie o tym, co się aktualnie dzieje w Azji, w Afryce, a Ameryce
Południowej. Chyba, że studiują politologię. Chyba, że podróżowali, mieszkali
poza krajem i nauczyli się dowiadywać o losach świata, nie tylko pierwszego,
ale drugiego i trzeciego.
Reszta
zadowala się wiadomościami z Anglii i o Anglii.
A
i tak to dla nich czasami za dużo.
Widziałam
na przykładzie kuzynów w Niemczech, z którymi widywaliśmy się raz czy dwa w roku,
że idziemy inną drogą. Byłyśmy z siostrą wychowywane bez telewizji, zamiast
gier wideo miałyśmy książki.
Nie
nosiłyśmy żadnych markowych ciuchów – a jeśli przypadkiem takie nosiłyśmy, to
nie wiedziałyśmy, że są jakoś szczególnie fajne.
Nie
docierała do nas moda, a raczej przymus mody lansowanej w kolorowych
magazynach. Nie czytałyśmy „Bravo Girl”, „Cosmopolitan” czy „Elle”. Byłyśmy
wolne od tej wszechogarniającej presji dobrego wyglądu, którą dzieciaki w
Europie są bombardowane codziennie. Jeśli czegoś nie masz albo źle wyglądasz,
wypadasz z gry.
*
W
Anglii, gdy mówię, że jestem z Tanzanii, słyszę długie „O!”. Jestem egzotyczna,
obca.
Słyszę
oczywiście, że to wspaniale, że wychowywałam się w Afryce, że obcym kulturom
należy się szacunek i w ogóle, ale widzę wyraźny podział towarzyski na
Brytyjczyków i na tych spoza wyspy.
Życie
w Tanzanii jest tak totalnie różne od tego, jakiego doświadczają obywatele
pierwszego świata, że właściwie wcale mnie nie dziwi ten podział.
Spójrz
za okno – busz, wzgórza, akacje, pola, zero dróg, zero domów, zero sklepów.
Masajowie wypasający stada. Cisza.
Afryka,
którą znają Brytyjczycy jest morderczo stereotypowa. A przecież Afryka to
znacznie więcej niż białe wyobrażenie o niej.
Do
tej pory okropnie mnie denerwuje, gdy ktoś mówi: - Jesteś z Afryki.
Z
Afryki?! Której Afryki?
Zawsze
odpowiadam, że jestem z Tanzanii, a Afryka to gigantyczny różnorodny kontynent
składający się z ponad 50 różnych państw. To nie jest jeden wielki czarny blok
ziemi!
Borykam
się teraz z presją otoczenia (bądź taka i taka, nie bądź taka i taka, mów to i
to, nie mów tego i tego, rób to i to, nie rób tego i tego). I próbuję dopasować
się do społeczeństwa, które jest moim zdaniem mocne zepsute.
Półki
sklepowe uginają się pod ciężarem towarów. Życie w Anglii to życie w świecie
dobrobytu. Jedyne, czego trzeba to pieniądze.
Na
początku w Felsted poznałam chłopaka z Mombasy i od razu do siebie
przylgnęliśmy. Obserwowaliśmy Anglię i próbowaliśmy ją trochę obśmiać, oswoić
humorem. Szliśmy na stołówkę i nie mogliśmy się powstrzymać od śmiechu widząc
menu, a potem jedząc te mdławe papki. Sól i pieprz był szczytem finezji.
Potem
zaprzyjaźniłam się ze wszystkimi.
*
Uważam,
że trzeba się mieszać, trzeba koniecznie wychodzić poza swoje podwórko, żeby
nie utknąć.
Poznałam
w Felsted dwie Niemki, które ciągle trzymały się razem, teraz studiują w
Londynie, wynajmują wspólnie mieszkanie i widują się wyłącznie z Niemcami. Szkoda.
Trzeba
się wyrwać z bezpiecznego kokonu, z ciepełka, ze swojskości, szczególnie w międzynarodowej
szkole czy na uniwersytecie. Bo po to wyjeżdża się daleko na studia – żeby
nauczyć się żyć w wielokulturowym świecie.
Dzielę
pokój z czterema dziewczynami, każda pochodzi z innego kraju. I to jest
wspaniałe. Dyskutujemy, kłócimy się, ale doskonale wiemy, że mamy święte prawo,
żeby myśleć inaczej i wierzyć w co innego. Z pełnym przekonaniem mówimy, że
„zgadzamy się nie zgadzać”.
Nie
zliczę kolacji, przy których rozmawiałyśmy o polityce czy historii i zażarcie
się kłóciłyśmy. Szczególnie z moją przyjaciółką Włoszką idziemy na noże.
Nie
boimy się wyrażać własnych opinii, nie boimy się mówić tego, co naprawdę
myślimy – choćby to było niezgodne z tym, co sądzą pozostali. Nie boimy się, bo
jesteśmy przyzwyczajone do obcowania z niezwykle różnymi ludźmi.
Myślę,
że na tym powinien opierać się nasz współczesny świat.
Dzieci
powinny uczyć się w systemie IB, międzykulturowym, otwartym, kosmopolitycznym,
wyznającym szacunek dla innego.
Czasem
słucham w radio czy telewizji polityków i nie wierzę własnym uszom – to, jak ze
sobą rozmawiają jest nie do przyjęcia!
Syczą
albo wyszczekują opinie zrodzone w swoich ciasnych umysłach, każdorazowo
stawiając gigantyczną kropkę na końcu zdania. Kropka i już. Wysyczałem swoje i
kropka. Teraz niech syczy (lub szczeka) ten obok.
Niesamowite,
jak bezcelowe są takie rozmowy.
*
Studiuję
psychologię, jestem na drugim roku.
Jak
tylko wyjechałam z Aruszy, zaczęłam poważnie zastanawiać się nad swoją
tożsamością.
Kim
jestem?
I
skąd?
Odpowiedź
na zwykłe pytanie – skąd jesteś? skąd pochodzisz? - stało się dla mnie dość
nieprzyjemnym wyzwaniem.
Oczywiście,
na szybko odpowiadałam, że z Niemiec. Ale przecież nie jestem Niemką, nigdy nie
mieszkałam w Niemczech. Nie jestem też Tanzanką, mimo że żyłam w Tanzanii całe
życie.
Więc
kim jestem?
To
podstawowe pytanie, jakie zadają sobie third
culture kids, dzieciaki trzeciej kultury.
Dowiedziałam
się, kim jestem przez negację.
Wiem,
kim NIE jestem. I wiem, kim NIE chcę być.
Nie
mogę się pogodzić z brytyjskim – ale też europejskim – systemem wartości.
Systemem pierwszego świata. Posiadania, powierzchowności, zamkniętej
perspektywy, egocentryzmu.
Nie
mogę też ścierpieć tego wielkiego halo na punkcie tradycji.
Tradycja
na uni to zgroza.
Po
ISM, gdzie nauczyciele bywają przyjaciółmi naszych rodzin, gdzie atmosfera jest
super przyjemna i nieformalna, wpadłam w brytyjską sztywną ramę.
Europejczycy
mają fioła na punkcie tytułów. W Aruszy, nawet, jeśli nauczyciele mają
doktoraty, nie każą się odpowiednio tytułować. W Anglii musisz się zwrócić do
nauczyciela zgodnie z jego tytułem. Inaczej jest obraza majestatu. Panie
profesorze, pani doktor, panie magistrze. Język kreuje dystans.
Tutaj,
w Afryce, wszyscy się pozdrawiają, witają, każdy zagaduje. Każdy. „O, nie znam
cię – może się poznamy?”
W
Anglii nie ma takiej opcji, żeby zaprosić obcego do domu. W życiu.
Na
początku każdemu napotkanemu człowiekowi mówiłam cześć. Aż któregoś dnia
koleżanka powiedziała mi, że nie mogę tak robić. Nie mogę zaczepiać
nieznajomych! Nasze okno w akademiku wychodziło na ulicę, siadywałam przy nim
czasami i machałam do przechodniów. „Nie rób tego!” – błagała mnie znajoma.
„Nie rób! Zwariowałaś?!”
Afrykanie
ciągle się witają, ciągle pozdrawiają. Nawet, jak się nie znają. Uśmiech to
taki dobry sposób na drugiego człowieka.
*
Rodzina
to jeden z najważniejszych filarów życia dla third culture kids. Rodzina, czyli
bezpieczny stały dom, kochający, wspierający rodzice. Wspólne obiady, kolacje,
wakacje. Rozmowy przy stole – a nie znikanie za tabletem.
Często
rodzina to jedyna stała w życiu – szczególnie w przypadku rodziców, których
praca związana jest z częstymi podróżami i cała rodzina zmienia miejsca pobytu
co dwa, trzy lata.
Moją
przystanią jest dom w Aruszy.
Mam
szczęście, wiem – wiele ekspatek nie potrafi dokonać wyboru i kluczy między
wieloma domami. Albo mówi, że nosi dom w sercu.
To
mi daje do myślenia: jakie życie chcemy dać naszym dzieciom?
My,
dzieci trzeciej kultury, jakiego życia chcemy dla swoich dzieci?
Większość
dzieci podróżujących rodziców pragnie jednego, stałego miejsca, domu, dla
swojej przyszłej rodziny. Mówią: tak, było fajnie, przetrwałam, ale chcę, żeby
moje dziecko miało inne dzieciństwo.
Wracam
do Aruszy na każde święta, dwa razy w roku, żeby się wzmocnić. Zanurzyć w
cieple i miłości.
Stałam
się samodzielna, niezależna, praktyczna. Doceniam teraz dom bardziej niż
kiedykolwiek.
*
Owszem,
Anglia ma wiele dobrych stron.
Zawsze
jest prąd i zawsze jest ciepła woda w kranie, i cudownie się śpi bez
moskitiery!
Jest
bezpiecznie.
Nie
zamykam drzwi na pięć zasuw, nie mam krat w oknach, a wieczorami mogę spokojnie
wracać z kina do domu, ulice są rzęsiście oświetlone.
Raz,
na początku, zabrałam ze sobą latarkę na spacer, bo zapomniałam, że w
europejskich miastach jest jasno nawet wieczorem.
Tu,
w Aruszy, panują egipskie ciemności, wieczorem bez latarki połamiesz sobie
nogi.
Naprawdę świetnie napisane. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńSuper artykuł. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń