niedziela, 29 marca 2020

Yumiko. Byłam nikim, robiłam wszystko



Yumiko
Byłam nikim, robiłam wszystko


„Nie słodzisz?” - Yumiko podaje mi kawę w różowym kubku z Panną Migotką. Przywiozła go sobie rok temu z Finlandii. Pojechali z Szimaoką na zaproszenie znajomego, który pracuje w japońskiej ambasadzie w Helsinkach. W Finlandii zobaczyli dwie rzeczy: Muzeum Muminków oraz Muzeum Lenina.
Na ścianie przede mną wisi stary kalendarz z Darem Pomorza na okładce. Za mną półki z japońskimi książkami i portret Che Gevary. Po lewej drzwi na balkon. Obok lodówka z napojami. Siedzimy przy długim stole, ja i Yumiko. Szimaoka jest w domu, ale gdy przywitał się ze mną, zniknął uprzejmie u siebie w pokoju.       

*
Mam mówić od początku?
Urodziłam się w Nagoyi. Tam mieszkałam i pracowałam aż do wyjazdu do Afryki. Jestem z zawodu przedszkolanką. Nie ciągnęło mnie w świat. Lubiłam swoją pracę, lubiłam dzieci. Fascynowałam się baśniami, bajkami i ludowymi przypowieściami z całego świata. Chodziłam co tydzień do biblioteki i wypożyczałam nowe zbiory. Nie przypominam sobie żadnych polskich bajek, ale rosyjskie tak. Lubiłam „Baśnie tysiąca i jednej nocy”. Kiedy je czytałam, nie przeczuwałam, że znajdę się kiedyś w tych dalekich krainach. Że trafię na Zanzibar, którego brzegi opływał Sindbad.
Wielu ludzi sądzi, że skoro mój mąż, Szimaoka, jest tak aktywnym człowiekiem i od zawsze chciał wyruszyć w drogę na pomoc światu – to ja, jego żona, też powinnam taka być – od dziecka. Ale ja taka nie byłam. Nie byłam cicha, nie, ale czułam się dobrze w Japonii i nie zamierzałam jej opuszczać. Uczyłam w przedszkolu i byłam szczęśliwa.
Któregoś lata, jeszcze podczas studiów, wybrałam się z koleżanką na Hokkaido, na północ Japonii. Hokkaido to rozległa wyspa, duża połać ziemi. Wielu Japończyków lubi na niej wypoczywać latem. To właśnie tam w jednym z młodzieżowych hosteli poznałam pana Szimaokę.
Zaczęliśmy rozmawiać i on od razu, na samym początku, powiedział, że zamierza wyjechać z Japonii. Dokąd? Do Afryki. Bo Afryka jest najbiedniejszym kontynentem i on musi tam jechać, żeby pomóc najbiedniejszym ludziom na ziemi. To, co powiedział mnie zszokowało. Nie miałam zielonego pojęcia o Afryce. Poza tym troskę o innych ludzi uważałam za słuszną i dobrą, ale sama pragnęłam pomagać tym, którzy są blisko, w pobliżu, w Japonii.
Mówił o konieczności dzielenia się dobrami. Wspominał o kapitalizmie i socjalizmie. Nie byłam wtedy zbyt świadoma różnic między systemami. Nie interesowałam się polityką.
Spodobał mi się. Bardzo. Ale wiedziałam, że nie ma żadnej szansy na to, żebyśmy byli razem. On wyjeżdżał pomagać Afrykańczykom, a ja uczyłam w przedszkolu w Nagoyi.
Czułam, że to jest INNY człowiek. Nie zwyczajny.
Któregoś dnia poszliśmy w góry i zaczęliśmy rozmawiać sam na sam. O Leninie, Trockim, socjalizmie, biedzie, niesprawiedliwości. I Afryce. Szimaoka studiował na Sikoku. Ekonomię. Poszedł na studia nie po to jednak, żeby studiować, ale żeby znaleźć chętnych – przyjaciół, towarzyszy – do walki z biedą w Afryce. Niestety, nikogo nie znalazł. Trudno znaleźć ludzi do pomocy w Afryce. Szczególnie na studiach ekonomicznych.
Rzucił studia i wrócił do domu, do Jokohamy.
Wtedy w górach zebrałam się na odwagę i spytałam Szimaokę, skąd się taki wziął. Skąd u niego taka niespotykana wrażliwość. I poprosiłam o lektury. Kazał mi sięgnąć po Che Guevarę. I po Castro.
Po urlopie wróciłam do Nagoyi. Czytałam i otwierałam oczy szerzej na świat. Wymieniliśmy się adresami, nie było wtedy komórek. Utrzymywaliśmy kontakt – pisaliśmy, dzwoniliśmy. Dzieliliśmy się uwagami na temat czytanych książek. Dużo rozmawialiśmy. Po kilku miesiącach wyjechał do Europy, a potem do Afryki. Przez dwa lata podróżował po świecie.
Tęskniłam.
Ale kochałam swoją pracę. I czułam, że to też ważna misja.
Po powrocie Szimaoki z podróży, wzięliśmy ślub. Skromny, cywilny. To był 1987 rok. Wkrótce potem pojechaliśmy do Afryki, na początek do Nairobi.
Kenia miała być naszą bazą dopóki nie znajdziemy stałego miejsca na pomoc Afrykańczykom. To był nasz cel – pomoc.
Nie przyjechałam na miesiąc, ani na rok. Przyjechałam na zawsze. Wyjechałam w 87’ i wiedziałam, że już nigdy nie wrócę do Japonii.
*
Czy byłam gotowa? Wiesz, nie wyobrażałam sobie wtedy, jak ta Afryka będzie wyglądać. Jechałam za Szimaoką. Tylko i wyłącznie. Gdyby powiedział: jedziemy do Ameryki, to pojechałabym do Ameryki.
Nie byłam przygotowana na to, co zobaczę. Przeżyłam prawdziwy szok, widząc wokół samych czarnoskórych ludzi. I słysząc wyłącznie język suahili.
Upał i chaos. To była wielka zmiana. Bałam się.
Czego? Ludzi, języka, jedzenia. Komarów.
To był też czas, w którym zrozumiałam, że jestem nikim. Nikim.
W Japonii byłam przedszkolanką, byłam kimś.
W Kenii byłam nikim.
Szimaoka miał ideę, parł do przodu. Miał spotkania, wizyty, znajomych. A ja byłam u jego boku. Z boku. Ludzie do niego lgnęli. Możesz to sobie wyobrazić – on nawet nie musiał szukać kontaktów, Afrykańczycy sami do niego przychodzili.
*
Mieliśmy zaledwie zarys planu.
Szimaoka zawsze powtarzał, że pomoc nie polega na dawaniu pieniędzy. Pomoc polega na tym, żeby stworzyć miejsca pracy. Chciał rozwinąć kooperatywę rybacką albo rolniczą.
Rolnictwo sprawdziłoby się w Zimbabwe. Rybactwo nad Jeziorem Wiktorii lub w Mombasie. Albo na przykład na Zanzibarze, o którym pomyśleliśmy później.
Szimaoka brał również pod uwagę pomoc w walce z apartheidem w RPA. Marzył o tym, żeby apartheid zniszczyć.
Nie, nikogo tu nie znaliśmy. Żadnych towarzyszy, żadnych bojowników. Była nas tylko dwójka.
Z Nairobi pojechaliśmy do Dar es Salaam w Tanzanii i na Zanzibar. Po dwóch dniach na Zanzibarze spotkaliśmy człowieka, z którym Szimaoka nawiązał nić porozumienia. Ten człowiek był liderem rybaków w Malindi portowej dzielnicy Stone Town. Powiedział nam: - Jeśli chcecie pomagać rybakom, zostańcie na Zanzibarze i zbudujcie łódź.
I Szimaoka zbudował łódź.
Pierwszą w życiu.
Zbudował ją z tym człowiekiem.
To był łut szczęścia, dar od Boga. Dzięki temu szczęściu mogliśmy zacząć naszą pracę.
I zostaliśmy.
Jesteśmy na wyspie od 1987 roku. W marcu 1988 Szimaoka zaczął wypływać w morze z rybakami i łowić ryby.
Co noc.
Co było ze mną? Nic.
Byłam żoną rybaka.
Szimaoka powiedział: chodź ze mną, o nic się nie martw, i to mi wystarczyło.
Nie, nie chciałam znaleźć pracy.
Byliśmy razem, codziennie W trakcie budowy łodzi, towarzyszyłam Szimaoce w stoczni. Każdego dnia. Podglądałam pracę, rozmawiałam z rybakami.
Zaczynałam mówić w suahili. Byliśmy na miesięcznym kursie w SUZA, na zanzibarskim uniwersytecie, choć bardziej mi pomogły rozmowy z ludźmi.
Nie wypływałam w morze z Szimaoką, bo cierpiałam na chorobę morską. Żegnałam go wieczorem w porcie i witałam wcześnie rano.
Poza tym, mieliśmy wielu japońskich gości, podróżników i turystów. Przyjmowałam ich i dla nich gotowałam.
To byli obcy ludzie, dowiedzieli się o nas od znajomych Szimaoki w Japonii. Uchodził wśród nich za Kakumeiji (czyt. kakumeidżi), wyzwoliciela, rewolucjonistę.
To japońskie słowo, choć brzmi jak suahili. Tak też nazywa się nasza łódź: Kakumeiji. Japońscy turyści słyszeli o Kakumeiji na Zanzibarze i przyjeżdżali go zobaczyć.
Tłumaczyliśmy im, że naszym celem jest wyzwolenie biednych ludzi. Pokojowe – nigdy nie siłowe. I że od początku miało ono polegać na stwarzaniu miejsc pracy. Dla najbiedniejszych, dla tych, którzy są na dole drabiny społecznej, a nie na jej szczycie. Działanie oddolne i lokalne. To jest nasza metoda.
*
Co mi się spodobało na Zanzibarze, a co nie?
Zacznę od tego, co mi się nie spodobało i co mnie zszokowało.
Był to brak wody w kranie.
Pytałam sąsiadów: „Dlaczego nie ma wody? Co się stało” A oni odpowiadali mi, że na Zanzibarze tak właśnie jest. Nie ma bieżącej wody. Spytałam wtedy, jak mam tę wodę zdobyć. Sąsiedzi na to, że muszę wziąć kanister lub wiadro i iść na dół do zbiorowego kranu, ustawić się w kolejce i zanieść sobie wodę na górę. Na trzecie piętro.
Codziennie nosiłam wiadra wody. Przez cztery lata.
W tamtym czasie na Zanzibarze nie można było dostać pomp. Nikt ich nie miał. Mieszkaliśmy tutaj, w Michenzani, blokowisku Stown Town, od samego początku. Od 1987 roku w tym samym mieszkaniu. Między Zanzibarczykami.
Po czterech latach pompy pojawiły się w jednym ze sklepów na Mlandege, dzielnicy rzemieślników. Umówiliśmy się z sąsiadem, że kupimy na spółkę, zamontujemy na dole i będziemy razem używać. Po paru latach sąsiedzi zainstalowali kolejne. Teraz mimo, że czasem odcinają nam wodę na parę dni, nie martwimy się, bo każdy ma tu na dachu wielki zbiornik, do którego pompuje na zapas. Nie jest tak źle, jak było na początku.
Brak prądu to duży problem, ale nie tak wielki jak brak wody. Woda to życie. Tym mierzę swoje szczęście na Zanzibarze – odkąd mamy pompę, odkąd mamy zbiornik, jestem spokojna.
Dobrą stroną Zanzibaru jest serdeczność ludzi. Każdy cię pozdrawia, każdy wita. Słyszysz ciągle: dżambo, dżambo, karibu, habari! Cześć, witaj, zapraszamy, jak się masz!
Dawno temu w Japonii też tak było. Ludzie się rozpoznawali i troszczyli o siebie nawzajem. Sąsiedzi sobie pomagali. Zagadywali. Ale to się zmieniło. Umarło. W Europie też.
Myślę, że to dlatego, że teraz Europa i Japonia są bardzo bogate. Każdy ma dom, samochód, telewizor.
W dawnych czasach było więcej biedaków, a wiadomo, że biedacy muszą sobie pomagać. Inaczej nie przetrwają - tak myślę.
Kiedy się tutaj wprowadziliśmy, sąsiedzi z bloku codziennie przychodzili nas zobaczyć. Pukali do drzwi, mówili hodi, hodi, wchodzili i zostawali, żeby pogadać. Żaden mzungu przed nami (ani po nas) nie zamieszkał w blokach na Michenzani.
Mieszkają tu różni ludzie, nie tylko klasa średnia. Bardzo biedni i bogatsi. Ale żadni bogacze, o nie. Oni mieszkają w dużych domach poza centrum. Mamy też tutaj zanzibarskich Hindusów. Lubią te bloki, bo lubią być blisko centrum.
Tak, stanowiliśmy wówczas nie lada atrakcję. Zarówno dla Zanzibarczyków, jak i Japończyków, którzy też ciągle nas odwiedzali. Nie miałam wtedy na nic czasu, bo albo nosiłam wodę, albo robiłam sushi dla Japończyków, albo podejmowałam czajem sąsiadów. Byłam wiecznie zajęta.
Nie czułam się dzięki temu bardziej kimś.
Nie, ciągle byłam nikim.
Byłam nikim, a robiłam wszystko.
Miałam poczucie, że jestem złą żoną. Że nie jestem pełnowartościowym człowiekiem. Że nic nie potrafię zrobić. Ani gotować, ani sprzątać, ani prasować, ani rodzić dzieci.
To się zmieniło dopiero po jakimś czasie. Roku? Dwóch?
Nie chciałam pójść do pracy, nie marzyłam o własnej karierze. Uważam, że bycie dobrą żoną to bardzo ważna praca. Wystarczająca. Zwłaszcza, gdy jest się w związku z kimś takim, jak Szimaoka. Reprezentuję starą szkołę, wiem. Wiele kobiet wychodzi z domów rodziców i idzie do pracy. Są niezależne, wolne. Bardzo mi się to podoba. Ja wolałam zostać w domu i wspierać męża. Chciałam do niego należeć.
Staliśmy się z Szimaoką dwiema połówkami jabłka. Żeby się tak scalić, musieliśmy wiele rozmawiać. Wiesz, to my tworzymy nasze własne życie. I od nas zależy, z kim to życie tworzymy. I jak.
To już prawie trzydzieści lat razem.
Nie jesteśmy zwyczajnym małżeństwem, bo Szimaoka nie wychodzi na osiem godzin do pracy, a ja nie zostaję sama w domu.  Wszystko robimy razem. On łowi w nocy, ja czekam na niego w porcie. On trenuje drużynę judo, ja nią zarządzam.
I tak dalej.
*
Gdzie jest mój dom?
Mój dom to Zanzibar. Korzenie to Japonia. Daleko te korzenie, ale nie chcę wracać do Japonii. Nie na stałe. Może przemieścimy się w obrębie Afryki, ale do Japonii nie wrócimy nigdy.
Wyjedziemy, jak tylko Zanzibarczycy będą niezależni. Tymczasem rybacy nadal potrzebują Szimaoki, judocy, o których zaraz ci powiem, też.
Rodzina?
Moi rodzice odeszli parę lat temu. Żyje tylko matka Szimaoki. Odwiedzamy ją co roku. Urządzamy przy okazji wielką wystawę sztuki tingatinga w Nagoyi i Jokohamie, naszych rodzinnych miastach. Spotykamy się z przyjaciółmi, odświeżamy kontakty. Sprzedajemy obrazy zanzibarskich artystów. To bardzo ważne, żeby pokazywać tanzańską sztukę za granicą. Przywozimy obrazy i ich autora, który podczas wystawy maluje na żywo, przy publiczności. Nie jest łatwo - musimy zapakować obrazy, kupić bilet artyście, zamówić salę, zaprosić wielu ludzi. Załatwić noclegi, spotkania. Trzeba to wszystko dobrze podopinać.
Do Japonii jeżdźimy także z moimi książkami. Ta, którą ci podarowałam to moja najnowsza. Przetłumaczyłam z suahili na japoński baśń ludową z Zanzibaru. Opowiada historię Pana Wąsa i Pana Serce. Autorem rysunków tingatinga jest Mohamed Charinda. Ukaże się w Japonii w kwietniu. Wcześniej wydałam zbiór bajek suahili. I naszą autobiografię.
Nie, nie uważam się za pisarkę, w rubrykę: zawód wpisuję gospodyni domowa.
Każdy grosz na łódź i na pomoc Afryce pochodzi z naszych prywatnych pieniędzy. Także ze sprzedaży moich książek.
Nie od socjalistów.
*
Judo – jak niemalże wszystko wokół Szimaoki – pojawiło się samo. Któregoś dnia przyszli do niego młodzi Zanzibarczycy i poprosili, żeby ich uczył. Szimaoka jest mistrzem judo. Trenował w Japonii. Ja zaczęłam praktykować dopiero na Zanzibarze.
Ci młodzi ludzie przyszli na samym początku, jeszcze jak budowaliśmy łódź. Bardzo chcieli ćwiczyć sztuki walki, wiedzieli, że mój mąż jest mistrzem judo. Szimaoka zaczął z nimi trenować na plaży. Niedługo potem zbudował małe dodżo. Ćwiczyłam razem z nimi. Niestety, w dodżo szybko pojawiła się policja i kazała nam je zamknąć. Wtedy na Zanzibarze sztuki walki były niedozwolone. Zagrażały państwu. Od tamtej pory tajniacy śledzili nas i pilnowali każdego dnia. I nie mogliśmy trenować judo.
*
Żeby dostać pozwolenie na pobyt i na pracę, Szimaoka poszedł do Imigration.
Powiedział im, że przyjechał, żeby pomóc, że nie ma złych zamiarów. Że chce zbudować łódź i łowić z rybakami ryby. Prosto z serca.
Wyobraź sobie, że wysłuchali go i dali nam potrzebne pozwolenia.
Ale po tym, jak Szimaoka zaczął uczyć Zanzibarczyków judo, sytuacja się zmieniła. Staliśmy się podejrzani. Do tego ciągle mieliśmy japońskich gości.
Obowiązywało wtedy prawo nakazujące turystom spać wyłącznie w hotelach. Służby zarzucały nam, że czerpiemy zakazany dochód z nocowania Japończyków.
Któregoś dnia przyszedł taki jeden pan z urzędu i zaczął nam grozić. Wtedy Szimaoka mu odpowiedział: „Nie wziąłem od japońskich gości ani grosza; ja tylko ich tutaj goszczę. Gdybyś ty wyjechał do Japonii i odwiedziliby cię jacyś Zanzibarczycy i poprosili o nocleg - nie przyjąłbyś ich? Nie ugościł?”
Ten urzędnik zrobił bezradną minę i powiedział, że by ugościł. I dał nam spokój. Z każdym trzeba rozmawiać jak z człowiekiem, który ma uczucia, ma serce.
Ale policja nam nie odpuściła. Ciągle nas śledzili. Przez sześć lat.
Schodziłam na dół – oni tam już byli. Szłam do Malindi, do portu – oni za mną. Codziennie. Aż do 1992 roku, kiedy zezwolono Zanzibarczykom uprawiać sztuki walki. Szimaoka zdobył z ministerstwa sportu pozwolenie i licencję trenera. Zaczął uczyć w 1992 roku, ale po trzech latach musiał zawiesić treningi, bo nadeszły wybory. Zrobiło się gorąco. Po około dwóch latach je wznowił.
*
Byliśmy tu podczas wyborów w 95’. To był bardzo niebezpieczny czas. Nie wychodziliśmy z domu. Przed wyborami każdy sąsiad zgromadził zapasy na dwa tygodnie. Ciężko sobie wyobrazić afrykańską ulicę bez ludzi, prawda? Tu naprzeciwko mieści się siedziba CUF, partii opozycyjnej, dlatego nasza okolica jest narażona na ataki. Co pięć lat jest niespokojnie. Wojsko strzela, rozpyla gaz łzawiący. Stąd, z tego okna widać tylko moshi, dym. Słychać krzyki i strzały. Palą się auta.
Nie angażujemy się w politykę, judo musi być sawa sawa, czyste, w porządku. Wolne od polityki.
Bardzo lubię uczyć judo, bo to sport, który respektuje przeciwnika. Wymaga szacunku wobec sędziego i zasad gry. Nie można używać judo poza dodżo, chyba, że w obronie koniecznej. Jestem dumna, że judo pochodzi z Japonii. Doceniłam to dopiero tutaj. Nie myślałam wcześniej o tym, jakie niesie wartości.
Na Zanzibarze zobaczyłam judo z nowej perspektywy. Opiera się na Jita Kyōei, wzajemnej korzyści. Nie tylko ja sam, nie tylko ty sam – musimy działać RAZEM.
To bardzo proste. Potrzebujemy się nawzajem, żeby się zwyciężać i pokonywać.
Jest jeszcze jedna nadrzędna zasada judo: Cikara Hittadze, czyli służenie dobru; judo musi zawsze służyć dobru.
Mamy zarejestrowanych tysiąc pięciuset judoków. Drużyna judo z Zanzibaru jest najlepszą w całej Afryce Wschodniej. Co roku wyjeżdżamy na zawody i zwyciężamy.
*
Poza łodzią i judo zajmujemy się też kawą fair trade.
Sprzedajemy kawę z Bukoby, spod granicy z Ugandą. Przez długie lata produkcję i eksport kawy kontrolował rząd. W 1999 roku plantacje i palarnie sprywatyzowano. Pomyśleliśmy, że promocja tanzańskiej kawy w Japonii to dobry pomysł. Zamarzyliśmy o współpracy z całą wioską, która pracowałaby kolektywnie na plantacji i w spalarni, a potem dzieliła się zyskiem ze sprzedaży zbiorów. Zaproponowaliśmy im fair trade, uczciwy biznes.
Założyliśmy firmę non profit. Przy czym to wioska miała sama sobą zarządzać i sama siebie pilnować.
Szimaoka zaczął rozmawiać z szefami Africafe w Dar es Salaam. I wyobraź sobie, że oni nie tylko go zrozumieli, ale też zaproponowali duże ulgi podatkowe.
Znaleźliśmy w Japonii odbiorców. Chodziliśmy po różnych sklepach, firmach. Byliśmy na targach.
Zanim polecieliśmy do Japonii, pojechaliśmy do Bukoby.
Rozmawialiśmy z farmerami o naszych planach. 80 procent ludności Bukoby zajmuje się kawą – jej uprawą lub przetwarzaniem. Dobrze, że tam pojechaliśmy, bo wiele zrozumieliśmy. Uwierzyliśmy, że eksport może się udać i pomóc tym ludziom.
Inne plantacje, na przykład sławną Kilimanjaro Coffee, zapoczątkowali Europejczycy. Kawa w Bukobie jest naturalnym skarbem Tanzańczyków. Sami zaczęli ją uprawiać, prażyć i sprzedawać. Dawno temu jedli jej ziarna, potem zaczęli ją parzyć i pić napar. Sprzedajemy głównie kawę rozpuszczalną. To ona przynosi ludziom w Bukobie największy zysk, bo ziarna nie są zbyt drogie.
Africafe to bardzo stara firma, ma 40 lat. Powstała, kiedy prezydent Nyerere postanowił rozpocząć produkcję kawy rozpuszczalnej w Tanzanii.
*
Największym problemem Afryki jest to, że bazuje na pomocy zewnętrznej. Że czeka na nią. No i nie ma tu zbyt wielu możliwości pracy. Ludzie chcą pracować, ale nie mają gdzie.
Myślę, że to dobrze, że obcokrajowcy inwestują w Afryce. Budują na Zanzibarze hotele, restauracje. Ale tylko i wyłącznie pod jednym warunkiem, że to Zanzibarczycy piastują kierownicze stanowiska, że są szkoleni, promowani, doceniani. Niestety, wielkie hotele nie dopuszczają do zarządzania żadnych lokalnych ludzi. Prowadzą je wyłącznie biali. Zanzibarczycy niczego nie mogą się przez to nauczyć. Jeśli natomiast menadżerowie dzielą się swoimi umiejętnościami i dają Afrykańczykom przyzwoicie zarobić za porządną robotę oraz inwestują w rozwój okolicy – to jest dobrze.
Najgorsze jest ciągle to, jak sami Afrykańczycy, bogaci, wykształceni, zasiadający w rządzie lekceważą potrzeby swoich współobywateli.
Innym problem jest to, że większość Afrykańczyków wyjeżdżających studiować za granicę nigdy nie wraca. Nie pomaga tworzyć nowego państwa.
Pytasz mnie, co jest rozwiązaniem, a ja powtarzam za Szimaoką: trzeba stworzyć miejsca pracy, którymi Afrykańczycy będą w stanie samodzielnie zarządzać.


sobota, 14 marca 2020

Teresa. Tam, gdzie będę mogła prowadzić boso



Teresa
Tam, gdzie będę mogła prowadzić boso


Teresa mieszka w buszu. Nie ma prądu, energię czerpie z baterii słonecznych. Jeździ starym landroverem. Ma ogród warzywny. Hoduje kozy, gęsi, kury. W Afryce od trzydziestu lat. Wygląda jak spalona słońcem Michelle Pfeiffer.
Tutaj, w domu Teresy jest przepięknie. Widok z okna na wzgórza przypominające cyprysową Toskanię zapiera dech.
Suka Ida ma szczeniaki, kotka niedawno się okociła. Maluchy plątają się pod nogami matek. Ptaki wyśpiewują tkliwe melodie, zachodzi słońce.
Podczas rozmowy z Teresą, doznałam iluminującego wrażenia, że my, ekspaci, uciekliśmy przeznaczeniu.
Zdziwiła się, gdy jej to oznajmiłam. „Czasem wyobrażam sobie” - tłumaczyłam – „jak boginie i bogowie, wzorem dawnych greckich, siedzą na mięciutkiej chmurze i rozdają nam życia. W Polsce, w Tanzanii, w Niemczech. Rodzisz się tu i tu, więc życie spędzisz tu i tu. A my jesteśmy jak wolne żarty, które sobie robimy z tych decyzji.”
„Mam nadzieję, że bogowie potrafią się śmiać i że nie mają nam tego za złe” – skwitowała mój wywód Teresa.
„Popatrz, gdzie zawędrowałyśmy” – odezwałam się po chwili – „Ty, Niemka z małego miasta koło Meinz i ja Polka z Sieradza.”
Siedzimy razem patrząc na tanzańskie słońce zachodzące za wulkanami. Miałyśmy tu być? A jeśli nie tu, to gdzie indziej? I z kim?
No, właśnie.
Dom Schulzów to najbardziej niesamowity dom w okolicy – choć przyznaję, większość ekspatów w Aruszy mieszka wyjątkowo, tak, że każdy designerski magazyn dałby się zabić za zdjęcia ich domów.
Jest dość mały, choć pojemny, drewniany i kamienny, pełen labiryntów, tajemniczych przejść, piwniczek, zapadni. Całkowicie solarny. To dom filozoficzny. Nic nie jest w nim oczywiste, nic nie jest typowe.
Owszem, ma dach, ściany (wertykalne, proste) i podłogi, ale są one dyskretną strukturą dla wielkiej, odważnej Idei, jaka temu domowi przewodzi. Jakiej? O to trzeba by spytać męża Teresy, architekta.

*
Jestem dziewczyną z małego miasteczka i nie marzyłam o wiejskim życiu w Afryce. Rodzice nie lubią zwierząt i nigdy ich nie mieli, ale okolice, z których pochodzę słyną z uprawy winorośli, jabłek i czereśni.
Hoduję kozy, bo je lubię. Poza tym Johann, mój mąż, ma alergię na krowie mleko. Już w górach Pare, gdzie mieszkaliśmy wcześniej, myśleliśmy o kozach, nie pamiętam jednak, dlaczego ich nie kupiliśmy.
W rok po przeprowadzce z Pare do Aruszy, czyli w 1999 roku, nabyliśmy pierwsze trzy kozy od Fini, naszej dobrej przyjaciółki, Szwajcarki. Kozy nie wymagają szczególnej troski. Mamy w domu pracowników z wioski – ogrodników i askarich (stróży), oni od dziecka wypasali kozy i się na nich znają. A znać się trzeba, bo a to jedna choruje, a to druga kuleje, trzecia nie daje mleka, czwarta zaraz będzie rodzić.
Kozy wychodzą na łąki codziennie o poranku, wracają w południe i siedzą w koźlarni.
Podczas rui oddzielamy samce od samic. Masajowie zakładają kozłom urżnięty kawał plastikowego wiadra na penisa. Jest to ryzykowne i trudne, bo ten kawał wiadra musi być przymocowany na fest. Chuć kozłów jest potężna i zrobią wszystko, żeby się wyzwolić i dorwać samicę w rui. Słyszałaś, jak beczą – krzyczą, wyją, zawodzą? Głos napalonego capa jest przeraźliwy. I zatrważająco ludzki. Regulacja ich rozrodczości jest bardzo ważna. Nie można dopuścić, żeby kopulowały ze sobą zwierzęta połączone więzami krwi. Nie powinno się też zezwalać na zapładnianie młodych kózek.
Nie mielibyśmy tak pięknych zwierząt, gdyby nie Edward. To najważniejszy z naszych pracowników. Jest świetnym koźlarzem.
Koordynuje też prace wokół domu i w ogrodzie. Każdego ranka spotykamy się z nim na odprawie i robimy plan zajęć. Nigdy nas nie zawiódł, pamięta o wszystkich ustaleniach, dotrzymuje terminów i świetnie się z nami dogaduje. W suahili, rzecz jasna.
Mamy też gęsi. Dostaliśmy je od pewnej kobiety z Izraela, która mieszkała tutaj na plantacji kawy Burkaa. Chcieliśmy mieć gęsi, bo mimo że ufamy psom, to jednak gęsi są bardziej czujne. Nie wiedziałaś? O, bez dwóch zdań. Gęsi są trudne. Wrażliwe. Boją się psów, sów, węży i nie są w stanie wysiedzieć jajek. Znoszą je gdzieś w krzakach, próbują grzać, ale nic z tego nie wychodzi.
Kury mamy, ale też - żadnych jajek. Chowają się w buszu, czym mnie strasznie denerwują, bo dbam o nie, kupuję lekarstwa i specjalną karmę, a te kryją się i niosą po krzakach. Aż przychodzi dzień, w którym mam dość i obwieszczam rodzinie, że od jutra koniec z kurami. Zjadamy je i basta. Wtedy one – jakby to przeczuwając, ujawniają jajka i ratują sobie życie.
*
Nazywasz mnie niezwykłą kobietą, bo mieszkam w tanzańskim buszu, ale ja jestem zupełnie zwyczajna.
Nie sądziłam, że wyjadę do Afryki. Chciałam mieszkać w Ameryce Południowej, marzyłam o Panamie.
Johanna poznałam 30 lat temu. W miasteczku uniwersyteckim. Oboje studiowaliśmy architekturę, z której zrezygnowałam po roku. Nie mam wyobraźni przestrzennej i opornie mi szło projektowanie. Zostałam pielęgniarką, ale to okropna robota, przynajmniej dla mnie. Nie nadaję się do niańczenia ludzi.
Kiedy się poznaliśmy, Johann właśnie kończył studia, jest ode mnie o cztery lata starszy. W trakcie stażu po obronie szukał tematu do badań. Chciał usystematyzować i opisać architekturę kolonialnej Afryki. Godzinami przesiadywał w bibliotekach.
Interesował się Afryką, bo z Afryki pochodzi. Urodził się w Moszi, wychował w Aruszy. Jego ojciec był tutaj pastorem. Wrócili do Niemiec, gdy Johann miał dwanaście lat. Od dnia wyjazdu nie przestał do Afryki tęsknić. Wiedział, że tu wróci.
Skontaktował się z kolonialnymi architektami, ale ich poglądy były tak konserwatywne, że szybko zrezygnował. Nie chciał mieć z nimi nic wspólnego. Spotkał za to wspaniałego profesora, który zajmował się architekturą etiopską i powiedział Johannowi, że może dostać stypendium w Etiopii – nie było wówczas wielu chętnych na badania terenowe w tej części świata, a architektura Konso – obecnie wpisana na liście światowego dziedzictwa UNESCO – jest fascynująca.
Kiedy Johann wyjechał na rok do Etiopii, myślałam, że odwiedzę go z raz lub dwa i zobaczę, czy to dla mnie.
W rezultacie spędziłam w Konso, na południu Etiopii, prawie cały 89’ rok. Mieszkaliśmy w typowej dla Konso kamiennej chatce. Bez prądu. Wodę nosiliśmy z rzeki. Jedliśmy to, co ludzie z wioski. Mieliłam ziarna, robiłam mąkę i piekłam podpłomyki. Jedliśmy też indżerę. Fasolę, ciecierzycę, soczewicę. Nie było do naszej wioski żadnej drogi, nie dojeżdżały żadne auta. Wszystko trzeba było dźwigać na plecach. To było tak, jakbym cofnęła się w czasie o parę stuleci.
Najtrudniejsze było to, że nie znałam języka. Nie mogłam sobie pogadać z sąsiadami. Ale ludzie nas akceptowali i szanowali.
Johann pojechał w tym roku na konferencję architektów do Addis i odwiedził Konso po 25 latach.
Wyobraź sobie, że ludzie go pamiętali! Prosili, żeby mnie pozdrowił – więc pamiętali i mnie. W sumie może to nic dziwnego, bo niewielu farendżi (obcych, turystów) mieszkało z nimi po nas.
Biurokracja w Etiopii była straszna. Jako nie-żona musiałam co miesiąc przedłużać wizę, co wiązało się z parodniową wyprawą do Addis przez Arba Myncz i uniżonym czekaniem na stempel.
W końcu postanowiliśmy się pobrać, miałam dość tych wypraw. To był chyba jedyny raz, kiedy Johann wręczył komuś łapówkę – butelkę whisky. Daliśmy ją urzędnikowi, który wystawił nam odpowiednie zaświadczenie. Wzięliśmy ślub w ambasadzie w Addis. Bez rodziców. Świadkiem Johanna był jego etiopski przyjaciel, a moim niemiecka tłumaczka Biblii.
Widziałaś nasze zdjęcia z Konso? Te czarno-białe? Niesamowite, prawda? Zwłaszcza to tutaj - ja w krótkich, sterczących włosach i w dżinsowych ogrodniczkach. Klęczę i ucieram ziarna patrząc prosto w obiektyw.
Chętnie bym tam wróciła.
*
Co było dalej?
Wiedzieliśmy już wtedy, że chcemy zostać w Afryce. Że nie ma powrotu do Niemiec. Johann marzył o Tanzanii. Nawiązał korespondencję z diecezją luterańską w Aruszy, dla której pracował jego ojciec. Potrzebowali architekta, ale za rok czy dwa. Zaproponowali nam Kongo, miejscowość Bukavu nad jeziorem Kiwu. Później przenieśli nas do Lubumbashi. Johann projektował, ja pracowałam w lokalnej przychodni. Musiałam nauczyć się języka. Zapisali mnie na kurs suahili. To był 91’ rok. Niebawem w Kongo zrobiło się niebezpiecznie i ewakuowali nas stamtąd do Budżumbury. A potem w góry Pare, do wyczekanej Tanzanii.
*
Zanim wylądowałam w Tanzanii, słyszałam o niej od Johanna. Jego rodzice przypłynęli do Dar es Salaam na statku. Mama w piątym miesiącu ciąży. Przeżyła szok, gdy zobaczyła szpital w Moszi. Ale szczęśliwie urodziła w nim zdrowego Johanna, który jest najstarszym z trójki rodzeństwa.
Mieszkaliśmy w Pare w latach 1992-98.
Johann projektował i budował kościoły, szkoły i szpitale w różnych rejonach północnej Tanzanii. To samo robi w Aruszy – dostaje zlecenia od misji i pracuje tam, gdzie żaden inny architekt by nie pojechał. Nie ma z tego dużych pieniędzy.
Pare to było kolejne dzikie miejsce. Koniec świata. Tak, jak Etiopia. Żyliśmy w prawdziwym oddaleniu, w głuszy, w odcięciu od zachodniej cywilizacji.
*
Wiesz, niektórzy ekspaci mieszkają tutaj przez wiele lat. I nie mówią słowa w suahili. To smutne. Jedyne, co dwudziestoletni syn naszych znajomych potrafi powiedzieć w suahili do swojego ogrodnika to: „Proszę, otwórz bramę.” Nie mogłabym tak żyć. Nie chcę o nikim źle mówić, ale jest coś nieprzyzwoitego w tym, że ekspaci nie zadają sobie nawet trudu, żeby poznać język gospodarzy kraju, w którym postanowili zamieszkać. Nie zadają sobie trudu, żeby poznać ich kulturę, żeby się do nich zbliżyć.
My staraliśmy się być wśród Tanzańczyków tak blisko, jak tylko można. Johann wierzył, że powinniśmy żyć na prowincji, rozpuścić się w niej, budować i leczyć, wymieniać się umiejętnościami. Uczyć. Ale po sześciu latach w górach Pare miałam dość. Chciałam się przeprowadzić. Za długo tam siedzieliśmy. Urodził się Uwe. Byłam w drugiej ciąży. Wyjechaliśmy do Aruszy, gdzie jesteśmy do dziś.
Jedynymi wazungu w Pare poza nami była niemiecka rodzina nauczycieli. We wsi był jeszcze katolicki ksiądz, miły człowiek, niestety zginął w makabrycznym wypadku samochodowym. Po nim przyszedł następny, ale okazało się, że jest pijakiem.
Obaj księża byli Niemcami.
Pracowałam w małej lokalnej przychodni. Żałuję, że nie wykorzystałam tamtego czasu na naukę ziołolecznictwa. W przychodni nie było żadnego lekarza, tylko ja i lokalne pielęgniarki. Lekarze, jeśli się pojawiali, sprawiali same kłopoty. Nudzili się okropnie, upijali, wdawali w romanse. I szybko znikali. Mówię o tanzańskich lekarzach, europejscy nie przyjeżdżali wcale. Czasami myślałam sobie, że szkoda, że zamiast księży, Europa nie posyłała w Pare lekarzy. Ale, cóż, jest jak jest.
Trudno nam się diagnozowało i leczyło. Ludzie przychodzili i skarżyli się na nieokreślone bóle, na przykład brzucha. Nie wiedziałam, czy to wyrostek, czy to – w przypadku kobiety – ból menstruacyjny, czy żołądek, czy wątroba. Dopiero po długotrwałym wywiadzie, można się było czegoś więcej dowiedzieć, ale i tak nie miałam pewności, co im tak naprawdę dolega.
Co my tam robiliśmy wieczorami? Sama sobie teraz zadaję to pytanie. Rozmawialiśmy, czytaliśmy. Byliśmy sami, bez dzieci, bez żadnych znajomych, na końcu świata. Mieliśmy prąd, od samego początku używaliśmy baterii słonecznych. Rano słuchaliśmy BBC.
Parę lat temu, gdy Johann odwiedzał matkę w Niemczech, przeglądał nasze listy z Pare i powiedział mi potem, że do tego okresu w naszym związku najbardziej chciałby wrócić. „Kochaliśmy się. Nie potrzebowaliśmy świata” - mówił. Nie wiem tylko, czy to z aktualną Teresą chciałby wrócić czy tamtą sprzed lat.
Większość sąsiadów to byli prości farmerzy, którzy nawet nie śnili o tym, żeby się wyrwać do miasta i zacząć lepsze życie. Wiecznie przeżywali swoje melodramaty. Kłócili się o miedzę, o dzieci, żony. Jedni próbowali drugim podebrać trochę ziemi. Albo walczyli o drzewa. Jedni twierdzili, że to i to drzewo należy do nich, bo zasadził je ich dziad. Drudzy zarzekali się, że owszem, zasadził, ale potem przepił. I tak w koło Macieju.
Po roku w naszym życiu pojawił się nocny stróż, który zaczął z nami jadać kolacje. Do tej pory inny stróż jadał w swojej budce, na zewnątrz. A ten, nazywał się Mbuzi (koza), pierwszego wieczoru powiedział nam, że nie jest psem i że nie będzie jadł na dworze.
Wprosił się do środka, usiadł przy stole i od tej pory jadał z nami kolację pięć dni w tygodniu. Nie cierpiałam tego na początku, bo był obcym człowiekiem i nie chciałam z nim spędzać każdego wieczoru. Mówiłam to Johannowi, ale był wobec niego bezradny.
Na szczęście okazało się, że Mbuzi jest wyjątkowym i niezwykle miłym człowiekiem, z którym szybko się zaprzyjaźniliśmy. Dzięki niemu zrozumieliśmy masę rzeczy w Pare, opowiadał nam swoje historie, znosił plotki i opowieści, wręcz całe sagi, z okolicy. Ciekawy człowiek.
*
Kiedy się sprowadziliśmy do Aruszy, Uwe miał trzy lata, a ja byłam w ciąży z drugim dzieckiem. Ingo urodził się w Nairobi i… zmarł w parę dni po porodzie. Był całkowicie niezdolny do życia. Pochowaliśmy go na tutejszym cmentarzu. Położyliśmy na jego grobie wielki płaski kamień, do którego później dokładaliśmy inne mniejsze. Ale tutaj ludzie nie szanują grobów i te kamyki ciągle znikały – pastuszkowie rzucali nimi w nieposłuszne kozy.
Śmierć Ingo była dla mnie strasznym czasem. Najgorszym.  Szczególnie, że nie mieliśmy pojęcia, że urodzi się upośledzony. Nie robiłam regularnych badań ani USG. Droga do lekarza w Nairobi była długa i męcząca, w ciąży nie chciałam ryzykować podróży po wybojach.
Mnóstwo ludzi przyszło na pogrzeb. Ale byłam w swoim bólu sama. Zamknęłam się jak małż.

*
Johann w ogóle nie chciał kupować żadnej ziemi. Z przyczyn filozoficznych. Uważał, że w momencie, w którym człowiek nabywa ziemię i zaczyna posiadać, na przykład dom, staje się człowiekiem zniewolonym. Co zresztą jest prawdą.
Zamiast domu, Johann chciał zbudować most nad kanionem Korongo, nad naszą okresową rzeką, i mieszkać na moście, prosząc sąsiadów o możliwość parkowania landrovera na ich posiadłości. Chciał mieszkać na ziemi niczyjej, między brzegami.
Po śmierci Ingo, Johann zmiękł i zbudował nasz filozoficzny dom. Mieszkamy na wysokim brzegu Korongo.
Kupowanie tych naszych trzech akrów przypominało staranie się młodzieńca o pannę. Manfred i Maria, przyjaciele żyjący w Tanzanii od lat, skontaktowali nas z Paulem, który sprzedawał ziemię wokół Korongo. Wtedy nie było tu jeszcze nikogo. Ziemia była martwa, pusta. Nie rosło ani jedno drzewo. Stada zjadały każde źdźbło.
Paul był starym brytyjskim farmerem i nie chciał nam zaufać. Mimo że mieliśmy poparcie lokalnego Kościoła i godziliśmy się zapłacić tyle, ile żądał, bez negocjacji. Spotykaliśmy się z nim wielokrotnie, rozmawialiśmy. Wspólnie mierzyliśmy ziemię i po stokroć obchodziliśmy ją dookoła, co nie było łatwe, bo Paul miał farmerski krok. Ledwo za nim nadążaliśmy. W końcu dobiliśmy targu. I Johann zaczął tworzyć.
Im jestem starsza, tym bardziej męczy mnie ten dom i ta cała jego filozofia, której nie rozumiem. Łazienka jest oddzielnie, szafki kuchenne na dziedzińcu, kuchnia za dziedzińcem, jadalnia w patio. Gabinet Johanna po jednej stronie patio, po drugiej salon z pianinem. Nasze sypialnie są na górze, nad kuchnią, ale łączą się siatką skomplikowanych korytarzy.
Ktoś mi powiedział, że nasz dom jest jak dom z bajek Andersena. Steinerowski. Sprzed Ikei.
*
Przyjechałam do Afryki z plecakiem. I kontenerem. Wysłaliśmy go z Niemiec do RPA, skąd przez Dar es Salaam miał dojechać do Kongo. Z Kongo przejechał do Pare. I do Aruszy.
Zapakowaliśmy sztućce, garnki, sprzęty kuchenne, pralkę. Nic wielkiego. Książki. Johann zabrał chyba tonę książek. Pianino? Kupiłam w Aruszy.
Nie, nie chciałabym wrócić do Niemiec. Chyba, że na chwilę – żeby móc jechać dalej. Tam, gdzie będę mogła prowadzić boso landrovera.
Ale wszystko jest możliwe.
To, co mnie tutaj, w Aruszy, denerwuje to to, że ludzie są ostrzy, szorstcy. I to, że ja też się staję szorstka. Kocham za to wolność, jaką tu mam. Nikt nade mną nie stoi, sama odpowiadam za swoją pracę. I za swoje życie. Pracuję w luterańskiej diecezji i pomagam budować domy dla samotnych kobiet.
Cenię też wolność, jaką mam tutaj w przestrzeni. Widzę, jak ludzie żyją gdzie indziej - stłoczeni, w tłumie. A my mamy mnóstwo miejsca. Jak okiem sięgnąć. Ta garstka ludzi, których jeszcze znam w Niemczech ciągle walczy o fragmenty, okruchy wolności.
Zamiast mieć ogrody, hodują rośliny doniczkowe.