środa, 13 listopada 2019

Zaświaty





Arusza
15.11.2012

*

Jest ciche popołudnie.
Ciepłe.
Bzyczą przelatujące muchy.
Piję słodką czarną herbatę z cynamonem z Zanzibaru.
Długie światło słońca (to z piątej trzydzieści w sierpniu w Polsce zachodniej)
Grzeje werandę, podłogę, stół.
Grzeje wystawione na światło blade róże,
(powoli, rozfalowując płatki).

Pięknieją z każdym dniem – są jak teatralna dekoracja na stole Ibsena. 


*
Na każdym drzewie zakochane trele ptasich par
(liryczne i pełne melodii, nie te zgrzytające awanturą jak u Tuwima)
odrywają mnie od czytania zdobycznej sobotniej Wyborczej (dziś jest czwartek).

A w niej:
Tajemnica tupolewa i brzozy.
Klinki eutanazyjne w Holandii.
Pierwsza święta Indian – Kateri Tekakwitha ofiarą katolików?
Opium w Pendżabie.
Meta-amfeta-mina jak pandemonium w Azji.
Historia Heya (i mojej epoki): dwie dekady muzyki.

*
Zjedliśmy obiad i teraz mój
dziewięcioletni syn odrabia lekcje, a ja sprawdzam mu spelling.
Źle napisanych słów musi poszukać w ilustrowanym słowniku,
co doprowadza go do furii, bo opóźnia pracę, tym samym opóźniając wolność.
Uwielbia dzikie zabawy – w wodzie, w błocie, wśród drzew, ze zwierzętami;
nie znosi siedzenia przy stole i pisania. Za to dużo czyta, samodzielnie. Rozkłada się na sofie, zarzuca nogi do góry i pochłania rozłożone w dłoniach książki – po angielsku i po polsku.
Ja też mu czytam. Najchętniej ostatnio o przygodach „Wilczego brata”, czyli Toraka, Renn i ich wilka, żyjących sześć tysięcy lat temu w Wielkim Lesie. Jako prawdziwi łowcy-zbieracze. Jak pobliscy Hadza znad jeziora Eyasi.

*
Obama jest znowu prezydentem.

Cztery lata temu, gdy mieszkaliśmy na Zanzibarze, wybrano go po raz pierwszy.
To był piąty listopada, urodziny mojego taty.
Afryka szalała z radości.
Ja wybrałam się z Kajtkiem na pocztę, żeby zadzwonić z życzeniami.
Po drodze znaleźliśmy naszą pierwszą afrykańską kotkę Lolę (Obamę) Błękitnooką.
Po ulicach Stone Town paradowała blada duńska księżniczka Małgorzata.
Obserwowałam ją i jej świtę z witryny znajomego fryzjera, u którego co miesiąc przycinałam włosy.
Tacie życzyliśmy zdrowia i radości.
Pogody i siły ducha: „Tato, niech duch zaopatruje nas w miłość jak kabel na dnie oceanu zaopatruje Zanzibar w prąd!”, śmialiśmy się.

Teraz Tata jest Duchem.
Nie dożył drugiej prezydentury Baraka.
A przerwany kabel na dnie oceanu pozbawił Zanzibar prądu na trzy długie miesiące.

*
Od sierpnia mieszkamy w Aruszy, u stóp niedawno wygasłego wulkanu.
Meru ma doskonały kształt piramidy.
Piramida ogniskuje energię – i Ducha.

*
Pierwszego listopada spadły pierwsze deszcze.
Toyota ugrzęzła w gliniastym błocie tuż za naszą bramą,
nie było prądu, bo woda zwaliła słupy,
zepsuł się generator, zamilkły ptaki. Padało ciągle.
Z kałuż powstały miliony jednodniowych wielkoskrzydłych much.
Wlatywały w nocne światła, a rano pozostawały po nich tylko skrzydła,
Dywaniki skrzydeł, rozdmuchiwane przez nozdrza naszej suki Meru.

Wieczorem dom przypomina ul żuków, wlatują przez szczeliny, ciągną do rzęsistych świateł
I herbacianych świeczek, które palę, co noc tacie i babci Basi, ustawiwszy je w rządku wzdłuż oprawionych w ikeowskie ramki zdjęć nad kominkiem.
Co rano w każdej świeczce leżą martwe żuki –
złote, zielone, suche, opancerzone.
Gotowe na zaświaty.









piątek, 1 listopada 2019

Magda. Rodzina Anwara bardzo dobrze mnie przyjęła


Magda
Rodzina Anwara bardzo dobrze mnie przyjęła


Magdę poznałam pierwszego listopada.
Tego dnia wszystkie trzy Polki w Aruszy – Magda, Wiesia i ja, pojechałyśmy na cmentarz polskich uchodźców w Tengeru.
Poza nami na cmentarzu był pan Edward, słynny polski rzeźnik z Aruszy, staruszek, którego do Tengeru podwieźli polscy franciszkanie z pobliskiej misji. Edward trafił do Tanzanii z Syberii przez Iran i Palestynę – razem z matką, w 1943 roku.
Oboje zostali tutaj na zawsze.
Polscy księża odprawili mszę w suahili. A po mszy – która nam, trzem Polkom w Aruszy, była duchowo obca, bo żadna z nas nie jest chrześcijanką – chwilę pogadałyśmy. Zapoznawczo. Spytały, gdzie mieszkam i kiedy powiedziałam, że w Olasiti, obie zareagowały podobnie: „O, Olasiti, biała wioska. Białe getto”.
Biała wioska białych ludzi, która nigdy nie przeniknie ani nie zrozumie Tanzanii. Wiesia otwarcie powiedziała, że ona za nic mnie tam nie odwiedzi.
Magda nie przyjaźni się z białymi tutaj. Ich światy krzyżują się tylko w pracy, bo jej szefowe są biali. Zresztą nawet nie chodzi o ich kolor skóry, lecz o to, że są skądinąd, z Zachodu, z innego świata. Życie Magdy przebiega inaczej niż ich. Ma tu tanzańską rodzinę i mieszka wśród Tanzańczyków. Jest jak w domu.
*
Trzeba zacząć od tego, że wy biali nie macie innego wyjścia, jak trzymać się razem. Dlatego, że nie będziecie nigdy traktowani jako swoi. Zawsze będziecie obcy. Słyszałaś o tych kategoriach: swój i obcy? To bardzo ważne rozróżnienie. W każdej społeczności jest swój i cała reszta, czyli obcy. Swojego dopuszcza się do tajemnic, rytuałów. Mówi się przy nim otwarcie o tym, co się dzieje w społeczności. Ja stawałam się swoja przez wiele lat – pozwalano mi obserwować i się uczyć.
Nawet przy bardzo pozytywnym nastawieniu swojego do obcego, bariera nie znika. I wy nie możecie (i nie chcecie) do tego świata przeniknąć, bo nie ma was kto wprowadzić. Ale to nie szkodzi, bo macie swój własny. I dlatego trzymacie się razem – mówicie tym samym językiem, pochodzicie z tej samej zachodniej kultury, o tych samych źródłach judeochrześcijańskich.
Dla was Tanzańczycy są obcy. Nie wprowadzicie ich tak łatwo w swoje domy, w swoje życia. Chyba, że Tanzańczyk, ma białą partnerkę, wtedy jest mu łatwiej zbliżyć się do białej społeczności.
Obcy może zbliżyć się do Tanzańczyków na dwa sposoby – przez małżeństwo albo przez zamieszkanie na stałe – wśród Tanzańczyków, a nie w białym buszu. Ale to nigdy nie będzie całkowite wejście w ten świat. Mimo że mój mąż jest Tanzańczykiem i mieszkam wśród Tanzańczyków, zawsze będą rzeczy, których nie zrozumiem, o których nie będę wiedziała.
Jeśli chcesz się w jakąś lokalną społeczność wtopić, to musisz w niej zamieszkać. Ale sama. Nawet, jak zamieszkasz z mężem, to będzie inaczej. Waszą dwójkę będą traktować jako odrębną grupę.
*
Pamiętam takiego Norwega, mieszkał długo w Ugweno, rodzinnej wsi mojego męża. Uczył w szkole. Mieszkał też w Morogoro i w Dodomie. Po latach wrócił do Norwegii, a później przyjeżdżał do Tanzanii raz w roku i odwiedzał ludzi, u których żył. Nie dość, że mówił w suahili, to jeszcze w języku plemiennym – w narzeczu Kigweno. Czego mu bardzo zazdrościłam, bo to matczyny język Anwara, mojego męża. I ten Norweg był prawie swój. Żył w górach Pare niemalże bez kontaktu z ludźmi ze swojego świata. I na tyle się zaangażował w naukę języka i tutejszą kulturę, że wszedł w kulturę Ugweno głęboko. Ja takiej szansy nie mam, bo mieszkam w mieście. Wiem o przodkach moich dzieci tyle, ile mi powie Anwar czy teściowa.
Jestem tutaj niemal swoja. Ludzie w pracy mówią mi takie rzeczy, których nigdy by nie powiedzieli swoim białym szefom. To nie muszą być jakieś straszne tajemnice, ale rzeczy, których biały po prostu nie zrozumie.
Na przykład o rodzinie. Przychodzi do mnie przewodnik, rozmawiamy o dzieciach, on się uśmiecha i mówi, że ma same córki, po czym z radością zaciera ręce. Wiem, że się cieszy, bo dostanie za nie dużo mahari – prezentów, wkupnego ze strony zięcia. Nie będzie przecież o tym rozmawiał z Brytyjczykiem, któremu mahari jest całkowicie obce. Nawet jeśli tamten wie, co to jest, to nie przyjdzie mu do głowy, żeby o tym rozmawiać. To jest nieważne. Te światy nigdy się nie przenikną, nie ma takiej możliwości. 
Można by oczekiwać ze strony białych trochę większego otwarcia. Chociażby dlatego, że żyją w tym kraju. To jest mój główny zarzut wobec białych wiosek – że się zamykają na innych. Często nie mówią ani słowa w suahili. Nieznajomość języka po tylu latach stałego pobytu w Tanzanii to jest totalne przegięcie. I wyraz pogardy dla mieszkańców.
Biali odgradzają się, poszukują znajomych wyłącznie wśród białych, zatrudniają Tanzańczyków tylko z polecenia białych. Gdyby ci Brytyjczycy mieszkali – załóżmy – w Hiszpanii czy Francji, to wiadomo, że bardzo szybko nauczyliby się języka. Potrafiliby się bardziej wtopić. No, a tutaj czuć ich wyższość. Ta wyższość jest w nich zakodowana przez to, że byli (i są) zarządzającymi. Nigdy podwładnymi. Sama musisz przyznać, że przy odrobinie dobrej woli wejście do tak skrajnie otwartego społeczeństwa jak to, jest naprawdę proste. Słowem numer jeden jest tutaj KARIBU, co znaczy ZAPRASZAM. Afryka Wschodnia jest otwarta. Serdeczna. Dlatego tak łatwo było ją skolonizować.
Zobacz, ile tutaj jest nacji żyjących zgodnie obok siebie - każda z własną kulturą, obrzędami, językiem plus ci wszyscy, którzy przybyli – Hindusi, Arabowie, Persowie, Madagaskarczycy, Etiopczycy, Somalijczycy. A zobacz, co się dzieje w Europie. Tutaj ludzie żyją w pokoju i będą tak żyć, jeśli tylko będą w stanie zaspokoić swoje potrzeby. Tanzańczycy są zbyt zajęci walką o przetrwanie, o własne życie, pracę, rodzinę, żeby inicjować konflikt czy wojnę. Inaczej jest w Kenii. Tam jest gorąco i niebezpiecznie, bo Kenia była prawdziwą kolonią. Rządzili nią Brytyjczycy. Przyszli na teren, gdzie egzystowały bardzo różne grupy etniczne i Anglicy nie umieli ich zjednoczyć – tak, jak Tanzańczyków zjednoczył Nyerere. Animozje w Kenii stały się tak silne dlatego, że Anglicy dogadywali się lepiej z Kikuju i to ich wynosili na urzędy, pomijając silną i liczną grupę Kalendżin. W sytuacji, gdy jedna nacja ma władzę i jest faworyzowana, wiadomo, że będzie źle – że zrodzi się niesprawiedliwość, ucisk, zawiść. Do tego dochodzi agresywny kapitalizm, jaki w Kenii zaszczepili kolonialiści i co za tym idzie - konflikty na tle ekonomicznym.
W Tanzanii nie ma jednej, dominującej grupy. Najliczniejsza to ludzie Sukuma, ale nie ma tendencji ekspansywnych.
Nyerere był zadeklarowanym socjalistą, dostał do rządzenia gigantyczny kraj pełen ludzi, którzy nigdy wcześniej nie byli w żadnej strukturze państwowej. Miał ich zjednoczyć. Tak, jak nie przymierzając Mieszko I w Polsce. I to było bardzo dobre, co zrobił. Socjalizm, który wprowadził Nyerere nie był aż tak niemądry, jak niektórzy twierdzą. Dał ludziom czas na odnalezienie się w jednym państwie. Dał też ludziom jeden język – suahili. To było bardzo ważne, jednoczące. No i opóźnił wejście smoka, czyli agresywnego kapitalizmu.
*
Pierwszy raz przyjechałam do Afryki w roku 1993. Miałam 25 lat. To był przypadek. Pracowałam wtedy przez kilka sezonów w Niemczech. Wykonywałam prace przy rodzinie. W kościele poznałam niemieckich studentów, którzy lubili podróżować i wybierali się do Tanzanii. Spytali, czy chciałabym się z nimi zabrać. Na początku nie chciałam, bo się bardzo bałam. Co to w ogóle za pomysł, pomyślałam, jeździć nie wiadomo gdzie, po jakiś Afrykach. Jeszcze się nie nasyciłam Niemcami, a mam się włóczyć jeszcze dalej? O, nie. Nie byłam gotowa na poznawanie innych światów. Ale jakoś stopniowo się przekonywałam. Studenci mnie namawiali i traktowali jak członkinię zespołu. A to mnie zabrali do ambasady w Bonn, żeby załatwić wizę, a to radzili, co mam kupić i zabrać. A potem koleżanka z Polski powiedziała, że też chce jechać i jak ona się zgłosiła, to dodała mi odwagi i poczułam, że mogę jechać. Pojechaliśmy wszyscy razem – my dwie i przykościelna grupa studentów niemieckich.
To było połączenie wakacji z różnymi wizytami – w seminarium, kościołach, u sierot. Wylądowaliśmy w Kilimandżaro, na międzynarodowym lotnisku. Lecieliśmy liniami etiopskimi. Wysiadłam z samolotu i nagle okazało się, że wylądowałam w miejscu, które mi się przedtem parę razy śniło. Zastanawiał mnie ten sen – bo do niczego nie pasował. Widok był niecodzienny. Odmienny od tego, co znałam wcześniej. Ale jednocześnie jak z moich snów. Te kwiaty, klomby, pracownicy lotniska, przestrzeń dookoła. Serce mi mocniej zabiło. Pomyślałam, że może to jakiś znak. Bardzo lubię takie różne znaki w swoim życiu rozpoznawać. Myślałam, że może powinnam tu mieszkać? Ale jak to? Przecież dopiero co wylądowałam! Nic jeszcze nie wiedziałam o tym kraju, a już ściął mnie z nóg. A potem czułam się tu jak u siebie, jak w domu. Wielu Europejczyków mówi, że mają w Afryce takie poczucie powrotu do domu, odnalezienia się w czasie i przestrzeni. Myślę, że musimy mieć w mózgach pamięć naszych afrykańskich przodków. I może dlatego nas tak do tej Afryki ciągnie. Nie wszyscy oczywiście przyjeżdżają tu, żeby zamieszkać, ale wiele osób ma poczucie, że to jest ich dom. Wracają. Właściwie już wtedy, w 1993 roku, wszystko zmierzało ku temu, żeby mnie przekonać, że mam tu zamieszkać na stałe. Spędziłam w Tanzanii trzy tygodnie.
Byliśmy w Ngorongoro, w parku Manyara, u Masajów. W Aruszy. Wróciłam do Tanzanii rok później. Znaki się potwierdziły: miałam się tu osiedlić na stałe.
A potem poszło z górki.
Znalezienie pracy było kwestią czasu. Jeśli poczekasz, to dostaniesz pozwolenie. I jeśli zapłacisz. Znajomości też się przydadzą. Można tu jednak wjechać na kilka sposobów – na dłużej, krócej, jako pracownik, jako wolontariusz. Na początku zostałam na rok. I wróciłam do Polski. W ciąży.
W Polsce życie mi mocno dawało w kość. Urodził się Jacek. Pierwsze lata swojego życia spędził w Polsce, choć czułam, że to nie jest miejsce ani dla niego, ani dla mnie. Nie dlatego, żebym była oceniana, stygmatyzowana. Po prostu uwierało mnie, że nie mogę sobie tego życia jakoś uporządkować.
Nie mogłam znaleźć pracy, nie mogłam się odnaleźć, szczególnie w Łodzi. Byłam po studiach muzykologicznych, potem skończyłam studium dla tłumaczy języka angielskiego i niemieckiego. Nic dla mnie nie było, żadnej pracy. Zamykali szkoły, domy kultury, wielu muzyków próbowało cokolwiek znaleźć, dużo ludzi wyjechało. Utrzymywałam się z lekcji pianina, mieszkałam u rodziców. Miałam ćwierć etatu jako nauczycielka angielskiego w jednej wsi, jedną ósmą jako nauczycielka niemieckiego w drugiej. Tak się miotałam parę lat.
Aż do 2000 roku, kiedy znowu się spakowałam i wróciłam do Afryki po raz trzeci. I ostatni. Na zawsze.
*
Na początku nikogo tu w Tanzanii nie miałam.  Byli tylko Wiesia i pan Edward. Oraz taki znajomy sprzed lat. Był wysoko postawionym pracownikiem na lotnisku w Aruszy i kiedyś, w luźnej rozmowie rzucił, że mógłby mnie zatrudnić. Uczepiłam się tej myśli. Jeszcze w Polsce zaczęłam z nim korespondować i zaproponował mi pracę w swojej firmie. Do tego załatwił mi mieszkanie. I przyjechałam. Niestety, ta praca szybko okazała się niewypałem.
W tym czasie Jacek był w szkole. Dosyć szybko się zaaklimatyzował. Dogadywałam się w suahili, choć na początku z trudem. W razie kłopotów, zawsze pomagał angielski. Starałam się jak najwięcej słuchać, rozmawiać, pytałam o wiele rzeczy i słów, także bardzo szybko się nauczyłam. Później szybko poznałam Anwara i już nie byłam sama. Zaczęłam uczyć dzieci białych znajomych gry na fortepianie. Poznałam ich głównie przez Wiesię, żonę Tanzańczyka, która od lat żyła w Aruszy. Wiesia pracuje u Manfreda, Niemca. Manfred z żoną wprowadzili mnie w białe, aruszańskie środowisko kościelne. Luteranie zbudowali tu kościół międzywyznaniowy. Gromadzi wszystkich chrześcijan. Katolików, protestantów i luteranów.
Dawałam lekcje i prywatnie, i w szkołach. Liczyłam kiedyś, że uczyłam dzieci z ponad 50 krajów. W tym z Afryki Zachodniej, Madagaskaru, Indii.
Bardzo lubiłam to robić, szkoda tylko, że była to tak słabo płatna praca. Teraz jest lepiej, ale wtedy to było mało. Jeżdżenie po domach stawało się dla mnie coraz bardziej uciążliwe, bo nie mieliśmy samochodu – a wiesz, jakie tu są odległości, szczególnie tam, gdzie mieszkają ekspaci – w buszu. Lokalny transport tam nie dojeżdża. A w mieście korki, upał, wrzawa, przepełnione daladale, bo lekcje odbywały się po szkole, w godzinach szczytu. Dziennie mogłam uczyć zaledwie dwie, trzy, maksymalnie cztery osoby.
Jacek bardzo dobrze się adaptował. Mówił w suahili, po angielsku. Był zadowolony. Teraz woli Polskę. Kiedy miał siedemnaście lat przeniósł się do dziadków. Chodzi do liceum w Łodzi. Lubi tu przyjeżdżać na wakacje, ale twierdzi, że zostanie w Polsce na stałe. Uważa, że tam jest większy wybór i studiów, i pracy. Ale czy to wiadomo, co on będzie robił w życiu? Jeszcze może mu się wszystko odmienić.
*
Do firmy, w której pracuję obecnie, trafiłam przypadkiem.
Uczyłam gry na fortepianie dzieci Wesa, Amerykanina, założyciela naszej firmy. Któregoś dnia jego żona spytała mnie, czy nie znam kogoś, kto chciałby zajmować się rachunkami w ich firmie. I ja chciałam.
Nie miałam wykształcenia w tym kierunku, ale w środowisku białych istnieje coś takiego jak brak zaufania do Tanzańczyków. Nie wierzą im. Zatrudniają ich jako przewodników, kierowców, kucharzy, ale przy pieniądzach niechętnie. Każda informacja, że ktoś komuś coś ukradł albo ktoś kogoś oszukał dodatkowo ich nakręca. Jakby biali nie kradli.
Molly powiedziała, żebym przyszła do firmy porozmawiać. W biurze poznałam kobietę, która pracowała tam przede mną. Szybko się dogadałyśmy i zaczęła mnie uczyć. Po kilku tygodniach powiedziała szefom, że dobrze rokuję.
W tej firmie pracuję już jedenaście lat. Od razu spadła na mnie lawina obowiązków. Zajmujemy się organizacją wejść na Kilimandżaro oraz obsługą ekip filmowych w parkach narodowych.
Najważniejsze to się dobrze zorganizować. Liczyć, fakturować i wiedzieć, kto jest kim. Szykowałam budżety dla przewodników, kucharzy, kierowców. Zajmuję wszystkim, co dotyczy finansów. Współpracuję z kolegą, Tanzańczykiem, który ma trafione imię jak na ten zawód, bo nazywa się Honest.
W Tanzanii przysługuje mi dziewięćdziesiąt dni urlopu macierzyńskiego. I tak zaplanowałam dzieci, żeby się urodziły poza sezonem. Dwa razy się udało – z Saidem i Nadią, tylko Ibra się urodził w szczycie sezonu.
Nie mogę zbyt długo wytrzymać w domu, lubię pracować, więc szybko wracałam do pracy. Najpierw na pół etatu, a potem stopniowo na cały. Poza tym Honest szedł na urlop tylko  poza sezonem i tylko wtedy, gdy ja byłam w firmie, więc chciałam mu to umożliwić.
Mogłam wrócić wcześniej, bo mam w domu dużą pomoc. Zatrudniam co najmniej dwie kobiety. Do prania, sprzątania, prasowania, gotowania, bawienia dzieci.
Po porodzie, jak chciałam wykąpać dziecko, to mi je wyrywały z rąk i mówiły: „Idź odpoczywaj, my je wykąpiemy”. I tak było ze wszystkim.. Ale ile można nic nie robić?!
Przez pierwsze sześć tygodni po porodzie nie wolno kobiecie nawet wyjść z domu! Taka jest tradycja. Dopiero, jak dziecko ma sześć tygodni, to odbywa się wielka uroczystość. Przychodzi rodzina i wtedy odbywa się wyprowadzenie położnicy z domu. Ją się wyprowadza, wszyscy śpiewają, bawią się i cieszą. Każdy jest częstowany herbatą, jest pochód, wszyscy idą w określonej kolejności.
Mnie też tak wyprowadzano dwukrotnie: na wsi, u mamy mojego męża i w Aruszy – teściowa przyjechała do nas. Mogłam wyjść tylko do szpitala, na kontrolę czy szczepienia. Traktowano mnie jak królową matkę.
Ale wiesz, ten zwyczaj ma służyć tutejszym kobietom, które – nie tak, jak ja – są mocno przeciążone. Jeśli nikt się nimi nie zaopiekuje w tym czasie, to ciężar połogu odciśnie się na ich zdrowiu. Przy kilkorgu dzieciach wręcz drastycznie. Poza tym młode matki muszą karmić, a w tym klimacie, żeby w ogóle mieć pokarm, trzeba ciągle jeść i pić. Zmuszałam się do picia i jedzenia, a i tak traciłam pokarm po paru tygodniach. Z każdym moim dzieckiem było tak samo. Jacka karmiłam w Polsce dwa lata. Na szczęście nawet parę tygodni to zawsze coś i pocieszam się tym, że dzieci nie chorują.
Lubię pracować z liczbami. Przyzwyczaiłam się. Choć była to dla mnie spora zmiana, bo dotąd pracowałam głównie z artystami. I ci artyści lubili mieć odjazdy. Z nimi każdy dzień był niespodzianką. Natomiast z liczbami wszystko musi się zgadzać. I jak się zgadza, to wiesz, że wszystko jest w porządku. Okazało się, że bardzo mi ta przewidywalność odpowiada. Najbardziej lubię porównywanie budżetów i aktualnych wydatków.  Albo jak złapię jakieś dodatkowe zera, które wkradły się przez pomyłkę w rachunki i nas straszyły.
Tworzymy świetną ekipę. Wes ma wyjątkowe szczęście i niezwykłą rękę do ludzi. Niebywałą  intuicję. Sam stworzył tę firmę od podstaw. Mieszkał długo w Afryce, ale jak mu dzieci podrosły, to wyjechał do Stanów, żeby zapewnić im lepszą edukację.
Przyjeżdża parę razy w roku. Dobrał sobie najlepszy zespół – pracowitych, lojalnych ludzi. I rzeczywiście są lojalni mimo, że nie zarabiają dużo.
Im więcej szef wie o danej osobie, tym lepiej. Oczywiście, w zależności od tego, ile pracownik chce szefowi wyjawić. Na przykład, kiedy Wes przyjeżdża, zawsze najpierw rozmawia i pyta. A pamięta wszystko – nie dość, że imiona – żon, dzieci itd., to jeszcze, jaki był ostatnio problem. Czy ktoś miał chorą babcię, dziecko czy teściową, czy miał kłótnię z sąsiadem, czy coś mu się zepsuło. Rozmawia, a oni się czują zauważeni, docenieni. Wes bardzo dużo czasu poświęca na osobiste spotkania z pracownikami. Lubi to i to jest jego sposób na prowadzenie firmy.
Choćby się waliło i paliło, to pensja musi być na czas dla każdego pracownika. Na palcach jednej ręki mogę policzyć pracowników, którzy sami od nas odeszli. To głównie trip liderzy, którzy założyli własne firmy.
Najniższa pensja to około 200 tysięcy szylingów tanzańskich (350 zł).  Tyle zarabia stróż. Przeciętny kierowca zarabia około 300 tysięcy szylingów tanzańskich. Plus trzynastka w ratach. Zawsze jest bonus na Boże Narodzenie. Nie są to duże pieniądze, choć na tutejsze warunki nie najgorsze.
To, jakich mamy oddanych pracowników pokazał pożar, parę lat temu. Ogień pojawił się w budynku innej firmy turystycznej, w Asilii. Najprawdopodobniej było spięcie. Gdy pracownicy Asilii zobaczyli ogień, zamknęli drzwi i sobie poszli. A u nas wszyscy wzięli udział w akcji ratowniczej. Mało tego, każdy pracownik zawołał do pomocy, kogo tylko mógł – rodzinę, znajomych, kto był pod ręką. Anwar też przyjechał gasić. Trzeba było strasznie długo czekać na straż pożarną, a ogień rozprzestrzeniał się szybko. Chcieliśmy nawet wycinać drzewa, żeby się nie zajęły i żeby ogień nie przedostał się przez nie do biura, bo wtedy byłaby naprawdę duża strata.
U nas panuje miła atmosfera. I na pewno idzie to z góry.
Mamy teraz taką młodą menedżerkę, Australijkę, która musi się jeszcze bardzo dużo nauczyć. Przyszła do nas z nastawieniem: nikomu nie ufam i będę wszystkich kontrolować. Z takim nastawieniem to ona nic w Tanzanii nie osiągnie. Tutaj tak się nie da. Ona może sobie na takie kontrole pozwolić raz czy drugi. Ale nie non stop.
Ostatnio pojechała na stację benzynową, zatankowała i zobaczyła, że jeden z naszych pracowników, Hosa, też tankuje – tyle, że do kanistra. A przyjechał autem z naszego warsztatu. Od razu – buch, telefon do Wesa, że Hosa kradnie paliwo. Zrobiła się z tego straszna afera. A on podjechał na stację po paliwo, bo bak innego samochodu, który miał jechać na przegląd, był kompletnie pusty.
Ta młoda menedżerka zajmuje się teraz organizacją safari, ale przygotowują ją do wzięcia na siebie większej odpowiedzialności. Szykują ją na głównego menedżera.
Szefowie – Wes i para Brytyjczyków - wyjeżdżają coraz częściej, są coraz starsi – angażują się w życie rodzinne w swoich krajach. Wiesz, Tanzania to nie jest ich rodzimy kraj, więc przygotowują się do powrotu na Zachód, nie chcą tu się zestarzeć i umrzeć. 
Jednocześnie trzeba pamiętać, że nie można się w Tanzanii zbytnio spoufalać z pracownikami. Trzeba umieć być szefem. Zachować wrażliwość, ale i czujność. Na wiele rzeczy nie można sobie pozwolić i nie można mówić wprost, tak, jak się mówi w Europie. Nie można wypytywać pracowników o ich życie. Musi być dystans i szef musi okazywać szacunek pracownikowi. Tutaj się rozmawia w bardziej zawoalowany sposób, nie tak wprost, jak w Europie. Dobrze jest pamiętać, kto jak ma na imię, z jakiego rodu pochodzi, jakie ma koneksje. Dobrze jest zobaczyć w pracowniku człowieka, a nie tylko wynieś, przynieś, pozamiataj. Europejczykom to sprawia kłopoty, bo oni się nie chcą przebić przez tę granicę pracownik-Tanzańczyk-człowiek. Dla Europejczyków to są tylko czarni i koniec.
Przez to, że Tanzańczycy żyli w zbiorowości i ta zbiorowość była warunkiem ich przetrwania, gubili się jako jednostki. Ta zbiorowość Afryki i indywidualizm europejski to jeden z przykładów na to, jak się różnimy. Tu interes grupy jest najważniejszy, to grupie trzeba się podporządkować, nie wolno się wychylać, mieć zbyt wyrazistych cech, bo to od razu tę całą współpracę zaburza.
*
Miałam aż trzy wesela! 
Najpierw było tak, że byłam jeszcze chrześcijanką, a Anwar muzułmaninem. Przez chwilę nie było, jak się pobrać. A chcieliśmy już żyć i mieszkać legalnie, razem, po swojemu. Zaczęliśmy od ślubu cywilnego. I wesela w Olasiti Garden. Tutaj, niedaleko. Wiesia była moim świadkiem. Siedziała blisko mnie przy tak zwanym wysokim stole. Podobnie jak kolega Anwara, który był jego świadkiem.
Tutaj oddziela się państwo młodych i ich świadków od reszty weselników. Sadza się ich przy osobnym stole na podwyższeniu. Państwo młodzi nie rozmawiają z gośćmi. Wesele prowadzi mistrz ceremonii, który zapowiada różne wydarzenia – teraz będzie przemowa ojca pana młodego, teraz wujka, brata itd. Potem mistrz zapowiada stukanie się kieliszkami z parą młodą i każdy ustawia się w kolejce.
Kiedyś to tylko panna młoda nie mogła z nikim rozmawiać, taka była tradycja. Ona była w specjalnym stanie – dokonywała najważniejszego rytuału przejścia w swoim życiu – zamążpójścia. Na weselu była w stanie pomiędzy: jeszcze nie mężatka, ale już nie panna. Nie ma jej ani tu, ani tam. Ten moment jest bardzo ważny i trzeba się oddzielić od reszty, żeby się ochronić. Dlatego też panna młoda jest zasłonięta i ma się nie odzywać. Nikt do niej ma nie mówić. To jest swoista osłona mentalna, duchowa. W Polsce też tak kiedyś było. Weselnicy (i duchy) muszą wiedzieć, że panna młoda jest specjalnie chroniona przed złem z zewnątrz, bo jest szczególnie wrażliwa, podatna na zaklęcia. Podobnie dzieje się w trakcie obrzędu inicjacyjnego, kiedy młodzi ludzie znikają (w lasach, w buszu) na całe dni, tygodnie, a nawet miesiące, żeby się oddzielić. Świadkowie to tutaj towarzysze. Przewodnicy. Super ochrona dla państwa młodych.
Mistrz ceremonii jest pośrednikiem między stołem czwórki – świadków i młodej pary a resztą gości. Naszym mistrzem był przyjaciel, sami go wybraliśmy. Pierwszy raz dostąpił takiego zaszczytu i radził sobie świetnie – wygadany, wesoły. Na weselu byli też Manfred i Maria z córkami, Sophie Dorthe i Anną Katariną.
My głównie siedzieliśmy. Patrzyliśmy, jak ludzie się bawią i tańczą, słuchaliśmy historyjek mistrza ceremonii. O tym, jak się poznaliśmy, kim jesteśmy. Nie pamiętam dokładnie, co mówił, ale mówił cały czas.
Po tym weselu zdecydowałam, że przejdę na islam. Stwierdziłam, że nie ma się co duchowo oddzielać od męża, bo taki duchowy podział nic dobrego małżeństwu nie wróży.
Drugi ślub - muzułmański - mieliśmy w domu, taki jest zwyczaj. To znaczy teraz, na skutek wpływów chrześcijańskich, te śluby urządzane są często w meczetach, ale tradycyjnie powinny odbyć się w domu. U pana młodego. W naszym przypadku był to już nasz wspólny dom. Muszę ci powiedzieć, że te śluby muzułmańskie to nie są wielkie imprezy. Przychodzi imam i cały ślub sprowadza się do jednego pytania: Czy chcesz poślubić Anwara/Magdę? Jeśli tak, imam wyjmuje z torby urzędowy papier ze specjalną pieczęcią, podpisuje się na nim i prosi paręmłodą o złożenie podpisów. Następnie jest kolacja, panowie oddzielnie i panie oddzielnie. I już. Nie robi się z tego wielkiej fety. To nie jest taki ważny sakrament jak w chrześcijaństwie. Wystarczy jednomyślność współmałżonków i cześć. Można to zrobić niemal z dnia na dzień.
Rozwód jest dopuszczalny, nie tak, jak w chrześcijaństwie. Islam podchodzi do życia bardziej praktycznie. Przewiduje, że mogą wystąpić sytuacje, w których rozwód jest korzystniejszy dla obu stron niż trwanie w małżeństwie na siłę. Jeśli dochodzi do konfliktów, natychmiast włącza się w nie rodzina. Żeby pogodzić zwaśnionych małżonków i wyciszyć konflikt. Rodzina bardzo się stara i angażuje. To też przykład na to, w jakim kolektywie żyją Afrykańczycy – jak blisko ze sobą, w grupie, razem. Z jednej strony staje rodzina kobiety, z drugiej mężczyzny. Obradują wspólnie. Wbrew skromnym zaślubinom, małżeństwo jest niezwykle ważne w islamie, a rodzina to podstawowa wartość w tym świecie. Nie ma tak, że przy drobnych problemach następuje rozwód i bierze się kolejny ślub, tak, jak to ma miejsce w zachodnim świecie.
Seks przedmałżeński nie jest dobrzepostrzegany, a cudzołóstwo jest bardzo źle widziane. Żaden mężczyzna nie zbliża się do mężatek, bo wie, że jeśli próbowałby przejąć czyjąś żonę, to wpadłby w duże kłopoty. Zdrada, uwiedzenie kogoś to sznur na szyję. U mnie w firmie wszyscy wiedzą, że jestem mężatką i mam spokój. A pracuję przecież z setkami mężczyzn! Żaden z nich nie przekracza granic. Widzę natomiast, że kobiety niezamężne u nas przykuwają męską uwagę. Czasem nachalną. Niestety. Są narażone na zaczepki. Znacznie lepiej jest być mężatką.
Tutaj kobieta jest ciągle pod męską opieką. Ojca, męża, brata męża, brata, a potem swojego najstarszego syna. Przez całe swoje życie zawsze musi wiedzieć, kto się nią opiekuje. To nie jest tak, że ideą tej kultury było uciskanie kobiet. Tu nie chodzi o uciskanie kobiet, ale raczej o stworzenie jakiejś ochrony dla nich. Ludzie tutaj bardzo szybko (o wiele szybciej niż gdzie indziej) łamią wszelkie bariery i błyskawicznie wchodzą w kontakt - słowny, seksualny, jakikolwiek. Na skutek tego kobiety są bardziej narażone na „zaproszenia” i komplikacje. Stąd pomysł, żeby zawsze były przez jakiegoś mężczyznę chronione.
Stąd też pomysł lewiratu. Jeżeli umiera kobiecie mąż, to co się z nią dalej dzieje? Musi mieć jakiegoś mężczyznę, który będzie za nią formalnie odpowiedzialny. To przede wszystkim znaczy, że będzie się nią i jej dziećmi opiekował i pilnował, żeby miały, z czego żyć, gdzie mieszkać, co jeść. Poza tym w razie konfliktów, nagabywań, zaczepek – będzie jej bronił. Najczęściej jest to młodszy brat męża albo jakiś bardzo bliski krewny. Mówimy o tradycyjnej kulturze afrykańskiej, ale w kulturze żydowskiej też tak kiedyś było. Oczywiście ta zasada lewiratu w różny sposób była realizowana. Związki opiekuna z wdową mogły być na przykład czysto nominalne i luźne, mogły być głębsze lub bardzo ścisłe – bo jeśli ona na przykład chciała mieć jeszcze dziecko, to opiekun mógł jej w tym pomóc. Dziecko było potem traktowane jako dziecko jej męża.  Takie tradycje były jeszcze do niedawna kultywowane w górach Pare, skąd pochodzi mój mąż. Nasza ciocia żyła w takim niesamowitym układzie. Raz, że była drugą żoną swojego męża, żoną poligamiczną, to jeszcze, jak ten mąż zmarł, to obie weszły pod opiekę młodszego brata. Raz pojechaliśmy ją odwiedzić, wiele lat temu. To było niedługo po śmierci jej męża i ciocia nam powiedziała, że została „odziedziczona”.
Rodzina Anwara bardzo dobrze mnie przyjęła. Byli mną wręcz zachwyceni. Anwar zawsze powtarzał, że nie pasuje do tutejszych kobiet.
Nasze trzecie wesele zrobiliśmy na wsi na przyjazd mojego taty  i przyszło ponad sto pięćdziesiąt osób. To nie jest tak, że oni się zbierają na raz i ciągle siedzą w miejscu – przychodzą, odchodzą, przemieszczają się, kursują - pomagają zmywać naczynia, noszą jedzenie, podają herbatę z termosów.
*
Wcześniej byłam katoliczką. Po przyjeździe tutaj zaangażowałam się w Kościół międzywyznaniowy, o którym wcześniej wspominałam. Grałam na fortepianie do mszy przez wiele lat.
Ale nie byłam tak do końca przekonana do tego kościoła. Był za bardzo biały. Bardziej ewangelicki niż katolicki. Za bardzo zintelektualizowany, chłodny – nie widziało się gorącej, autentycznej wiary, co stanowi kontrast z tutejszą religijnością, która jest jedną wielką emocją, żarliwością, śpiewem, tańcem, płaczem. Niekontrolowanym. Zaczęłam się bardziej interesować islamem, którego dotąd jakbym nie zauważała. Może był zbyt egzotyczny? Daleki?
Anwar uważał, że znacznie lepiej dla małżeństwa jest, gdy małżonkowie wyznają tę samą religię. No, i oczywiście mówił, że w tanzańskiej kulturze to kobieta zmienia wyznanie. Zaczęłam czytać (nie tyle Koran, co książki na ten temat), uważniej obserwować Anwara, słuchałam tego, co opowiadał i powoli przestawiałam się na islam.
Najpierw odkryłam wyobrażenie Boga – bezpośrednie, logiczne, wszechogarniające. Odkryłam to, że można się do niego modlić w domu, nie trzeba pośrednika w postaci księdza czy Kościoła. 
Moje odejście od Kościoła i przejście na islam nie było dramatycznym aktem, było naturalną konsekwencją moich przemyśleń. Islam bardzo mi odpowiada duchowo. Ciągle najwspanialsze jest dla mnie to, że mogę się modlić do Boga bezpośrednio. Wtedy, kiedy poczuję potrzebę. Bez instytucji, bez kapłanów. Oczywiście, są wyznaczone pewne ramy czasowe na modlitwę (zazwyczaj ludzie modlą się pięć razy dziennie, przy czym modlitwa nie trwa długo, tylko parę minut) i zaleca się modlić w zacisznym miejscu – nie musi jednak to być meczet. To jest bezpośredni przepływ między człowiekiem a Bogiem.
Nie zastanawiam się, w co się ubrać, nie martwię się, że mam akurat w tej sukience zacerowaną dziurę, a Kwiatkowska z czwartego piętra założyła dziś futro z lisów, nie myślę o tym, czy jestem gotowa przyjąć komunię. Jako muzułmanka, dokonuję tylko ablucji (myję ręce i stopy), klękam z twarzą w stronę Mekki, koncentruję się i modlę. Po prostu.
Wizja Boga w islamie jest bardzo bliska człowiekowi. Allach jest wszechmocny, przepotężny, wymyka się naszemu pojmowaniu, nie ma w sobie nic ze słabości człowieka. On wiecznie jest blisko. Zawsze się można do niego odwołać. Można mu zaufać, można wierzyć, że nie popadnie się w rozpacz, bo ON zawsze jest.
W chrześcijaństwie Jezus trochę wyparł Boga. Ten Bóg jest daleko. Mało kto się Nim interesuje, cała uwaga skierowana jest na Jezusa, który jest utożsamiany z Bogiem. Ale jak on ma być Bogiem – jest jednocześnie i Ojcem, i Synem, i Duchem Świętym? Wielu wiernym trudno jest zrozumieć koncepcję Trójcy Świętej, jest niespójna, nielogiczna. Wręcz przerażająca – no, bo w końcu kim ten Bóg jest?
Podobnie przerażająca jest idea grzechu pierworodnego. Jak mocno stoi to w sprzeczności z wyobrażeniem Boga miłosiernego, wybaczającego! Jak to możliwe, że nie był w stanie wybaczyć tak przecież błahego grzechu, jakim jest zerwanie owocu z zakazanego drzewa? Nie był i nie jest w stanie wybaczyć nikomu? Jak to możliwe? Nikomu? Przeraża też to, że Jezus został złożony w ofierze. I komu? Swojemu ojcu? Bóg zsyła na ziemię syna po to, żeby go potem dostać w ofierze?
Islam nie ma dylematów, które są tak trudne do rozwikłania. Chcemy myśleć o Bogu jak o naszym pocieszeniu, opoce, o naszym ratunku w rozpaczy. Chcemy mu zaufać i wierzyć, że istniejemy w jego Boskim planie. Że wie, co robi.
Nie noszę chusty jak widzisz. To zależy od tradycji, od rodziny. Na wsiach w górach Pare wszystkie kobiety się okrywają. Czasami nie odróżnisz, czy to muzułmanka czy chrześcijanka. Najczęściej noszą kangi i kangami się owijają. Uważam, że kwestia chusty jest sprawą drugorzędną.
Meczet w odróżnieniu od kościoła, który jest świątynią i Domem Bożym, spełnia funkcję miejsca modlitwy. Jak synagoga. Modlitwa w meczecie nie jest obowiązkowa. Obowiązkiem jest modlitwa. Wielu wyznawców islamu mieszka daleko od meczetów (na przykład nomadzi i pasterze), modlą się sami, tam, gdzie akurat są. 
Mówi się, że mężczyźni będą mieli większe zasługi, jeśli będą się modlili w meczecie, pod warunkiem, że to nie koliduje z ich ważnymi obowiązkami, natomiast kobiety mają większe zasługi, jeśli modlą się w domu. Ale to nie jest przymus, konieczność. W meczecie kobiety i mężczyźni są od siebie oddzieleni. Kobiety modlą się na galeryjce, u góry – tak, jak w religii żydowskiej. Islam jest bardzo zbliżony do judaizmu. Pierwsza żona proroka Mahometa pochodziła z rodziny żydowskiej. Miała na imię Chadidża. Na początku muzułmanie modlili się patrząc w kierunku Jerozolimy, ale zmieniło się to już za czasów proroka Mahometa. Ten meczet, w Aruszy, przy rondzie z pochodnią, ma specjalną galeryjkę dla kobiet.
Czasem idę się tam modlić. Tylko, że stanowię wtedy główną atrakcję meczetu, niestety. I wszyscy zamiast się modlić, gapią się na mnie.
Nie da się ukryć białej skóry.