Magda
Rodzina Anwara bardzo dobrze mnie przyjęła
Magdę
poznałam pierwszego listopada.
Tego
dnia wszystkie trzy Polki w Aruszy – Magda, Wiesia i ja, pojechałyśmy na
cmentarz polskich uchodźców w Tengeru.
Poza
nami na cmentarzu był pan Edward, słynny polski rzeźnik z Aruszy, staruszek,
którego do Tengeru podwieźli polscy franciszkanie z pobliskiej misji. Edward
trafił do Tanzanii z Syberii przez Iran i Palestynę – razem z matką, w 1943
roku.
Oboje
zostali tutaj na zawsze.
Polscy
księża odprawili mszę w suahili. A po mszy – która nam, trzem Polkom w Aruszy,
była duchowo obca, bo żadna z nas nie jest chrześcijanką – chwilę pogadałyśmy.
Zapoznawczo. Spytały, gdzie mieszkam i kiedy powiedziałam, że w Olasiti, obie
zareagowały podobnie: „O, Olasiti, biała wioska. Białe getto”.
Biała
wioska białych ludzi, która nigdy nie przeniknie ani nie zrozumie Tanzanii.
Wiesia otwarcie powiedziała, że ona za nic mnie tam nie odwiedzi.
Magda
nie przyjaźni się z białymi tutaj. Ich światy krzyżują się tylko w pracy, bo
jej szefowe są biali. Zresztą nawet nie chodzi o ich kolor skóry, lecz o to, że
są skądinąd, z Zachodu, z innego świata. Życie Magdy przebiega inaczej niż ich.
Ma tu tanzańską rodzinę i mieszka wśród Tanzańczyków. Jest jak w domu.
*
Trzeba zacząć od tego, że wy biali nie macie
innego wyjścia, jak trzymać się razem. Dlatego, że nie będziecie nigdy
traktowani jako swoi. Zawsze będziecie obcy. Słyszałaś o tych kategoriach: swój
i obcy? To bardzo ważne rozróżnienie. W każdej społeczności jest swój i cała
reszta, czyli obcy. Swojego dopuszcza się do tajemnic, rytuałów. Mówi się przy
nim otwarcie o tym, co się dzieje w społeczności. Ja stawałam się swoja przez
wiele lat – pozwalano mi obserwować i się uczyć.
Nawet przy bardzo pozytywnym nastawieniu
swojego do obcego, bariera nie znika. I wy nie możecie (i nie chcecie) do tego
świata przeniknąć, bo nie ma was kto wprowadzić. Ale to nie szkodzi, bo macie
swój własny. I dlatego trzymacie się razem – mówicie tym samym językiem,
pochodzicie z tej samej zachodniej kultury, o tych samych źródłach
judeochrześcijańskich.
Dla was Tanzańczycy są obcy. Nie wprowadzicie
ich tak łatwo w swoje domy, w swoje życia. Chyba, że Tanzańczyk, ma białą
partnerkę, wtedy jest mu łatwiej zbliżyć się do białej społeczności.
Obcy może zbliżyć się do Tanzańczyków na dwa
sposoby – przez małżeństwo albo przez zamieszkanie na stałe – wśród
Tanzańczyków, a nie w białym buszu. Ale to nigdy nie będzie całkowite wejście w
ten świat. Mimo że mój mąż jest Tanzańczykiem i mieszkam wśród Tanzańczyków,
zawsze będą rzeczy, których nie zrozumiem, o których nie będę wiedziała.
Jeśli chcesz się w jakąś lokalną społeczność
wtopić, to musisz w niej zamieszkać. Ale sama. Nawet, jak zamieszkasz z mężem,
to będzie inaczej. Waszą dwójkę będą traktować jako odrębną grupę.
*
Pamiętam takiego Norwega, mieszkał długo w
Ugweno, rodzinnej wsi mojego męża. Uczył w szkole. Mieszkał też w Morogoro i w
Dodomie. Po latach wrócił do Norwegii, a później przyjeżdżał do Tanzanii raz w
roku i odwiedzał ludzi, u których żył. Nie dość, że mówił w suahili, to jeszcze
w języku plemiennym – w narzeczu Kigweno. Czego mu bardzo zazdrościłam, bo to
matczyny język Anwara, mojego męża. I ten Norweg był prawie swój. Żył w górach
Pare niemalże bez kontaktu z ludźmi ze swojego świata. I na tyle się
zaangażował w naukę języka i tutejszą kulturę, że wszedł w kulturę Ugweno
głęboko. Ja takiej szansy nie mam, bo mieszkam w mieście. Wiem o przodkach
moich dzieci tyle, ile mi powie Anwar czy teściowa.
Jestem tutaj niemal swoja. Ludzie w pracy
mówią mi takie rzeczy, których nigdy by nie powiedzieli swoim białym szefom. To
nie muszą być jakieś straszne tajemnice, ale rzeczy, których biały po prostu
nie zrozumie.
Na przykład o rodzinie. Przychodzi do mnie
przewodnik, rozmawiamy o dzieciach, on się uśmiecha i mówi, że ma same córki, po
czym z radością zaciera ręce. Wiem, że się cieszy, bo dostanie za nie dużo mahari
– prezentów, wkupnego ze strony zięcia. Nie będzie przecież o tym rozmawiał z
Brytyjczykiem, któremu mahari jest całkowicie obce. Nawet jeśli tamten wie, co
to jest, to nie przyjdzie mu do głowy, żeby o tym rozmawiać. To jest nieważne.
Te światy nigdy się nie przenikną, nie ma takiej możliwości.
Można by oczekiwać ze strony białych trochę
większego otwarcia. Chociażby dlatego, że żyją w tym kraju. To jest mój główny
zarzut wobec białych wiosek – że się zamykają na innych. Często nie mówią ani
słowa w suahili. Nieznajomość języka po tylu latach stałego pobytu w Tanzanii
to jest totalne przegięcie. I wyraz pogardy dla mieszkańców.
Biali odgradzają się, poszukują znajomych
wyłącznie wśród białych, zatrudniają Tanzańczyków tylko z polecenia białych.
Gdyby ci Brytyjczycy mieszkali – załóżmy – w Hiszpanii czy Francji, to wiadomo,
że bardzo szybko nauczyliby się języka. Potrafiliby się bardziej wtopić. No, a
tutaj czuć ich wyższość. Ta wyższość jest w nich zakodowana przez to, że byli
(i są) zarządzającymi. Nigdy podwładnymi. Sama musisz przyznać, że przy
odrobinie dobrej woli wejście do tak skrajnie otwartego społeczeństwa jak to,
jest naprawdę proste. Słowem numer jeden jest tutaj KARIBU, co znaczy
ZAPRASZAM. Afryka Wschodnia jest otwarta. Serdeczna. Dlatego tak łatwo było ją
skolonizować.
Zobacz, ile tutaj jest nacji żyjących zgodnie
obok siebie - każda z własną kulturą, obrzędami, językiem plus ci wszyscy,
którzy przybyli – Hindusi, Arabowie, Persowie, Madagaskarczycy, Etiopczycy,
Somalijczycy. A zobacz, co się dzieje w Europie. Tutaj ludzie żyją w pokoju i
będą tak żyć, jeśli tylko będą w stanie zaspokoić swoje potrzeby. Tanzańczycy
są zbyt zajęci walką o przetrwanie, o własne życie, pracę, rodzinę, żeby
inicjować konflikt czy wojnę. Inaczej jest w Kenii. Tam jest gorąco i
niebezpiecznie, bo Kenia była prawdziwą kolonią. Rządzili nią Brytyjczycy.
Przyszli na teren, gdzie egzystowały bardzo różne grupy etniczne i Anglicy nie
umieli ich zjednoczyć – tak, jak Tanzańczyków zjednoczył Nyerere. Animozje w
Kenii stały się tak silne dlatego, że Anglicy dogadywali się lepiej z Kikuju i
to ich wynosili na urzędy, pomijając silną i liczną grupę Kalendżin. W
sytuacji, gdy jedna nacja ma władzę i jest faworyzowana, wiadomo, że będzie źle
– że zrodzi się niesprawiedliwość, ucisk, zawiść. Do tego dochodzi agresywny
kapitalizm, jaki w Kenii zaszczepili kolonialiści i co za tym idzie - konflikty
na tle ekonomicznym.
W Tanzanii nie ma jednej, dominującej grupy.
Najliczniejsza to ludzie Sukuma, ale nie ma tendencji ekspansywnych.
Nyerere był zadeklarowanym socjalistą, dostał
do rządzenia gigantyczny kraj pełen ludzi, którzy nigdy wcześniej nie byli w
żadnej strukturze państwowej. Miał ich zjednoczyć. Tak, jak nie przymierzając
Mieszko I w Polsce. I to było bardzo dobre, co zrobił. Socjalizm, który
wprowadził Nyerere nie był aż tak niemądry, jak niektórzy twierdzą. Dał ludziom
czas na odnalezienie się w jednym państwie. Dał też ludziom jeden język –
suahili. To było bardzo ważne, jednoczące. No i opóźnił wejście smoka, czyli
agresywnego kapitalizmu.
*
Pierwszy raz przyjechałam do Afryki w roku
1993. Miałam 25 lat. To był przypadek. Pracowałam wtedy przez kilka sezonów w Niemczech.
Wykonywałam prace przy rodzinie. W kościele poznałam niemieckich studentów,
którzy lubili podróżować i wybierali się do Tanzanii. Spytali, czy chciałabym
się z nimi zabrać. Na początku nie chciałam, bo się bardzo bałam. Co to w ogóle
za pomysł, pomyślałam, jeździć nie wiadomo gdzie, po jakiś Afrykach. Jeszcze
się nie nasyciłam Niemcami, a mam się włóczyć jeszcze dalej? O, nie. Nie byłam
gotowa na poznawanie innych światów. Ale jakoś stopniowo się przekonywałam.
Studenci mnie namawiali i traktowali jak członkinię zespołu. A to mnie zabrali
do ambasady w Bonn, żeby załatwić wizę, a to radzili, co mam kupić i zabrać. A
potem koleżanka z Polski powiedziała, że też chce jechać i jak ona się
zgłosiła, to dodała mi odwagi i poczułam, że mogę jechać. Pojechaliśmy wszyscy
razem – my dwie i przykościelna grupa studentów niemieckich.
To było połączenie wakacji z różnymi wizytami
– w seminarium, kościołach, u sierot. Wylądowaliśmy w Kilimandżaro, na
międzynarodowym lotnisku. Lecieliśmy liniami etiopskimi. Wysiadłam z samolotu i
nagle okazało się, że wylądowałam w miejscu, które mi się przedtem parę razy
śniło. Zastanawiał mnie ten sen – bo do niczego nie pasował. Widok był
niecodzienny. Odmienny od tego, co znałam wcześniej. Ale jednocześnie jak z
moich snów. Te kwiaty, klomby, pracownicy lotniska, przestrzeń dookoła. Serce
mi mocniej zabiło. Pomyślałam, że może to jakiś znak. Bardzo lubię takie różne
znaki w swoim życiu rozpoznawać. Myślałam, że może powinnam tu mieszkać? Ale
jak to? Przecież dopiero co wylądowałam! Nic jeszcze nie wiedziałam o tym
kraju, a już ściął mnie z nóg. A potem czułam się tu jak u siebie, jak w domu.
Wielu Europejczyków mówi, że mają w Afryce takie poczucie powrotu do domu,
odnalezienia się w czasie i przestrzeni. Myślę, że musimy mieć w mózgach pamięć
naszych afrykańskich przodków. I może dlatego nas tak do tej Afryki ciągnie.
Nie wszyscy oczywiście przyjeżdżają tu, żeby zamieszkać, ale wiele osób ma
poczucie, że to jest ich dom. Wracają. Właściwie już wtedy, w 1993 roku,
wszystko zmierzało ku temu, żeby mnie przekonać, że mam tu zamieszkać na stałe.
Spędziłam w Tanzanii trzy tygodnie.
Byliśmy w Ngorongoro, w parku Manyara, u
Masajów. W Aruszy. Wróciłam do Tanzanii rok później. Znaki się potwierdziły:
miałam się tu osiedlić na stałe.
A potem poszło z górki.
Znalezienie pracy było kwestią czasu. Jeśli
poczekasz, to dostaniesz pozwolenie. I jeśli zapłacisz. Znajomości też się
przydadzą. Można tu jednak wjechać na kilka sposobów – na dłużej, krócej, jako
pracownik, jako wolontariusz. Na początku zostałam na rok. I wróciłam do
Polski. W ciąży.
W Polsce życie mi mocno dawało w kość. Urodził
się Jacek. Pierwsze lata swojego życia spędził w Polsce, choć czułam, że to nie
jest miejsce ani dla niego, ani dla mnie. Nie dlatego, żebym była oceniana,
stygmatyzowana. Po prostu uwierało mnie, że nie mogę sobie tego życia jakoś
uporządkować.
Nie mogłam znaleźć pracy, nie mogłam się
odnaleźć, szczególnie w Łodzi. Byłam po studiach muzykologicznych, potem
skończyłam studium dla tłumaczy języka angielskiego i niemieckiego. Nic dla
mnie nie było, żadnej pracy. Zamykali szkoły, domy kultury, wielu muzyków
próbowało cokolwiek znaleźć, dużo ludzi wyjechało. Utrzymywałam się z lekcji
pianina, mieszkałam u rodziców. Miałam ćwierć etatu jako nauczycielka angielskiego
w jednej wsi, jedną ósmą jako nauczycielka niemieckiego w drugiej. Tak się
miotałam parę lat.
Aż do 2000 roku, kiedy znowu się spakowałam i
wróciłam do Afryki po raz trzeci. I ostatni. Na zawsze.
*
Na początku nikogo tu w Tanzanii nie
miałam. Byli tylko Wiesia i pan Edward.
Oraz taki znajomy sprzed lat. Był wysoko postawionym pracownikiem na lotnisku w
Aruszy i kiedyś, w luźnej rozmowie rzucił, że mógłby mnie zatrudnić. Uczepiłam
się tej myśli. Jeszcze w Polsce zaczęłam z nim korespondować i zaproponował mi
pracę w swojej firmie. Do tego załatwił mi mieszkanie. I przyjechałam.
Niestety, ta praca szybko okazała się niewypałem.
W tym czasie Jacek był w szkole. Dosyć szybko
się zaaklimatyzował. Dogadywałam się w suahili, choć na początku z trudem. W razie
kłopotów, zawsze pomagał angielski. Starałam się jak najwięcej słuchać,
rozmawiać, pytałam o wiele rzeczy i słów, także bardzo szybko się nauczyłam.
Później szybko poznałam Anwara i już nie byłam sama. Zaczęłam uczyć dzieci
białych znajomych gry na fortepianie. Poznałam ich głównie przez Wiesię, żonę
Tanzańczyka, która od lat żyła w Aruszy. Wiesia pracuje u Manfreda, Niemca.
Manfred z żoną wprowadzili mnie w białe, aruszańskie środowisko kościelne.
Luteranie zbudowali tu kościół międzywyznaniowy. Gromadzi wszystkich
chrześcijan. Katolików, protestantów i luteranów.
Dawałam lekcje i prywatnie, i w szkołach.
Liczyłam kiedyś, że uczyłam dzieci z ponad 50 krajów. W tym z Afryki
Zachodniej, Madagaskaru, Indii.
Bardzo lubiłam to robić, szkoda tylko, że była
to tak słabo płatna praca. Teraz jest lepiej, ale wtedy to było mało. Jeżdżenie
po domach stawało się dla mnie coraz bardziej uciążliwe, bo nie mieliśmy
samochodu – a wiesz, jakie tu są odległości, szczególnie tam, gdzie mieszkają
ekspaci – w buszu. Lokalny transport tam nie dojeżdża. A w mieście korki, upał,
wrzawa, przepełnione daladale, bo lekcje odbywały się po szkole, w godzinach
szczytu. Dziennie mogłam uczyć zaledwie dwie, trzy, maksymalnie cztery osoby.
Jacek bardzo dobrze się adaptował. Mówił w
suahili, po angielsku. Był zadowolony. Teraz woli Polskę. Kiedy miał
siedemnaście lat przeniósł się do dziadków. Chodzi do liceum w Łodzi. Lubi tu
przyjeżdżać na wakacje, ale twierdzi, że zostanie w Polsce na stałe. Uważa, że
tam jest większy wybór i studiów, i pracy. Ale czy to wiadomo, co on będzie
robił w życiu? Jeszcze może mu się wszystko odmienić.
*
Do firmy, w której pracuję obecnie, trafiłam
przypadkiem.
Uczyłam gry na fortepianie dzieci Wesa,
Amerykanina, założyciela naszej firmy. Któregoś dnia jego żona spytała mnie,
czy nie znam kogoś, kto chciałby zajmować się rachunkami w ich firmie. I ja
chciałam.
Nie miałam wykształcenia w tym kierunku, ale w
środowisku białych istnieje coś takiego jak brak zaufania do Tanzańczyków. Nie
wierzą im. Zatrudniają ich jako przewodników, kierowców, kucharzy, ale przy
pieniądzach niechętnie. Każda informacja, że ktoś komuś coś ukradł albo ktoś
kogoś oszukał dodatkowo ich nakręca. Jakby biali nie kradli.
Molly powiedziała, żebym przyszła do firmy
porozmawiać. W biurze poznałam kobietę, która pracowała tam przede mną. Szybko
się dogadałyśmy i zaczęła mnie uczyć. Po kilku tygodniach powiedziała szefom,
że dobrze rokuję.
W tej firmie pracuję już jedenaście lat. Od
razu spadła na mnie lawina obowiązków. Zajmujemy się organizacją wejść na
Kilimandżaro oraz obsługą ekip filmowych w parkach narodowych.
Najważniejsze to się dobrze zorganizować.
Liczyć, fakturować i wiedzieć, kto jest kim. Szykowałam budżety dla
przewodników, kucharzy, kierowców. Zajmuję wszystkim, co dotyczy finansów.
Współpracuję z kolegą, Tanzańczykiem, który ma trafione imię jak na ten zawód,
bo nazywa się Honest.
W Tanzanii przysługuje mi dziewięćdziesiąt dni
urlopu macierzyńskiego. I tak zaplanowałam dzieci, żeby się urodziły poza
sezonem. Dwa razy się udało – z Saidem i Nadią, tylko Ibra się urodził w
szczycie sezonu.
Nie mogę zbyt długo wytrzymać w domu, lubię
pracować, więc szybko wracałam do pracy. Najpierw na pół etatu, a potem
stopniowo na cały. Poza tym Honest szedł na urlop tylko poza sezonem i tylko wtedy, gdy ja byłam w
firmie, więc chciałam mu to umożliwić.
Mogłam wrócić wcześniej, bo mam w domu dużą
pomoc. Zatrudniam co najmniej dwie kobiety. Do prania, sprzątania, prasowania,
gotowania, bawienia dzieci.
Po porodzie, jak chciałam wykąpać dziecko, to mi
je wyrywały z rąk i mówiły: „Idź odpoczywaj, my je wykąpiemy”. I tak było ze
wszystkim.. Ale ile można nic nie robić?!
Przez pierwsze sześć tygodni po porodzie nie
wolno kobiecie nawet wyjść z domu! Taka jest tradycja. Dopiero, jak dziecko ma
sześć tygodni, to odbywa się wielka uroczystość. Przychodzi rodzina i wtedy
odbywa się wyprowadzenie położnicy z domu. Ją się wyprowadza, wszyscy śpiewają,
bawią się i cieszą. Każdy jest częstowany herbatą, jest pochód, wszyscy idą w
określonej kolejności.
Mnie też tak wyprowadzano dwukrotnie: na wsi,
u mamy mojego męża i w Aruszy – teściowa przyjechała do nas. Mogłam wyjść tylko
do szpitala, na kontrolę czy szczepienia. Traktowano mnie jak królową matkę.
Ale wiesz, ten zwyczaj ma służyć tutejszym
kobietom, które – nie tak, jak ja – są mocno przeciążone. Jeśli nikt się nimi
nie zaopiekuje w tym czasie, to ciężar połogu odciśnie się na ich zdrowiu. Przy
kilkorgu dzieciach wręcz drastycznie. Poza tym młode matki muszą karmić, a w
tym klimacie, żeby w ogóle mieć pokarm, trzeba ciągle jeść i pić. Zmuszałam się
do picia i jedzenia, a i tak traciłam pokarm po paru tygodniach. Z każdym moim
dzieckiem było tak samo. Jacka karmiłam w Polsce dwa lata. Na szczęście nawet
parę tygodni to zawsze coś i pocieszam się tym, że dzieci nie chorują.
Lubię pracować z liczbami. Przyzwyczaiłam się.
Choć była to dla mnie spora zmiana, bo dotąd pracowałam głównie z artystami. I
ci artyści lubili mieć odjazdy. Z nimi każdy dzień był niespodzianką. Natomiast
z liczbami wszystko musi się zgadzać. I jak się zgadza, to wiesz, że wszystko
jest w porządku. Okazało się, że bardzo mi ta przewidywalność odpowiada.
Najbardziej lubię porównywanie budżetów i aktualnych wydatków. Albo jak złapię jakieś dodatkowe zera, które
wkradły się przez pomyłkę w rachunki i nas straszyły.
Tworzymy świetną ekipę. Wes ma wyjątkowe
szczęście i niezwykłą rękę do ludzi. Niebywałą intuicję. Sam stworzył tę firmę od podstaw.
Mieszkał długo w Afryce, ale jak mu dzieci podrosły, to wyjechał do Stanów,
żeby zapewnić im lepszą edukację.
Przyjeżdża parę razy w roku. Dobrał sobie
najlepszy zespół – pracowitych, lojalnych ludzi. I rzeczywiście są lojalni
mimo, że nie zarabiają dużo.
Im więcej szef wie o danej osobie, tym lepiej.
Oczywiście, w zależności od tego, ile pracownik chce szefowi wyjawić. Na
przykład, kiedy Wes przyjeżdża, zawsze najpierw rozmawia i pyta. A pamięta
wszystko – nie dość, że imiona – żon, dzieci itd., to jeszcze, jaki był
ostatnio problem. Czy ktoś miał chorą babcię, dziecko czy teściową, czy miał
kłótnię z sąsiadem, czy coś mu się zepsuło. Rozmawia, a oni się czują
zauważeni, docenieni. Wes bardzo dużo czasu poświęca na osobiste spotkania z
pracownikami. Lubi to i to jest jego sposób na prowadzenie firmy.
Choćby się waliło i paliło, to pensja musi być
na czas dla każdego pracownika. Na palcach jednej ręki mogę policzyć
pracowników, którzy sami od nas odeszli. To głównie trip liderzy, którzy
założyli własne firmy.
Najniższa pensja to około 200 tysięcy
szylingów tanzańskich (350 zł). Tyle
zarabia stróż. Przeciętny kierowca zarabia około 300 tysięcy szylingów
tanzańskich. Plus trzynastka w ratach. Zawsze jest bonus na Boże Narodzenie.
Nie są to duże pieniądze, choć na tutejsze warunki nie najgorsze.
To, jakich mamy oddanych pracowników pokazał
pożar, parę lat temu. Ogień pojawił się w budynku innej firmy turystycznej, w
Asilii. Najprawdopodobniej było spięcie. Gdy pracownicy Asilii zobaczyli ogień,
zamknęli drzwi i sobie poszli. A u nas wszyscy wzięli udział w akcji ratowniczej.
Mało tego, każdy pracownik zawołał do pomocy, kogo tylko mógł – rodzinę,
znajomych, kto był pod ręką. Anwar też przyjechał gasić. Trzeba było strasznie długo
czekać na straż pożarną, a ogień rozprzestrzeniał się szybko. Chcieliśmy nawet
wycinać drzewa, żeby się nie zajęły i żeby ogień nie przedostał się przez nie
do biura, bo wtedy byłaby naprawdę duża strata.
U nas panuje miła atmosfera. I na pewno idzie
to z góry.
Mamy teraz taką młodą menedżerkę, Australijkę,
która musi się jeszcze bardzo dużo nauczyć. Przyszła do nas z nastawieniem:
nikomu nie ufam i będę wszystkich kontrolować. Z takim nastawieniem to ona nic
w Tanzanii nie osiągnie. Tutaj tak się nie da. Ona może sobie na takie kontrole
pozwolić raz czy drugi. Ale nie non stop.
Ostatnio pojechała na stację benzynową,
zatankowała i zobaczyła, że jeden z naszych pracowników, Hosa, też tankuje –
tyle, że do kanistra. A przyjechał autem z naszego warsztatu. Od razu – buch,
telefon do Wesa, że Hosa kradnie paliwo. Zrobiła się z tego straszna afera. A
on podjechał na stację po paliwo, bo bak innego samochodu, który miał jechać na
przegląd, był kompletnie pusty.
Ta młoda menedżerka zajmuje się teraz
organizacją safari, ale przygotowują ją do wzięcia na siebie większej
odpowiedzialności. Szykują ją na głównego menedżera.
Szefowie – Wes i para Brytyjczyków -
wyjeżdżają coraz częściej, są coraz starsi – angażują się w życie rodzinne w
swoich krajach. Wiesz, Tanzania to nie jest ich rodzimy kraj, więc przygotowują
się do powrotu na Zachód, nie chcą tu się zestarzeć i umrzeć.
Jednocześnie trzeba pamiętać, że nie można się
w Tanzanii zbytnio spoufalać z pracownikami. Trzeba umieć być szefem. Zachować
wrażliwość, ale i czujność. Na wiele rzeczy nie można sobie pozwolić i nie
można mówić wprost, tak, jak się mówi w Europie. Nie można wypytywać
pracowników o ich życie. Musi być dystans i szef musi okazywać szacunek
pracownikowi. Tutaj się rozmawia w bardziej zawoalowany sposób, nie tak wprost,
jak w Europie. Dobrze jest pamiętać, kto jak ma na imię, z jakiego rodu
pochodzi, jakie ma koneksje. Dobrze jest zobaczyć w pracowniku człowieka, a nie
tylko wynieś, przynieś, pozamiataj. Europejczykom to sprawia kłopoty, bo oni
się nie chcą przebić przez tę granicę pracownik-Tanzańczyk-człowiek. Dla
Europejczyków to są tylko czarni i koniec.
Przez to, że Tanzańczycy żyli w zbiorowości i
ta zbiorowość była warunkiem ich przetrwania, gubili się jako jednostki. Ta
zbiorowość Afryki i indywidualizm europejski to jeden z przykładów na to, jak
się różnimy. Tu interes grupy jest najważniejszy, to grupie trzeba się
podporządkować, nie wolno się wychylać, mieć zbyt wyrazistych cech, bo to od
razu tę całą współpracę zaburza.
*
Miałam aż trzy wesela!
Najpierw było tak, że byłam jeszcze
chrześcijanką, a Anwar muzułmaninem. Przez chwilę nie było, jak się pobrać. A
chcieliśmy już żyć i mieszkać legalnie, razem, po swojemu. Zaczęliśmy od ślubu
cywilnego. I wesela w Olasiti Garden. Tutaj, niedaleko. Wiesia była moim
świadkiem. Siedziała blisko mnie przy tak zwanym wysokim stole. Podobnie jak
kolega Anwara, który był jego świadkiem.
Tutaj oddziela się państwo młodych i ich
świadków od reszty weselników. Sadza się ich przy osobnym stole na
podwyższeniu. Państwo młodzi nie rozmawiają z gośćmi. Wesele prowadzi mistrz
ceremonii, który zapowiada różne wydarzenia – teraz będzie przemowa ojca pana
młodego, teraz wujka, brata itd. Potem mistrz zapowiada stukanie się
kieliszkami z parą młodą i każdy ustawia się w kolejce.
Kiedyś to tylko panna młoda nie mogła z nikim
rozmawiać, taka była tradycja. Ona była w specjalnym stanie – dokonywała
najważniejszego rytuału przejścia w swoim życiu – zamążpójścia. Na weselu była
w stanie pomiędzy: jeszcze nie mężatka, ale już nie panna. Nie ma jej ani tu,
ani tam. Ten moment jest bardzo ważny i trzeba się oddzielić od reszty, żeby
się ochronić. Dlatego też panna młoda jest zasłonięta i ma się nie odzywać.
Nikt do niej ma nie mówić. To jest swoista osłona mentalna, duchowa. W Polsce
też tak kiedyś było. Weselnicy (i duchy) muszą wiedzieć, że panna młoda jest specjalnie
chroniona przed złem z zewnątrz, bo jest szczególnie wrażliwa, podatna na
zaklęcia. Podobnie dzieje się w trakcie obrzędu inicjacyjnego, kiedy młodzi
ludzie znikają (w lasach, w buszu) na całe dni, tygodnie, a nawet miesiące,
żeby się oddzielić. Świadkowie to tutaj towarzysze. Przewodnicy. Super ochrona
dla państwa młodych.
Mistrz ceremonii jest pośrednikiem między
stołem czwórki – świadków i młodej pary a resztą gości. Naszym mistrzem był
przyjaciel, sami go wybraliśmy. Pierwszy raz dostąpił takiego zaszczytu i
radził sobie świetnie – wygadany, wesoły. Na weselu byli też Manfred i Maria z
córkami, Sophie Dorthe i Anną Katariną.
My głównie siedzieliśmy. Patrzyliśmy, jak
ludzie się bawią i tańczą, słuchaliśmy historyjek mistrza ceremonii. O tym, jak
się poznaliśmy, kim jesteśmy. Nie pamiętam dokładnie, co mówił, ale mówił cały
czas.
Po tym weselu zdecydowałam, że przejdę na
islam. Stwierdziłam, że nie ma się co duchowo oddzielać od męża, bo taki
duchowy podział nic dobrego małżeństwu nie wróży.
Drugi ślub - muzułmański - mieliśmy w domu,
taki jest zwyczaj. To znaczy teraz, na skutek wpływów chrześcijańskich, te
śluby urządzane są często w meczetach, ale tradycyjnie powinny odbyć się w domu.
U pana młodego. W naszym przypadku był to już nasz wspólny dom. Muszę ci
powiedzieć, że te śluby muzułmańskie to nie są wielkie imprezy. Przychodzi imam
i cały ślub sprowadza się do jednego pytania: Czy chcesz poślubić Anwara/Magdę?
Jeśli tak, imam wyjmuje z torby urzędowy papier ze specjalną pieczęcią,
podpisuje się na nim i prosi paręmłodą o złożenie podpisów. Następnie jest
kolacja, panowie oddzielnie i panie oddzielnie. I już. Nie robi się z tego
wielkiej fety. To nie jest taki ważny sakrament jak w chrześcijaństwie.
Wystarczy jednomyślność współmałżonków i cześć. Można to zrobić niemal z dnia
na dzień.
Rozwód jest dopuszczalny, nie tak, jak w
chrześcijaństwie. Islam podchodzi do życia bardziej praktycznie. Przewiduje, że
mogą wystąpić sytuacje, w których rozwód jest korzystniejszy dla obu stron niż
trwanie w małżeństwie na siłę. Jeśli dochodzi do konfliktów, natychmiast włącza
się w nie rodzina. Żeby pogodzić zwaśnionych małżonków i wyciszyć konflikt.
Rodzina bardzo się stara i angażuje. To też przykład na to, w jakim kolektywie
żyją Afrykańczycy – jak blisko ze sobą, w grupie, razem. Z jednej strony staje
rodzina kobiety, z drugiej mężczyzny. Obradują wspólnie. Wbrew skromnym
zaślubinom, małżeństwo jest niezwykle ważne w islamie, a rodzina to podstawowa
wartość w tym świecie. Nie ma tak, że przy drobnych problemach następuje rozwód
i bierze się kolejny ślub, tak, jak to ma miejsce w zachodnim świecie.
Seks przedmałżeński nie jest dobrzepostrzegany,
a cudzołóstwo jest bardzo źle widziane. Żaden mężczyzna nie zbliża się do
mężatek, bo wie, że jeśli próbowałby przejąć czyjąś żonę, to wpadłby w duże
kłopoty. Zdrada, uwiedzenie kogoś to sznur na szyję. U mnie w firmie wszyscy
wiedzą, że jestem mężatką i mam spokój. A pracuję przecież z setkami mężczyzn!
Żaden z nich nie przekracza granic. Widzę natomiast, że kobiety niezamężne u
nas przykuwają męską uwagę. Czasem nachalną. Niestety. Są narażone na zaczepki.
Znacznie lepiej jest być mężatką.
Tutaj kobieta jest ciągle pod męską opieką.
Ojca, męża, brata męża, brata, a potem swojego najstarszego syna. Przez całe
swoje życie zawsze musi wiedzieć, kto się nią opiekuje. To nie jest tak, że
ideą tej kultury było uciskanie kobiet. Tu nie chodzi o uciskanie kobiet, ale
raczej o stworzenie jakiejś ochrony dla nich. Ludzie tutaj bardzo szybko (o
wiele szybciej niż gdzie indziej) łamią wszelkie bariery i błyskawicznie
wchodzą w kontakt - słowny, seksualny, jakikolwiek. Na skutek tego kobiety są
bardziej narażone na „zaproszenia” i komplikacje. Stąd pomysł, żeby zawsze były
przez jakiegoś mężczyznę chronione.
Stąd też pomysł lewiratu. Jeżeli umiera
kobiecie mąż, to co się z nią dalej dzieje? Musi mieć jakiegoś mężczyznę, który
będzie za nią formalnie odpowiedzialny. To przede wszystkim znaczy, że będzie
się nią i jej dziećmi opiekował i pilnował, żeby miały, z czego żyć, gdzie
mieszkać, co jeść. Poza tym w razie konfliktów, nagabywań, zaczepek – będzie
jej bronił. Najczęściej jest to młodszy brat męża albo jakiś bardzo bliski
krewny. Mówimy o tradycyjnej kulturze afrykańskiej, ale w kulturze żydowskiej
też tak kiedyś było. Oczywiście ta zasada lewiratu w różny sposób była
realizowana. Związki opiekuna z wdową mogły być na przykład czysto nominalne i
luźne, mogły być głębsze lub bardzo ścisłe – bo jeśli ona na przykład chciała
mieć jeszcze dziecko, to opiekun mógł jej w tym pomóc. Dziecko było potem
traktowane jako dziecko jej męża. Takie
tradycje były jeszcze do niedawna kultywowane w górach Pare, skąd pochodzi mój
mąż. Nasza ciocia żyła w takim niesamowitym układzie. Raz, że była drugą żoną
swojego męża, żoną poligamiczną, to jeszcze, jak ten mąż zmarł, to obie weszły
pod opiekę młodszego brata. Raz pojechaliśmy ją odwiedzić, wiele lat temu. To
było niedługo po śmierci jej męża i ciocia nam powiedziała, że została „odziedziczona”.
Rodzina Anwara bardzo dobrze mnie przyjęła.
Byli mną wręcz zachwyceni. Anwar zawsze powtarzał, że nie pasuje do tutejszych
kobiet.
Nasze trzecie wesele zrobiliśmy na wsi na
przyjazd mojego taty i przyszło ponad
sto pięćdziesiąt osób. To nie jest tak, że oni się zbierają na raz i ciągle
siedzą w miejscu – przychodzą, odchodzą, przemieszczają się, kursują - pomagają
zmywać naczynia, noszą jedzenie, podają herbatę z termosów.
*
Wcześniej byłam katoliczką. Po przyjeździe
tutaj zaangażowałam się w Kościół międzywyznaniowy, o którym wcześniej
wspominałam. Grałam na fortepianie do mszy przez wiele lat.
Ale nie byłam tak do końca przekonana do tego
kościoła. Był za bardzo biały. Bardziej ewangelicki niż katolicki. Za bardzo
zintelektualizowany, chłodny – nie widziało się gorącej, autentycznej wiary, co
stanowi kontrast z tutejszą religijnością, która jest jedną wielką emocją,
żarliwością, śpiewem, tańcem, płaczem. Niekontrolowanym. Zaczęłam się bardziej
interesować islamem, którego dotąd jakbym nie zauważała. Może był zbyt
egzotyczny? Daleki?
Anwar uważał, że znacznie lepiej dla
małżeństwa jest, gdy małżonkowie wyznają tę samą religię. No, i oczywiście
mówił, że w tanzańskiej kulturze to kobieta zmienia wyznanie. Zaczęłam czytać
(nie tyle Koran, co książki na ten temat), uważniej obserwować Anwara,
słuchałam tego, co opowiadał i powoli przestawiałam się na islam.
Najpierw odkryłam wyobrażenie Boga –
bezpośrednie, logiczne, wszechogarniające. Odkryłam to, że można się do niego
modlić w domu, nie trzeba pośrednika w postaci księdza czy Kościoła.
Moje odejście od Kościoła i przejście na islam
nie było dramatycznym aktem, było naturalną konsekwencją moich przemyśleń.
Islam bardzo mi odpowiada duchowo. Ciągle najwspanialsze jest dla mnie to, że
mogę się modlić do Boga bezpośrednio. Wtedy, kiedy poczuję potrzebę. Bez
instytucji, bez kapłanów. Oczywiście, są wyznaczone pewne ramy czasowe na
modlitwę (zazwyczaj ludzie modlą się pięć razy dziennie, przy czym modlitwa nie
trwa długo, tylko parę minut) i zaleca się modlić w zacisznym miejscu – nie
musi jednak to być meczet. To jest bezpośredni przepływ między człowiekiem a
Bogiem.
Nie zastanawiam się, w co się ubrać, nie
martwię się, że mam akurat w tej sukience zacerowaną dziurę, a Kwiatkowska z
czwartego piętra założyła dziś futro z lisów, nie myślę o tym, czy jestem
gotowa przyjąć komunię. Jako muzułmanka, dokonuję tylko ablucji (myję ręce i
stopy), klękam z twarzą w stronę Mekki, koncentruję się i modlę. Po prostu.
Wizja Boga w islamie jest bardzo bliska człowiekowi.
Allach jest wszechmocny, przepotężny, wymyka się naszemu pojmowaniu, nie ma w
sobie nic ze słabości człowieka. On wiecznie jest blisko. Zawsze się można do
niego odwołać. Można mu zaufać, można wierzyć, że nie popadnie się w rozpacz,
bo ON zawsze jest.
W chrześcijaństwie Jezus trochę wyparł Boga.
Ten Bóg jest daleko. Mało kto się Nim interesuje, cała uwaga skierowana jest na
Jezusa, który jest utożsamiany z Bogiem. Ale jak on ma być Bogiem – jest
jednocześnie i Ojcem, i Synem, i Duchem Świętym? Wielu wiernym trudno jest
zrozumieć koncepcję Trójcy Świętej, jest niespójna, nielogiczna. Wręcz
przerażająca – no, bo w końcu kim ten Bóg jest?
Podobnie przerażająca jest idea grzechu
pierworodnego. Jak mocno stoi to w sprzeczności z wyobrażeniem Boga miłosiernego,
wybaczającego! Jak to możliwe, że nie był w stanie wybaczyć tak przecież
błahego grzechu, jakim jest zerwanie owocu z zakazanego drzewa? Nie był i nie
jest w stanie wybaczyć nikomu? Jak to możliwe? Nikomu? Przeraża też to, że
Jezus został złożony w ofierze. I komu? Swojemu ojcu? Bóg zsyła na ziemię syna
po to, żeby go potem dostać w ofierze?
Islam nie ma dylematów, które są tak trudne do
rozwikłania. Chcemy myśleć o Bogu jak o naszym pocieszeniu, opoce, o naszym
ratunku w rozpaczy. Chcemy mu zaufać i wierzyć, że istniejemy w jego Boskim
planie. Że wie, co robi.
Nie noszę chusty jak widzisz. To zależy od
tradycji, od rodziny. Na wsiach w górach Pare wszystkie kobiety się okrywają.
Czasami nie odróżnisz, czy to muzułmanka czy chrześcijanka. Najczęściej noszą
kangi i kangami się owijają. Uważam, że kwestia chusty jest sprawą drugorzędną.
Meczet w odróżnieniu od kościoła, który jest
świątynią i Domem Bożym, spełnia funkcję miejsca modlitwy. Jak synagoga.
Modlitwa w meczecie nie jest obowiązkowa. Obowiązkiem jest modlitwa. Wielu
wyznawców islamu mieszka daleko od meczetów (na przykład nomadzi i pasterze),
modlą się sami, tam, gdzie akurat są.
Mówi się, że mężczyźni będą mieli większe
zasługi, jeśli będą się modlili w meczecie, pod warunkiem, że to nie koliduje z
ich ważnymi obowiązkami, natomiast kobiety mają większe zasługi, jeśli modlą
się w domu. Ale to nie jest przymus, konieczność. W meczecie kobiety i
mężczyźni są od siebie oddzieleni. Kobiety modlą się na galeryjce, u góry –
tak, jak w religii żydowskiej. Islam jest bardzo zbliżony do judaizmu. Pierwsza
żona proroka Mahometa pochodziła z rodziny żydowskiej. Miała na imię Chadidża.
Na początku muzułmanie modlili się patrząc w kierunku Jerozolimy, ale zmieniło
się to już za czasów proroka Mahometa. Ten meczet, w Aruszy, przy rondzie z
pochodnią, ma specjalną galeryjkę dla kobiet.
Czasem idę się tam modlić. Tylko, że stanowię
wtedy główną atrakcję meczetu, niestety. I wszyscy zamiast się modlić, gapią
się na mnie.
Nie da się ukryć białej skóry.