Annie Birch
Krzyk jest dobry
Wyruszyłam
wczesnym rankiem. Odwiozłam syna do szkoły, zatankowałam auto, włączyłam w
słuchawkach muzykę i poprowadziłam wysłużoną toyotę wprost do Karatu, miasteczka
przy Ngorongoro, do domu nieznanej mi kobiety będącej w wieku mojej matki.
Wokół
Aruszy krajobraz jest wulkaniczny – łagodne, stożkowate pagórki świecą łysiną,
delikatnie pofalowane pola skąpią traw i drzew. Wzdłuż asfaltu leżą czarne
głazy-pumeksy, prapamiątki po lawie.
Na
rozstaju dróg skręciłam na zachód. Po lewej stronie drogi, zza niskich akacji,
majaczyły w upale różowawo-sine wody jeziora Manyara. Dookoła panował płaski,
suchy busz upstrzony glinianymi chatkami Masajów. Busz ucinała dramatyczna
ściana Wielkiego Rowu Afrykańskiego. Miałam ją na wprost oczu - gigantyczną
bliznę po Gondwanie, dawnym subkontynencie.
Droga pod górę wiła się zygzakiem. Na zboczach jak grzyby po deszczu wyrastały
baobaby we wszystkich rozmiarach. W ich cieniu grasowały pawiany. Powoli
wjeżdżałam na bujną, uprawną wyżynę. Zbliżałam się do Karatu.
Annie
Brzezińską Birch (birch po angielsku
znaczy brzoza) poznałam na warsztatach jogi w Dorobo. Annie podeszła do mnie i
spytała, czy jestem Polką. „Ja też jestem z pochodzenia Polką” – przyznała z
radością. „Moi dziadkowie byli Polakami. Nazywali się Brzezińscy.”
Stoję
u Annie w salonie, przede mną komoda nakryta białą koronkową serwetą, a na niej
w ramkach zdjęcia rodzinne dawnych Brzezińskich. Wpatruję się w ich twarze.
Babka Annie patrzy prosto w obiektyw, ma zamgloną nieczytelną twarz, nie, nie
chodzi o jakość zdjęcia, zdjęcie jest ostre, doskonałe, to Ludwika jest
mglista, nieobecna. Ani brzydka, ani ładna. W prostej spódnicy, bluzce z
długimi rękawami, bez żakietu, bez szala ani chusty. Dziadek Bronisław ma pełne
usta, duże, okrągłe uśmiechnięte oczy i śmiesznie rozfalowaną, krótką fryzurę.
Ręce Ludwiki spoczywają równo ułożone na jej kolanach. Ręce Bronisława trzymają
dwóch małych synów pozujących do zdjęcia na kolanach ojca. Córki stoją po
bokach rodziców - w białych marynarskich sukienusiach i wysokich sznurowanych
trzewikach, włosy mają upięte w dwie boczne kity, na czubkach ich głów tkwią
białe kokardy. Nieśmiało pokazują szczerbate buzie. Wszyscy są poważni.
Mam
wrażenie, że to oni mnie tutaj przywiedli.
*
Ekspatki mają wiele żyć.
Każda przeprowadzka, każdy początek w nowym
miejscu to kolejny start i kolejne narodziny. Ludzie, którzy zawsze mieszkają w
jednym miejscu czują ciągłość swojego jedynego życia. Są tu, a świat zmienia
się wokół nich. My, ekspatki, widzimy te zmiany i je prowokujemy.
Ruch i zmiany to nasza jedyna stałość. Jak u
Heraklita.
*
Czego się napijesz? Kawy czy herbaty?
Wybacz hałas dobiegający z kuchni, Edite, moja
dada, rozrabia w mikserze soję z wodą, przygotowuje dla mnie tofu. Też nie
jadasz mięsa? Jak długo? Ja nie jem od czterdziestu sześciu lat i muszę uważać
na dietę – potrzebuję białka. Nie ma tu wielkiego wyboru serów, więc sama je
robię. Trochę to czasochłonne. Ot, co.
Namaczasz kilogram soi przez noc. Rano
wylewasz wodę. Miksujesz jedną filiżankę soi z trzema filiżankami wody i całość
wlewasz do garnka. Gotujesz przez około 20 minut, zbierając pianę. Przecedzasz
przez gazę. Pulpę wyrzucasz. Do mleka wlanego w prostokątne foremki dodajesz
sok z cytryny i masz tofu.
Mam sześćdziesiąt pięć lat. Tak jak twoja
mama?
Tak, dziękuję, wiem, mam piękny dom! Uwielbiam
go. Nie, nie jest mój, wynajmuję, nie
chcę domu na własność. Posiadanie równa się kłopoty, przecież wiesz.
Na tym dziedzińcu spędzam dużo czasu. Siedzę
razem z Kibo, staruszkiem psem, ślepym, głuchym przyjacielem i Maishą, czarną
kotką.
Zjemy tu dziś lunch. Tofu ze świeżą sałatą
prosto z mojego ogrodu, który chcę ci pokazać. Chodź, zobacz. Jestem z niego
bardzo dumna.
*
To umiłowanie ziemi pochodzi od mojego
polskiego dziadka, Bronisława Brzezińskiego, który ciągle coś uprawiał. Moje
pierwsze wspomnienie z dzieciństwa to zapach ziemi i dziadek, który pieli
truskawki. Zobacz, mam tu, w Karatu, słodkie truskawki.
W Ameryce nikt nie mógł wymówić jego imienia,
więc Bronisława zastąpiliśmy Benem.
Nie wiem, kiedy się urodził. Nie wiem, skąd
pochodził. Nic po nim nie zostało. Tylko nazwisko. Nie mogę tego przeboleć. Pamiętam, marzyliśmy
kiedyś o wspólnej podróży do Polski, do źródeł, do korzeni, ale nikomu z naszej
rodziny się to nie udało. Raz nie mieliśmy pieniędzy, kiedy indziej czasu.
Tu na środku są grządki z warzywami.
Obok truskawek koperek, sałata, rukola, buraczki.
Tam rosną guawa, marakuja. Awokado jest z tyłu domu, żeby nas nie bombardowało.
Nauczyłam się ostrożności z tym drzewem, gdy mieszkałam na Gibb’s Farm.
Mieliśmy tam wielgachne awokado i w sezonie musieliśmy bardzo uważać na głowy
gości. Ostrzegaliśmy ich przed nocnymi hukami i zapewnialiśmy, że to nic złego,
to tylko spadające owoce.
A tu drzewka szczęścia. Grubosze. A tu Cycas revoluta ponoć jedna z
najstarszych palm na świecie.
Lawenda, stokrotki, rumianki. Figi wkrótce
zaowocują. Oregano, szczypior, mięta. I tyle.
*
Słodzisz herbatę? Dodajesz mleka?
Babcia Ludwika Brzezińska nauczyła mnie pić
słodką herbatę z mlekiem. To moje najmilsze wspomnienie babci.
Mój tata, Stanisław, urodził się w 1919 roku,
w Ameryce, jako pierwszy syn Ludwiki i Bronisława.
Spójrz na to zdjęcie. Babcia Ludwika, dziadek
Bronisław, ich pierworodna Józefina, druga Maria, mój tata, ma tu z dwa latka,
i Teodor. Brakuje tylko najmłodszego, Edwarda. Mała Maria nosi okulary, babcia
Ludwika mruży oczy, to dziedziczne, w naszej rodzinie wszyscy chorujemy na
zaćmę.
Kiedy tata skończył dziesięć lat, babcia Ludwika
zniknęła z życia rodziny.
Ciotki mówiły, że nie było jej ponad dekadę.
Zachorowała psychicznie i wiele lat spędziła w
odosobnieniu. To był czas wielkiego kryzysu.
Myślę, że jej chorobę wywołała nostalgia. I samotność.
Dzieci zostały same z ojcem. Surowym,
zasadniczym mężczyzną, który egzekwował posłuszeństwo przemocą.
Nie cierpieli biedy, dziadek był
wykwalifikowanym zarządcą, umiał sobie poradzić.
Mieszkali w Pensylwanii, w Chester, niedaleko
Filadelfii. Wydaje mi się, że przybyli do Ameryki przez Nowy Jork, przez Ellis
Island.
Dziadek Bronisław nie znosił miasta, zamienił
dom w Chester na farmę w przepięknym miejscu, przypominającym mu polskie
krajobrazy.
Babcię pamiętam bardzo dobrze.
Już dawno miała za sobą pobyt w szpitalu, była
w domu z dziadkiem. O jej chorobie nigdy się nie rozmawiało.
Kiedy umarła, miałam 22 lata.
Zapamiętałam ją jako cichą kobietę, która
lubiła mówić do siebie. Po polsku.
Bo widzisz, moi dziadkowie mówili w domu
wyłącznie po polsku.
On poza domem mówił po angielsku, jednak
niechętnie.
Ale ona nic a nic.
Ani słowa.
*
Noszę po niej drugie imię. Nazywam się Anna
Ludwika Brze-ziń-ska. Brzmi świetnie, prawda? Bardzo po królewsku. Tata lubił
nam opowiadać, że jego matka miała królewskie korzenie.
Śmialiśmy się z tego.
Któregoś razu postanowiłam to sprawdzić.
Ciągnęło mnie do odkrycia tajemnicy babci.
I wyobraź sobie, że w jednej z encyklopedii
historycznych znalazłam ciekawostkę dotyczącą polskich dynastii – ponoć były ze
sobą tak spokrewnione, czasem wręcz niezdrowo, że jedną z ich cech były
zrośnięte palce u stóp. Spójrz na moje palce – zrośnięte, błoniaste. Palce
mojej siostry też są zrośnięte. Palce babci Ludwiki według mojego ojca też
takie były.
Więc czasem sobie myślę, że może rzeczywiście
moja babka miała coś wspólnego z polskimi dynastiami.
Nie wiemy nic, możemy sobie wyobrazić
wszystko.
Najlepsze wspomnienia, jakie wiążą się z moją
babcią to wspomnienia kulinarne.
Dziadkowie mieli obszerną kuchnię, a w niej duży
stół, przy którym siedziałam, gdy babcia Ludwika dla mnie gotowała. Nie mogła
mi nic opowiedzieć, ale lepiła pierogi i kopytka, kisiła kapustę, piekła
drożdżowce, a przy tym parzyła litry słodkiej herbaty z mlekiem.
Nazywacie ją bawarką?
Ładnie.
Nie miałyśmy z babcią prawdziwej relacji – bo
nie mówiła, i była zamknięta w swoim świecie. To się czuło.
Łączyła nas więź, ale to nie była żywa
relacja. Ona odpływała, nie było z nią kontaktu. Zagubiona, cicha, wycofana,
nigdy agresywna, nigdy niemiła. Jeśli było za dużo ludzi wokół, za dużo
bodźców, zamieszania, chowała się w swoim pokoju.
Dziadek dostosował się do amerykańskich
warunków. Był silniejszy, obył się szybko z językiem i zwyczajami. Nie tęsknił
do kraju.
A ona?
Wywieziona, ubezwłasnowolniona, nieszczęśliwa.
Pierwsza emigrantka w naszej rodzinie. Drugą jestem ja.
*
Mój ojciec musiał prosto po szkole iść do
pracy na farmie u dziadka. Bardzo tego żałował, bo chciał się dalej uczyć.
Mówił kilkoma językami – wszystkimi
słowiańskimi. Śnił po polsku. Mama udawała, że się złości, gdy mówił przez sen
– po polsku. „Nic nie rozumiem!” – krzyczała.
Na przełomie lat 40’ i 50’ otworzył z bratem –
Tedem, restaurację. My już byliśmy na świecie. Uzyskali koncesję na sprzedaż
alkoholi, nie mogli utrzymać dwóch rodzin z serwowania samych steków.
To był początek końca mojego ojca.
Rozstali się z bratem.
Tata stał się barmanem na całego.
Pił z klientami. Pił po ich wyjściu. I pił na
rozgrzewkę przed ich przyjściem.
Równia pochyła.
Skończył się nasz świat. Rozpadł. Miałam 10
lat, a jestem najstarsza z sześciorga rodzeństwa.
Mam cztery siostry i brata.
*
Wiesz, ilekroć pomyślę o Ludwice, chorej
kobiecie, która nie mogła się wysłowić w języku, który ją zewsząd otaczał - to
chce mi się wyć.
Jej jedynym łącznikiem ze światem zewnętrznym
był mąż. Dzieci praktycznie straciła, gdy zamknięto ją w szpitalu.
*
W dziecińswie zwykle pytamy rodziców, jak to
było, kiedy byli mali. W co się bawili, jakie mieli przygody. Ja też pytałam.
Ojca, a potem jego starsze siostry – w nadziei, że będą więcej pamiętać.
Opowiadały, jak się cieszyły na pierwszy telefon, który im zainstalowano w domu
na farmie. Jak żyły wśród zwierząt, wśród pól rodzących zboże. Jak uprawiały
ogród. Więc pytałam dalej, o dziadków, o święta.
I wtedy zaczynały płakać. Obie. Głos wiązł im
w gardłach i płakały.
Kiedy tak mówiły i płakały, te dorosłe
kobiety, zrozumiałam, jak im było trudno.
Jak choroba Ludwiki ich wszystkich
zdeformowała.
*
Chciałam się wyrwać.
Miasteczko mnie dusiło. Ojciec pił, mama
cierpiała. Chciałam lepszego życia. Pierwszym magnesem był Nowy Jork, ale nie
przepadam za dużymi miastami, lubię przyrodę, naturę i wybrałam Kalifornię.
To był czas hipisów. W 1970 roku wylądowałam w
San Francisco, żeby studiować, ale dałam się ponieść fali ruchu i studiów nie
skończyłam, czego żałuję do dziś.
W tym czasie wyszłam po raz pierwszy za mąż.
Mojego męża, Davida wzięto do wojska, toczyła się wojna w Wietnamie. Ciągle go
przenoszono. Stacjonował w New Jersey, w Vermoncie, w Marylandzie. Służył jako
rezerwowy, wiedzieliśmy, że raczej nie pojedzie do Wietnamu, ale i tak się
baliśmy. Braliśmy udział w marszach antywojennych, byliśmy w samym środku
tamtych wydarzeń. Z Maryland pojechałam za nim do Kalifornii, gdzie rozpoczęłam
kurs pielęgniarski.
Zakochałam się w Kalifornii – to było miejsce
dla mnie. Zakochałam się też w nowym mężczyźnie, którego poślubiłam po szybkim
rozwodzie z Davidem. Zaszłam w ciążę – jedną, drugą, trzecią. Urodziły się
dzieci. Po urodzeniu trzeciego, 36 lat temu – stałam się doulą.
*
Wiesz, kim jest doula, prawda?
To kobieta, która wspiera ciężarną, uczy i
przygotowuje ją do porodu siłami natury.
Przekazuje ciężarnej moc wszystkich rodzących kobiet. Jest duchową opiekunką.
Przewodniczką. Szczególnie w świecie zmedykalizowanych porodów i lekarzy, dla
których narodziny dziecka to rutynowy zabieg – często z ubezwłasnowolnieniem
rodzącej na łóżku, aplikowaniem jej środków przeciwbólowych, odcięciu od źródła
kobiecej mocy.
Doula tę moc chce w kobiecie rozniecić i
utrzymać – tak, żeby rodziła świadoma siebie, świadoma swojego wspaniałego
ciała i świadoma cudu, którego staje się sprawczynią. Nie ma mowy o
doświadczeniu tego cudu na łóżku szpitalnym w towarzystwie lekarza, który
wciska w kobietę pięść, sprawdzając rozwarcie macicy, bez patrzenia jej w oczy.
*
Po pewnym czasie przeprowadziliśmy się w góry.
Na wieś.
Zaczęłam pomagać mężowi. Pracowałam w jego
firmie sprzedającej perskie dywany. Sporo podróżowaliśmy – wybieraliśmy i
zamawialiśmy dywany, szukaliśmy dostawców i odbiorców – pokochałam te wyjazdy,
głównie do Azji. Pokochałam podróże. Zauważyłam, że dobrze mi idzie ich oprawa,
że umiem szyć podróże na miarę. Postanowiłam, że zamiast sprzedawać perskie
dywany, będę sprzedawać podróże.
Odeszłam z firmy męża. Zaczęłam od
sprzedawania tanich biletów lotniczych do Indii. Tak się szczęśliwie złożyło,
że kobieta, dla której pracowałam, pochodziła z Dar es Salaam w Tanzanii. Po
jakimś czasie przyszła do mnie i powiedziała, że chce sprzedawać safari i
potrzebuje kogoś, kto by pojechał do Afryki i wybadał teren.
Zgodziłam się bez wahania.
To był 1990 rok. Moje nastoletnie dzieci były
już bardzo samodzielne. Mąż powiedział sucho: „Jedź, jeśli chcesz.”
I tak po raz pierwszy wylądowałam w Kenii.
*
W Nairobi, w hotelu, poznałam pewnego faceta,
Amerykanina, właściciela biura podróży, który tak jak ja przyjechał na
rekonesans.
Bardzo szybko nawiązała się między nami nić
porozumienia. Był w wieku mojego brata, dorastał w Pensylwanii. Mieliśmy wiele
wspólnego i postanowiliśmy działać razem. Przez tydzień oglądaliśmy Kenię
oczami naszych przyszłych klientów i obmyślaliśmy trasy. Po powrocie do Stanów,
on i moja szefowa, otworzyli afrykańskie biuro podróży, w którym zaczęłam
pracę.
Niedługo potem okazało się, że mój mąż wdał
się w poważny romans z sekretarką, którą zatrudnił, kiedy ja odeszłam. Nasze
małżeństwo dobiegło końca. Czekał nas trudny rozwód.
Mój najmłodszy syn, Tulsi, miał wtedy
czternaście lat. Starsze dzieci studiowały. Jak pewnie wiesz, matka nie zajmuje
zbyt wysokiej pozycji na liście ważnych spraw w życiu nastoletniego chłopca.
Tulsi postanowił zamieszkać z ojcem, co było dla mnie całkowicie zrozumiałe i
uważałam, że wyjdzie mu to na dobre. Kochał mnie, to jasne, ale wtedy
potrzebował ojca. W związku z tym rzuciłam się w pracę – w ciągu dwóch lat
wielokrotnie odwiedzałam Afrykę i sprawdzałam trasy.
Afryka mnie przyciągała.
*
Kiedy wracałam do Stanów, wchodziłam do domu,
zamykałam za sobą drzwi i myślałam.
Nagle z matki, żony, douli i sprzedawczyni
perskich dywanów przeistoczyłam się w samotną kobietę bez środków do życia.
Dopiero co zaczęłam rozkręcać biuro podróży,
jeszcze nie zarabiałam. Eksmąż zażądał zwrotu domu i ani myślał wypłacić
jakąkolwiek rekompensatę.
Uważał, że wszystko, co mamy należy do niego.
*
Starałam się żyć z dnia na dzień. Gdy dopadała
mnie rozpacz, czekałam aż minie – spotykałam się z ludźmi, wyjeżdżałam do lasu,
czytałam, wychodziłam do miasta. Odwracałam głowę od rozpaczy.
I żyłam z godziny na godzinę, jeśli z dnia na
dzień było zbyt wielkim wysiłkiem.
Uczyłam się siebie na nowo, czytałam mnóstwo
wartościowych książek, rozwijałam umiejętności, o jakie nigdy bym siebie nie
posądzała. Odkrywałam swoje talenty i rosłam w siłę.
Po rozwodzie, dzięki zaciętej walce prawników,
dostałam dom.
Na to czekałam. Sprzedałam go, uporządkowałam
sprawy i spotkałam się z Tulsi. Powiedziałam mu, że chcę się przeprowadzić do
Afryki i spytałam, co on na to. „Jedź, mamo, oczywiście, że jedź” – odparł.
I tak znalazłam się w Kenii. Tym razem na
stałe. Sama. W nowym wcieleniu.
*
Nie znałam tu nikogo. Nie miałam żadnych
przyjaciół ani znajomych. Wszystko zaczęło się układać. Dzień po dniu, miesiąc
po miesiącu. Pracowałam dla biura podróży, zainteresowałam się dziką przyrodą,
która stała się moją wielką pasją. Przeniosłam całe swoje życie tutaj.
Nie żałuję ani jednego dnia. Jedyne, czego mi
brak to rodzina.
Bardzo tęsknię za dziećmi, które mają już
swoje dzieci, więc tęsknię też do wnuków. Widuję ich w raz w roku, w Stanach,
przez minimum miesiąc.
*
Wcześniej dużo podróżowałam do Azji –w Indiach
byłam niezliczoną ilość razy i zawsze myślałam, że kiedyś tam zamieszkam. Nigdy
nie sądziłam, że wyląduję w Afryce. To chyba przeznaczenie, co?
Przypomniało mi się właśnie, jak któregoś razu
w Indiach, długo przed rozwodem, trafiłam na wróża. Spotkałam go w lobby
Holiday Inn w Bombaju. Gdy zadałam mu pytanie, wtedy dla mnie bardzo ważne, czy
będę dalej w życiu podróżować, zaczął się głośno śmiać. „Dziewczyno, ty zawsze
będziesz w ruchu, zawsze będziesz w drodze!”
„Co z domem?” – spytałam – „Muszę mieć
przecież jakiś dom”.
On na to: „Czeka cię wielka przeprowadzka, wielka zmiana.” Zdziwiłam się, bo nic w
moim życiu nie zapowiadało zmian. „Po czterdziestce całkowicie zmienisz swoje
życie i przeprowadzisz się bardzo, bardzo daleko.” – wyjaśnił. Uznałam, że się pomylił
i zapomniałam o wróżbie.
Dopiero po latach, w Kenii, przypomniałam
sobie jego słowa.
Czyli co? Przeznaczenie? Mamy gdzieś zapisane
scenariusze, których nie umiemy na czas odczytać? Albo wprost przeciwnie –
czytamy je zanim wyskoczymy z brzuchów matek i linijka po linijce realizujemy?
Kto by pomyślał, że to będzie Afryka? Wtedy w
Bombaju nawet nie myślałam o tym, żeby się wybrać do Afryki na wakacje, a co
dopiero żyć, mieszkać i pracować!
*
Tymczasem byłam w osiemnastu krajach tego
kontynentu, prowadziłam setki grup, zostałam członkinią Kenya Professional
Safari Guides Association, miałam szczęście podróżować z najlepszymi
przewodnikami po Afryce, takimi, jak Robin Pope z Zambii czy Ralph Busveldt z
Botswany.
Zarabiałam na podróżach innych ludzi.
*
W Kenii wróciłam do bycia doulą.
Dość szybko po przyjeździe do Nairobi,
trafiłam do Latarni Morskiej, która była new age’owskim domem kultury. Pewnego
dnia spotkałam współzałożycielkę Latarni – w siódmym miesiącu ciąży. Pogratulowałam
jej i przyznałam, że kiedyś w Stanach, byłam doulą. „W takim razie jesteś mi
teraz bardzo potrzebna” –
wykrzyknęła. I poprowadziłam ją do porodu. Jej dziecko ma teraz 18 lat.
Stworzyłam w Latarni szkołę naturalnego
rodzenia. Byłam tam jedyną doulą. Większość rodzących była biała. Pragnęłam
uczyć Afrykanki, ale pamiętam tylko jedną Kenijkę, która przyszła na zajęcia.
Teraz tutaj, w Karatu, mam nadzieję to
nadrobić i zamierzam niedługo uczyć doulowania tanzańskie kobiety. Przyjaźnię
się z Susanne i Frankiem, parą, która otworzyła w Karatu nowoczesną klinikę dla
Tanzańczyków Fame Hospital. Za parę miesięcy będą mieć na etacie położną, z
którą planuję współpracować.
Jako doula ułatwiam ludziom spotkania, a
rodzącej zjednoczenie z jej wielką mocą dającą życie. Nie każda z nas jest w
stanie oddać sobie (tak, właśnie sobie) należyty szacunek i hołd. Rodząca
kobieta gra główną rolę, to ona jest wielką boginią w tym dziele, a zadaniem
douli jest jej to uświadomić.
Pamiętam swój pierwszy poród. Rodziłam z mężem,
który cudownie się sprawdził, masował mnie i głaskał godzinami – ale to
douli-położnej słuchałam, to do niej biegł mój wzrok, to ją chciałam mieć jak
najbliżej. Ona dodawała mi pewności siebie. Nie mężczyzna, człowiek, który
nigdy nie rodził.
Tutaj w Afryce porody bywają ciężkie – w
domach, w szpitalach, klinikach. Kiedy uczyłam w Latarni, pracowałam z Joyce,
Kenijką, która opowiedziała mi o swoich porodach.
Pierwszy odbył się w szpitalu, gdzie ją bito.
Trwał bardzo długo i był bolesny. Biedaczka wrzeszczała z bólu i dlatego
obrywała. Na uspokojenie, na uciszenie. Za drugim razem wolała rodzić w domu.
Nie chciała znów przeżywać tego koszmaru. I rodziła w domu. Sama. Z matką w
pokoju obok.
Dlaczego afrykańskie położne tak okropnie
traktują inne kobiety?
Na pewno nie dlatego, że taka jest tradycja,
bo wedle tradycji te, które są w odwiecznym kręgu rodzących wspierają się
nawzajem. Wedle tradycji miesiączkujące kobiety przebywają wspólnie w czerwonym
namiocie, dobrze się odżywiają i w tym czasie nie uczestniczą w życiu
społeczności. Potem, kiedy spodziewają się dzieci – również są ze sobą,
przekazują sobie nawzajem wiedzę o tym, co je czeka – córki obserwują matki,
matki babki. Przy porodzie – kucanym, blisko ziemi, bywała położna (zielarka,
czarownica, szamanka) – ale równie dobrze mogło jej nie być, rodząca była
przygotowana na ten najświętszy z aktów natury, jaki szczęśliwie przypadł jej w
udziale.
Być może to zbyt naciągana historia, ale
słyszałam, że presja na ciszę przy porodzie bierze się między innymi z
przeszłości, kiedy krzyki rodzących i nowo narodzonych dzieci mogły zdradzić
wrogom miejsce pobytu plemienia. Wojownicze plemiona koczownicze bywały w
stanie ciągłej walki, szczególnie na pustyniach i sawannie. Chowały się przed
sobą nawzajem, uciekały – krzyk rodzącej mógł sprowadzić na wszystkich
nieszczęście.
Afrykanie są stoikami w przyjmowaniu cierpień.
Są cisi. Nie nagłaśniają krzywd, szczególnie kobiety. Pewnego razu widziałam,
jak zakładano znajomej Tanzance szwy. Pogryzł ją pies, bolało jak diabli, szyto
ją na żywca, a ona nie uroniła nawet łzy, nie skrzywiła się z bólu, nie wydała
z siebie żadnego dźwięku.
Powtarzam rodzącym, że krzyk jest dobry. Wyraź
swój ból, wrzeszcz, z samego środka, z trzewi! Z najgłębszych ciemności. W
jasność!
Myślę, że winę za horror rodzących ponosi
hospitalizacja porodów, medykalizacja. Odczłowieczenie. Odkobiecenie. Odarcie
ze świętości. I to, że szpitalami – jak i światem – rządzą mężczyźni.
Cokolwiek by mówić, nigdy, w całej historii
położnictwa (tego starego, pierwotnego, nie szpitalnego) nie było przypadków
nadużyć wobec rodzących. Dawne „baby” wspierały kobiety. Tylko, że teraz już
ich nie ma. Są położne w szpitalach. No i doule. Czyli takie kobiety, jak ja. W
zachodnim świecie, czyli w uprzemysłowionej cywilizacji, poród z prywatnego,
ściśle kobiecego wydarzenia stał się sprawą publiczną i niemal całkowicie
męską. Zobacz, co się dzieje w świecie – co trzecia kobieta w Stanach poddaje
się cesarskiemu cięciu. Robi to na własne życzenie. Woli być anestezjologicznie
odcięta od najważniejszego doświadczenia w życiu, bo się boi bólu.
No, dosyć o porodach.
*
Kocham Karatu.
Trzeba uważać na to, o co się w życiu prosi –
powtarzam sobie z uśmiechem. Karatu, które znałam z wcześniejszych podróży,
podobało mi się tak bardzo, że w końcu je sobie wyprosiłam.
Nie wiem, dlaczego tak mnie do siebie
przyciągało – któż to wie, dlaczego
jedne miejsca do nas przemawiają, a inne nie. Wieś, krajobrazy, żyzna ziemia –
zobacz, jak tu wszystko rośnie, jak szybko, jak bujnie! Jestem tak blisko
ziemi, tak blisko sedna spraw. Kocham też tutejszych ludzi Wa’iraquis.
Wszystko, co robiłam w Afryce, prowadziło mnie
do tego miejsca - od początku chciałam tu wrócić, czekałam tylko na swój czas.
Na odpowiedni splot okoliczności.
Najpierw przez cztery lata pracowałam na
Gibb’s Farm, nieopodal.
Teraz prowadzę małą firmę doradczą zajmującą
się marketingiem.
Pomagam menedżerom w prowadzeniu baz
noclegowych, projektowaniu stron internetowych, broszur, kampanii reklamowych.
Musiałam się doszkolić, gdy świat opanowały media społecznościowe: Facebook, Trip
Advisor, Twitter. Lubię być na bieżąco, lubię się uczyć.
Pięć lat temu pojawił się też w moim życiu „Ujumbe”,
kwartalnik o tanzańskich podróżach, ekologii, kulturze i życiu, którego jestem
redaktorką naczelną. Przyjaciółka znała wydawców „Ujumbe”, którzy akurat
szukali kogoś, kto by im pomógł postawić magazyn na nogi. Zgłosiłam się i
wydałam już osiemnaście numerów.
Nie miałam wcześniej doświadczenia w wydawaniu
kolorowych magazynów, ale wiedziałam, o czym chciałabym w nim przeczytać.
Spójrz – to są pierwsze wydania, zobacz, jakie są śmieszne – same reklamy
ciągników i traktorów, nudne ogłoszenia, absurdalne zdjęcia i żadnego
wartościowego tekstu. Pierwsze, co zrobiłam to zatrudniłam dobrego grafika, zebrałam
mnóstwo dobrych zdjęć i kilka ciekawych tekstów, m.in. o rysunkach naskalnych,
Masajach, dzikiej przyrodzie – i ruszyłam z kopyta. Życie to rozwój, to
niekończąca się ścieżka możliwości.
Każdy wstępniak kończę słowami: „Życie to
podróż. Maisha ni safari. Life
is a Journey”.
*
Nie, nie jestem samotna.
To znaczy tak – czasami jestem. Jasne.
Mieszkam sama. Ale otaczam się przyjaciółmi i znajomymi. Pracuję. Poza tym
lubię siebie. Myślę, że to bardzo ważne, żeby siebie lubić.
Nauczyłam się tego, bo kiedyś nie przepadałam
za samotnością, bałam się jej. Najtrudniej było w trakcie rozwodu, samotność
mnie przerażała. Ale musiałam ją przyjąć. Dzięki Bogu, nie pojawił się wtedy
żaden mężczyzna w moim życiu. Jeszcze tego by brakowało – wpaść po tak ciężkim
rozwodzie w nową relację. Na początku chciałam sama ze sobą dojść do ładu. Bez
facetów.
Później przez blisko dekadę miałam partnera.
Było nam dobrze, ale wiedziałam, że to nie jest związek do końca życia.
Czuję się całkowicie bezpieczna w Karatu.
Nigdy nic złego mi się tu nie przydarzyło.
Ale napadnięto mnie kiedyś - w Kenii.
*
1998 rok. To była czarna noc.
Dopiero co wróciłam do Nairobi po dłuższej
nieobecności. Instalowałam się na nowo w domu. Zrobiłam zakupy, odebrałam
rzeczy z pralni, kupiłam kalosze na zbliżającą się porę deszczową. Spotkałam
się z dawno niewidzianą znajomą na kolacji.
I ta kolacja – a raczej jej niefortunne
opóźnienie – wystawiła mnie na niebezpieczeństwo. Umówiłyśmy się dość wcześnie
– bo nie chciałam wracać do domu po nocy; jak wiesz, w afrykańskich
metropoliach nie jeździ się po ciemku. Szczególnie w Nairobi, niebezpiecznym,
nieoświetlonym.
Ale pomyliłyśmy restauracje. W rezultacie
Poppy, ta moja znajoma, czekała na mnie w hinduskiej, a ja na nią w etiopskiej.
Nie miałyśmy jeszcze wtedy komórek. Wreszcie po kilku kwadransach czekania, coś
mnie tknęło i zadzwoniłam z recepcji do hinduskiej restauracji – gdzie Poppy
czekała na mnie od godziny. Poprosiłam menedżera, żeby zatrzymał moją koleżankę,
wsiadłam w samochód i po godzinie zasiadłam z nią do kolacji. Jadłyśmy i
gadałyśmy długo. Za długo.
Wracałam z miasta bardzo późnym wieczorem
autem wypakowanym zakupami.
Mieszkałam na przedmieściach, po jednej
stronie drogi był las, po drugiej plantacje kawy.
Nie widziałam wtedy zbyt dobrze, byłam przed
operacją oczu – rodzinna zaćma - poza tym – to były pierwsze dni po powrocie ze
Stanów. Droga do domu wyglądała inaczej niż zwykle, ale wiesz, jak tu jest, drogi
i krajobraz przy nich stale się zmienia, a to ścinają drzewo, a to usypują
kopiec piachu, a to kopiec kamieni, a to remontują jedną nitkę i zamykają
drugą, a to kopią rów.
Jadę więc powoli i patrzę na drogę, myśląc –
co jest nie tak tym razem? Miałam silne przeczucie, że powinnam zawrócić. Ale
jechałam dalej. Nie posłuchałam intuicji. Nie potraktowałam wyrastającej przede
mną kupy kamieni poważnie.
Poza tym, muszę przyznać, jeszcze wtedy byłam
trochę naiwna.
Słuchałam zatrważających historii białych
Kenijczyków o tym, jak na nich napadano i nie wierzyłam w nie. Sądziłam, że
przesadzają i że są paranoikami. Wierzyłam, że mnie to nie spotka. A tamtej
nocy byłam niedaleko domu, na drodze dojazdowej, naprawdę nieopodal. Chciałam
ominąć przeszkodę, czyli tę kupę kamieni, zjechałam w lewo, bliżej lasu, bo po
prawej miałam urwisko z plantacją kawy.
Następną rzeczą, jaką pamiętam był huk.
I to, że siedzę w samochodzie, w którym
właśnie wybito wszystkie szyby. Wielkimi kamieniami, większymi niż cegły.
Zobaczyłam wokół siebie kilku mężczyzn, którzy z całej siły wrzucili te
wielgachne kamienie do samochodu. Szyby rozsypały się w drobny mak – na
szczęście, nie oberwałam kamieniem w głowę. Kawałki szkła rozdarły mi jednak
ucho na pół i przecięły czoło, z boku, centymetr od skroni. Kawał szyby z
impetem spadł na rękę, którą trzymałam na gałce zmiany biegów, przeciął ją
bardzo głęboko. Do tej pory mam ślad.
Nie mogłam ruszyć. Tkwiłam w miejscu, tuż
przed zwaliskiem kamieni, otoczona bandziorami. Jedyne, co mogłam zrobić to
nacisnąć z całą mocą klakson. I wrzeszczeć.
Miałam nadzieję, że mój stróż usłyszy mnie zza
bramy. Naprawdę nie byłam daleko od domu.
Ciągle siedziałam w aucie, gdy zaczęli mnie
okładać kijami. Darłam się w niebogłosy. Otworzyli bagażnik i zaczęli wszystko
wyciągać z samochodu - to, co tego dnia kupiłam, pranie, kalosze. I sprawdzać,
co mam na sobie cennego. Na przykład bransoletkę od mamy. Albo zegarek, który
postanowili mi zabrać. Szarpali za pasek, niecierpliwili się. Trudno im było
odpiąć sprzączkę, w tych ciemnościach, we krwi.
Roztrzaskali mi okulary.
Znaleźli torebkę, przeszukali ją – ale nie
miałam dużo pieniędzy. Większość wydałam w mieście. „Gdzie masz pieniądze?!” – krzyczeli. „Dawaj pieniądze! Dawaj
kasę! Gdzie jest kasa?!” Powiedziałam
im, że nic nie mam. „Dawaj dziesięć tysięcy! Dawaj!” Powtórzyłam, że nie mam –
otworzyłam schowek na dokumenty i pokazałam im, że rzeczywiścietak jest.
I wtedy nastąpił moment, który mnie przeraził
bez reszty. Otworzyli drzwi i zaczęli mnie wyciągać z samochodu. Pomyślałam: „Kobieto!
To twój koniec. Albo cię teraz zgwałcą albo zabiją.”
Dopadł mnie niewyobrażalny, pierwotny lęk. Lęk
przed śmiercią. Przed czymś strasznym.
Otworzyłam usta i zaczęłam rozdzierająco
krzyczeć: „Boże!!! Dobry Boże!!! Boże!!! Pomóż!!! Ocal mnie, Boże!!!”
Krzyczałam z najgłębszych zakamarków mojej
duszy. I z trzewi. Z płuc. Z całego życia, które miałam za sobą i chciałam
jeszcze mieć.
„Bożeeeeee!!!”
Nie pozostawało mi nic innego, jak wyć do
Boga.
Mężczyzna, który mną szarpał i wyciągał mnie z
auta, spojrzał na mnie.
I puścił.
Po prostu się cofnął i powiedział: „Jedź.”
*
Dwa razy w życiu modliłam się w życiu
prawdziwe, szczerze. To był jeden z nich.
W tamtym momencie, gdy zaczęli mnie wyciągać,
byłam przekonana, że żegnam się z życiem. Że to koniec, że nie będzie jutra.
Bandyci tacy, jak tamci mają gdzieś twoje
życie. Chcą się napić, chcą wziąć działkę, chcą twojej kasy. Mogą zabić bez
wahania. Ale prawda jest taka, że zaczęłam krzyczeć o pomoc i mnie puścili.
Cały napad trwał niecałe trzy minuty. Może mniej.
Stłukli mi okulary lecznicze, zabrali nowe markowe
okulary przeciwsłoneczne, wieczne pióro, które dostałam od przyjaciela,
pluszową torebkę, również prezent od przyjaciółki, nowiutki, dopiero co
mozolnie wypełniony notes z adresami i telefonami wszystkich znajomych i
klientów.
Święte obrazki po babci.
Dowlokłam się do domu. Cieszyłam się, że żyję.
Stróż usłyszał moje wrzaski i klakson,
nacisnął panic buton, wzywając Ultimate
Security.
Weszłam do domu i padłam – zapadłam się w
ramiona stróża, gosposi. Byłam cała we krwi. Po raz pierwszy poczułam jej
metaliczny zapach.
Z pomocą przyszli sąsiedzi. Zadzwonili po
lekarza z sąsiedniej ulicy.
Trzy noce spędziłam w szpitalu. Doszyli mi
połówkę ucha.
*
W szpitalu zdarzyło się coś zaskakującego.
We mnie.
Leżałam w nocy w łóżku, wsłuchiwałam się w
szpitalne odgłosy, bolało mnie ucho i rany po skaleczeniach. I nagle poczułam,
że im wybaczam.
Poczułam obezwładniającą falę współczucia i
przebaczenia. Dla tych ludzi, tych chłopaków – tak potwornie zdesperowanych,
biednych, uwikłanych w zbrodnie, napady, kradzieże, gwałty.
Następnego dnia po tym, jak mnie napadli,
zgwałcili kobietę, Kenijkę, na równoległej ulicy. Zerwali z niej ubranie,
zgwałcili i zostawili nagą.
Miałam wielkie szczęście. Wierzę, że uratował
mnie Bóg. Siła.
W czasie mojego pobytu w szpitalu, sąsiedzi
oddali do naprawy moje auto. Naprawiono szyby, posprzątano. Nie musiałam się o
to martwić. To była niezwykła społeczność. Pomocna, rozumiejąca, dobroczynna.
Kto w Stanach pomyślałby o tym, żeby odstawić auto napadniętej sąsiadki do
warsztatu?
To wielka zaleta bycia w Afryce – poczucie
przynależności i współprzeżywanie losu. Jasne, jesteśmy wystawieni na więcej
granicznych sytuacji, balansujemy na różnych krawędziach (zagrożenie ze strony
bandytów, nękanie ze strony państwa, czyli urzędów, brak prądu, wody, paliwa,
samotność, tęsknota, alkoholizm, łatwy dostęp do narkotyków itd.) – ale
tworzymy wyjątkowo silnie związane społeczności.
*
Nie wyprowadziłam się z tamtego domu, zostałam
w nim jeszcze parę miesięcy. Zrobiłam kurs przewodnika i zaczęłam prowadzić
wycieczki.
Powróciłam do uczenia o porodach. Doszkalałam
się. Wkrótce trafiłam do człowieka, który prowadził warsztaty rebirthingu. Miał
na imię Ray i pracował z dziećmi, których trauma poporodowa była tak duża, że
nie mogły się dobrze rozwijać. Wiesz, wszyscy mamy urazy po porodzie – to dla
nas wielki szok i trudne przeżycie – wyskoczyć z ciepłego, oceanicznego łona
matki, gdzie wszystko jest doskonałe. Przeszłam przez te warsztaty i –
narodziłam się na nowo.
Wiesz, co jest ciekawe?
Na kilka miesięcy przed tym wieczorem, jeszcze
w Stanach, miałam powtarzający się koszmar. Śnił mi się napad. Widziałam
nieznajomego Afrykańczyka skradającego się w środku nocy do mojej sypialni z
maczetą w dłoni.
Najgorsze w tym śnie było to, że nie mogłam
krzyczeć na pomoc. Nie mogłam z siebie wydobyć żadnego dźwięku. Leżałam
sparaliżowana strachem.
Koszmar kończyło pojawienie się babci Ludwiki
– wpływała na obłoku i darła się w niebogłosy za mnie, przeganiając bandziora i
ratując mnie przed ciosami.
*
Wiesz, jest jeszcze jeden aspekt napadu, o
którym chcę ci powiedzieć.
Wiele czasu zajęło mi przebaczanie mojemu
eksmężowi i jego nowej przyjaciółce. Zdradzili mnie i rozbili naszą
rodzinę.
Po napadzie uderzyło mnie, że o wiele łatwiej
było mi wybaczyć oprychom niż człowiekowi, którego kochałam, który jest ojcem
moich dzieci i który mnie zostawił.
Rozstania są trudne, nieważne, kto odchodzi.
Nasze życie się splotło, aury się złączyły. Trzeszczały przy rozrywaniu.
Przebaczyłam też ojcu.
Mój tata był wyzwolonym, otwartym człowiekiem.
Bez uprzedzeń. Miał różnych przyjaciół: czarnych, Żydów, gejów – to było wyjątkowe
w tamtych czasach. Jako dobry barman musiał się przyjaźnić ze wszystkimi, bo
każdy przecież chce się czasem napić.
Tyle lat zajęło mi wybaczenie ojcu tego, co
nam robił.
Zrozumiałam w końcu, że wobec życia był
bezradny jak dziecko
Tyle lat próbowałam wybaczyć mu to, na co po
prostu nie miał wpływu. Był zbyt słaby, żeby się wyzwolić. A ja się złościłam,
miałam do niego żal. Gardziłam nim.
Kiedy umarł, ciągle żywiłam urazę – może
większą niż kiedykolwiek. Trumna była otwarta i wszyscy go żegnali ostatnim
spojrzeniem. Nie mogłam się przemóc. Stałam jak wryta przed kościołem i
dziwiłam się tym, którzy rozpaczają po jego śmierci. Krzyczałam w duchu: „Dlaczego
tak go opłakujecie? Nie pamiętacie, jak nas krzywdził? Udajecie czy co?!”
Wreszcie zrozumiałam, że mój ojciec był
ofiarą.
Ofiarą nowego życia na nowej ziemi. Jego
rodzice zostawili za sobą wszystko, co mieli i co znali.
Nie wiem nawet, dlaczego chcieli żyć w
Ameryce. Pewnie z biedy w Polsce.
Nie ma już nikogo, kogo mogłabym o to spytać
ani nikogo, kto dałby mi odpowiedź.