niedziela, 28 lipca 2019

Annie Birch. Krzyk jest dobry


Annie Birch
Krzyk jest dobry



Wyruszyłam wczesnym rankiem. Odwiozłam syna do szkoły, zatankowałam auto, włączyłam w słuchawkach muzykę i poprowadziłam wysłużoną toyotę wprost do Karatu, miasteczka przy Ngorongoro, do domu nieznanej mi kobiety będącej w wieku mojej matki.
Wokół Aruszy krajobraz jest wulkaniczny – łagodne, stożkowate pagórki świecą łysiną, delikatnie pofalowane pola skąpią traw i drzew. Wzdłuż asfaltu leżą czarne głazy-pumeksy, prapamiątki po lawie.
Na rozstaju dróg skręciłam na zachód. Po lewej stronie drogi, zza niskich akacji, majaczyły w upale różowawo-sine wody jeziora Manyara. Dookoła panował płaski, suchy busz upstrzony glinianymi chatkami Masajów. Busz ucinała dramatyczna ściana Wielkiego Rowu Afrykańskiego. Miałam ją na wprost oczu - gigantyczną bliznę po Gondwanie, dawnym subkontynencie.  Droga pod górę wiła się zygzakiem. Na zboczach jak grzyby po deszczu wyrastały baobaby we wszystkich rozmiarach. W ich cieniu grasowały pawiany. Powoli wjeżdżałam na bujną, uprawną wyżynę. Zbliżałam się do Karatu.
Annie Brzezińską Birch (birch po angielsku znaczy brzoza) poznałam na warsztatach jogi w Dorobo. Annie podeszła do mnie i spytała, czy jestem Polką. „Ja też jestem z pochodzenia Polką” – przyznała z radością. „Moi dziadkowie byli Polakami. Nazywali się Brzezińscy.”
Stoję u Annie w salonie, przede mną komoda nakryta białą koronkową serwetą, a na niej w ramkach zdjęcia rodzinne dawnych Brzezińskich. Wpatruję się w ich twarze. Babka Annie patrzy prosto w obiektyw, ma zamgloną nieczytelną twarz, nie, nie chodzi o jakość zdjęcia, zdjęcie jest ostre, doskonałe, to Ludwika jest mglista, nieobecna. Ani brzydka, ani ładna. W prostej spódnicy, bluzce z długimi rękawami, bez żakietu, bez szala ani chusty. Dziadek Bronisław ma pełne usta, duże, okrągłe uśmiechnięte oczy i śmiesznie rozfalowaną, krótką fryzurę. Ręce Ludwiki spoczywają równo ułożone na jej kolanach. Ręce Bronisława trzymają dwóch małych synów pozujących do zdjęcia na kolanach ojca. Córki stoją po bokach rodziców - w białych marynarskich sukienusiach i wysokich sznurowanych trzewikach, włosy mają upięte w dwie boczne kity, na czubkach ich głów tkwią białe kokardy. Nieśmiało pokazują szczerbate buzie. Wszyscy są poważni.
Mam wrażenie, że to oni mnie tutaj przywiedli.

*
Ekspatki mają wiele żyć.
Każda przeprowadzka, każdy początek w nowym miejscu to kolejny start i kolejne narodziny. Ludzie, którzy zawsze mieszkają w jednym miejscu czują ciągłość swojego jedynego życia. Są tu, a świat zmienia się wokół nich. My, ekspatki, widzimy te zmiany i je prowokujemy.
Ruch i zmiany to nasza jedyna stałość. Jak u Heraklita.
*
Czego się napijesz? Kawy czy herbaty?
Wybacz hałas dobiegający z kuchni, Edite, moja dada, rozrabia w mikserze soję z wodą, przygotowuje dla mnie tofu. Też nie jadasz mięsa? Jak długo? Ja nie jem od czterdziestu sześciu lat i muszę uważać na dietę – potrzebuję białka. Nie ma tu wielkiego wyboru serów, więc sama je robię. Trochę to czasochłonne. Ot, co.
Namaczasz kilogram soi przez noc. Rano wylewasz wodę. Miksujesz jedną filiżankę soi z trzema filiżankami wody i całość wlewasz do garnka. Gotujesz przez około 20 minut, zbierając pianę. Przecedzasz przez gazę. Pulpę wyrzucasz. Do mleka wlanego w prostokątne foremki dodajesz sok z cytryny i masz tofu.
Mam sześćdziesiąt pięć lat. Tak jak twoja mama?
Tak, dziękuję, wiem, mam piękny dom! Uwielbiam go.  Nie, nie jest mój, wynajmuję, nie chcę domu na własność. Posiadanie równa się kłopoty, przecież wiesz.
Na tym dziedzińcu spędzam dużo czasu. Siedzę razem z Kibo, staruszkiem psem, ślepym, głuchym przyjacielem i Maishą, czarną kotką.  
Zjemy tu dziś lunch. Tofu ze świeżą sałatą prosto z mojego ogrodu, który chcę ci pokazać. Chodź, zobacz. Jestem z niego bardzo dumna.
*
To umiłowanie ziemi pochodzi od mojego polskiego dziadka, Bronisława Brzezińskiego, który ciągle coś uprawiał. Moje pierwsze wspomnienie z dzieciństwa to zapach ziemi i dziadek, który pieli truskawki. Zobacz, mam tu, w Karatu, słodkie truskawki.
W Ameryce nikt nie mógł wymówić jego imienia, więc Bronisława zastąpiliśmy Benem.
Nie wiem, kiedy się urodził. Nie wiem, skąd pochodził. Nic po nim nie zostało. Tylko nazwisko.  Nie mogę tego przeboleć. Pamiętam, marzyliśmy kiedyś o wspólnej podróży do Polski, do źródeł, do korzeni, ale nikomu z naszej rodziny się to nie udało. Raz nie mieliśmy pieniędzy, kiedy indziej czasu.
Tu na środku są grządki z warzywami.
Obok truskawek koperek, sałata, rukola, buraczki. Tam rosną guawa, marakuja. Awokado jest z tyłu domu, żeby nas nie bombardowało. Nauczyłam się ostrożności z tym drzewem, gdy mieszkałam na Gibb’s Farm. Mieliśmy tam wielgachne awokado i w sezonie musieliśmy bardzo uważać na głowy gości. Ostrzegaliśmy ich przed nocnymi hukami i zapewnialiśmy, że to nic złego, to tylko spadające owoce.
A tu drzewka szczęścia. Grubosze. A tu Cycas revoluta ponoć jedna z najstarszych palm na świecie.
Lawenda, stokrotki, rumianki. Figi wkrótce zaowocują. Oregano, szczypior, mięta. I tyle.
*
Słodzisz herbatę? Dodajesz mleka?
Babcia Ludwika Brzezińska nauczyła mnie pić słodką herbatę z mlekiem. To moje najmilsze wspomnienie babci.
Mój tata, Stanisław, urodził się w 1919 roku, w Ameryce, jako pierwszy syn Ludwiki i Bronisława.
Spójrz na to zdjęcie. Babcia Ludwika, dziadek Bronisław, ich pierworodna Józefina, druga Maria, mój tata, ma tu z dwa latka, i Teodor. Brakuje tylko najmłodszego, Edwarda. Mała Maria nosi okulary, babcia Ludwika mruży oczy, to dziedziczne, w naszej rodzinie wszyscy chorujemy na zaćmę.
Kiedy tata skończył dziesięć lat, babcia Ludwika zniknęła z życia rodziny.
Ciotki mówiły, że nie było jej ponad dekadę.
Zachorowała psychicznie i wiele lat spędziła w odosobnieniu. To był czas wielkiego kryzysu.
Myślę, że jej chorobę wywołała nostalgia. I samotność.
Dzieci zostały same z ojcem. Surowym, zasadniczym mężczyzną, który egzekwował posłuszeństwo przemocą.
Nie cierpieli biedy, dziadek był wykwalifikowanym zarządcą, umiał sobie poradzić.
Mieszkali w Pensylwanii, w Chester, niedaleko Filadelfii. Wydaje mi się, że przybyli do Ameryki przez Nowy Jork, przez Ellis Island.
Dziadek Bronisław nie znosił miasta, zamienił dom w Chester na farmę w przepięknym miejscu, przypominającym mu polskie krajobrazy.
Babcię pamiętam bardzo dobrze.
Już dawno miała za sobą pobyt w szpitalu, była w domu z dziadkiem. O jej chorobie nigdy się nie rozmawiało.
Kiedy umarła, miałam 22 lata.
Zapamiętałam ją jako cichą kobietę, która lubiła mówić do siebie. Po polsku.
Bo widzisz, moi dziadkowie mówili w domu wyłącznie po polsku.
On poza domem mówił po angielsku, jednak niechętnie.
Ale ona nic a nic.
Ani słowa.
*
Noszę po niej drugie imię. Nazywam się Anna Ludwika Brze-ziń-ska. Brzmi świetnie, prawda? Bardzo po królewsku. Tata lubił nam opowiadać, że jego matka miała królewskie korzenie.
Śmialiśmy się z tego.
Któregoś razu postanowiłam to sprawdzić. Ciągnęło mnie do odkrycia tajemnicy babci.
I wyobraź sobie, że w jednej z encyklopedii historycznych znalazłam ciekawostkę dotyczącą polskich dynastii – ponoć były ze sobą tak spokrewnione, czasem wręcz niezdrowo, że jedną z ich cech były zrośnięte palce u stóp. Spójrz na moje palce – zrośnięte, błoniaste. Palce mojej siostry też są zrośnięte. Palce babci Ludwiki według mojego ojca też takie były.
Więc czasem sobie myślę, że może rzeczywiście moja babka miała coś wspólnego z polskimi dynastiami.
Nie wiemy nic, możemy sobie wyobrazić wszystko.
Najlepsze wspomnienia, jakie wiążą się z moją babcią to wspomnienia kulinarne.
Dziadkowie mieli obszerną kuchnię, a w niej duży stół, przy którym siedziałam, gdy babcia Ludwika dla mnie gotowała. Nie mogła mi nic opowiedzieć, ale lepiła pierogi i kopytka, kisiła kapustę, piekła drożdżowce, a przy tym parzyła litry słodkiej herbaty z mlekiem.
Nazywacie ją bawarką?
Ładnie.
Nie miałyśmy z babcią prawdziwej relacji – bo nie mówiła, i była zamknięta w swoim świecie. To się czuło.
Łączyła nas więź, ale to nie była żywa relacja. Ona odpływała, nie było z nią kontaktu. Zagubiona, cicha, wycofana, nigdy agresywna, nigdy niemiła. Jeśli było za dużo ludzi wokół, za dużo bodźców, zamieszania, chowała się w swoim pokoju.
Dziadek dostosował się do amerykańskich warunków. Był silniejszy, obył się szybko z językiem i zwyczajami. Nie tęsknił do kraju.
A ona?
Wywieziona, ubezwłasnowolniona, nieszczęśliwa. Pierwsza emigrantka w naszej rodzinie. Drugą jestem ja.
*
Mój ojciec musiał prosto po szkole iść do pracy na farmie u dziadka. Bardzo tego żałował, bo chciał się dalej uczyć.
Mówił kilkoma językami – wszystkimi słowiańskimi. Śnił po polsku. Mama udawała, że się złości, gdy mówił przez sen – po polsku. „Nic nie rozumiem!” – krzyczała.
Na przełomie lat 40’ i 50’ otworzył z bratem – Tedem, restaurację. My już byliśmy na świecie. Uzyskali koncesję na sprzedaż alkoholi, nie mogli utrzymać dwóch rodzin z serwowania samych steków.
To był początek końca mojego ojca.
Rozstali się z bratem.
Tata stał się barmanem na całego.
Pił z klientami. Pił po ich wyjściu. I pił na rozgrzewkę przed ich przyjściem.
Równia pochyła.
Skończył się nasz świat. Rozpadł. Miałam 10 lat, a jestem najstarsza z sześciorga rodzeństwa.
Mam cztery siostry i brata.
*
Wiesz, ilekroć pomyślę o Ludwice, chorej kobiecie, która nie mogła się wysłowić w języku, który ją zewsząd otaczał - to chce mi się wyć.
Jej jedynym łącznikiem ze światem zewnętrznym był mąż. Dzieci praktycznie straciła, gdy zamknięto ją w szpitalu.
*
W dziecińswie zwykle pytamy rodziców, jak to było, kiedy byli mali. W co się bawili, jakie mieli przygody. Ja też pytałam. Ojca, a potem jego starsze siostry – w nadziei, że będą więcej pamiętać. Opowiadały, jak się cieszyły na pierwszy telefon, który im zainstalowano w domu na farmie. Jak żyły wśród zwierząt, wśród pól rodzących zboże. Jak uprawiały ogród. Więc pytałam dalej, o dziadków, o święta.
I wtedy zaczynały płakać. Obie. Głos wiązł im w gardłach i płakały.
Kiedy tak mówiły i płakały, te dorosłe kobiety, zrozumiałam, jak im było trudno.
Jak choroba Ludwiki ich wszystkich zdeformowała.
*
Chciałam się wyrwać.
Miasteczko mnie dusiło. Ojciec pił, mama cierpiała. Chciałam lepszego życia. Pierwszym magnesem był Nowy Jork, ale nie przepadam za dużymi miastami, lubię przyrodę, naturę i wybrałam Kalifornię.
To był czas hipisów. W 1970 roku wylądowałam w San Francisco, żeby studiować, ale dałam się ponieść fali ruchu i studiów nie skończyłam, czego żałuję do dziś.
W tym czasie wyszłam po raz pierwszy za mąż. Mojego męża, Davida wzięto do wojska, toczyła się wojna w Wietnamie. Ciągle go przenoszono. Stacjonował w New Jersey, w Vermoncie, w Marylandzie. Służył jako rezerwowy, wiedzieliśmy, że raczej nie pojedzie do Wietnamu, ale i tak się baliśmy. Braliśmy udział w marszach antywojennych, byliśmy w samym środku tamtych wydarzeń. Z Maryland pojechałam za nim do Kalifornii, gdzie rozpoczęłam kurs pielęgniarski.

Zakochałam się w Kalifornii – to było miejsce dla mnie. Zakochałam się też w nowym mężczyźnie, którego poślubiłam po szybkim rozwodzie z Davidem. Zaszłam w ciążę – jedną, drugą, trzecią. Urodziły się dzieci. Po urodzeniu trzeciego, 36 lat temu – stałam się doulą.
*
Wiesz, kim jest doula, prawda?
To kobieta, która wspiera ciężarną, uczy i przygotowuje ją do porodu  siłami natury. Przekazuje ciężarnej moc wszystkich rodzących kobiet. Jest duchową opiekunką. Przewodniczką. Szczególnie w świecie zmedykalizowanych porodów i lekarzy, dla których narodziny dziecka to rutynowy zabieg – często z ubezwłasnowolnieniem rodzącej na łóżku, aplikowaniem jej środków przeciwbólowych, odcięciu od źródła kobiecej mocy.
Doula tę moc chce w kobiecie rozniecić i utrzymać – tak, żeby rodziła świadoma siebie, świadoma swojego wspaniałego ciała i świadoma cudu, którego staje się sprawczynią. Nie ma mowy o doświadczeniu tego cudu na łóżku szpitalnym w towarzystwie lekarza, który wciska w kobietę pięść, sprawdzając rozwarcie macicy, bez patrzenia jej w oczy.
*
Po pewnym czasie przeprowadziliśmy się w góry. Na wieś.
Zaczęłam pomagać mężowi. Pracowałam w jego firmie sprzedającej perskie dywany. Sporo podróżowaliśmy – wybieraliśmy i zamawialiśmy dywany, szukaliśmy dostawców i odbiorców – pokochałam te wyjazdy, głównie do Azji. Pokochałam podróże. Zauważyłam, że dobrze mi idzie ich oprawa, że umiem szyć podróże na miarę. Postanowiłam, że zamiast sprzedawać perskie dywany, będę sprzedawać podróże.
Odeszłam z firmy męża. Zaczęłam od sprzedawania tanich biletów lotniczych do Indii. Tak się szczęśliwie złożyło, że kobieta, dla której pracowałam, pochodziła z Dar es Salaam w Tanzanii. Po jakimś czasie przyszła do mnie i powiedziała, że chce sprzedawać safari i potrzebuje kogoś, kto by pojechał do Afryki i wybadał teren.
Zgodziłam się bez wahania.
To był 1990 rok. Moje nastoletnie dzieci były już bardzo samodzielne. Mąż powiedział sucho: „Jedź, jeśli chcesz.”
I tak po raz pierwszy wylądowałam w Kenii.
*
W Nairobi, w hotelu, poznałam pewnego faceta, Amerykanina, właściciela biura podróży, który tak jak ja przyjechał na rekonesans.
Bardzo szybko nawiązała się między nami nić porozumienia. Był w wieku mojego brata, dorastał w Pensylwanii. Mieliśmy wiele wspólnego i postanowiliśmy działać razem. Przez tydzień oglądaliśmy Kenię oczami naszych przyszłych klientów i obmyślaliśmy trasy. Po powrocie do Stanów, on i moja szefowa, otworzyli afrykańskie biuro podróży, w którym zaczęłam pracę.
Niedługo potem okazało się, że mój mąż wdał się w poważny romans z sekretarką, którą zatrudnił, kiedy ja odeszłam. Nasze małżeństwo dobiegło końca. Czekał nas trudny rozwód.
Mój najmłodszy syn, Tulsi, miał wtedy czternaście lat. Starsze dzieci studiowały. Jak pewnie wiesz, matka nie zajmuje zbyt wysokiej pozycji na liście ważnych spraw w życiu nastoletniego chłopca. Tulsi postanowił zamieszkać z ojcem, co było dla mnie całkowicie zrozumiałe i uważałam, że wyjdzie mu to na dobre. Kochał mnie, to jasne, ale wtedy potrzebował ojca. W związku z tym rzuciłam się w pracę – w ciągu dwóch lat wielokrotnie odwiedzałam Afrykę i sprawdzałam trasy. 
Afryka mnie przyciągała.
*
Kiedy wracałam do Stanów, wchodziłam do domu, zamykałam za sobą drzwi i myślałam.
Nagle z matki, żony, douli i sprzedawczyni perskich dywanów przeistoczyłam się w samotną kobietę bez środków do życia.
Dopiero co zaczęłam rozkręcać biuro podróży, jeszcze nie zarabiałam. Eksmąż zażądał zwrotu domu i ani myślał wypłacić jakąkolwiek rekompensatę.
Uważał, że wszystko, co mamy należy do niego.
*
Starałam się żyć z dnia na dzień. Gdy dopadała mnie rozpacz, czekałam aż minie – spotykałam się z ludźmi, wyjeżdżałam do lasu, czytałam, wychodziłam do miasta. Odwracałam głowę od rozpaczy.
I żyłam z godziny na godzinę, jeśli z dnia na dzień było zbyt wielkim wysiłkiem.
Uczyłam się siebie na nowo, czytałam mnóstwo wartościowych książek, rozwijałam umiejętności, o jakie nigdy bym siebie nie posądzała. Odkrywałam swoje talenty i rosłam w siłę.
Po rozwodzie, dzięki zaciętej walce prawników, dostałam dom.
Na to czekałam. Sprzedałam go, uporządkowałam sprawy i spotkałam się z Tulsi. Powiedziałam mu, że chcę się przeprowadzić do Afryki i spytałam, co on na to. „Jedź, mamo, oczywiście, że jedź” – odparł.
I tak znalazłam się w Kenii. Tym razem na stałe. Sama. W nowym wcieleniu.
*
Nie znałam tu nikogo. Nie miałam żadnych przyjaciół ani znajomych. Wszystko zaczęło się układać. Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu. Pracowałam dla biura podróży, zainteresowałam się dziką przyrodą, która stała się moją wielką pasją. Przeniosłam całe swoje życie tutaj.
Nie żałuję ani jednego dnia. Jedyne, czego mi brak to rodzina.
Bardzo tęsknię za dziećmi, które mają już swoje dzieci, więc tęsknię też do wnuków. Widuję ich w raz w roku, w Stanach, przez minimum miesiąc.
*
Wcześniej dużo podróżowałam do Azji –w Indiach byłam niezliczoną ilość razy i zawsze myślałam, że kiedyś tam zamieszkam. Nigdy nie sądziłam, że wyląduję w Afryce. To chyba przeznaczenie, co?
Przypomniało mi się właśnie, jak któregoś razu w Indiach, długo przed rozwodem, trafiłam na wróża. Spotkałam go w lobby Holiday Inn w Bombaju. Gdy zadałam mu pytanie, wtedy dla mnie bardzo ważne, czy będę dalej w życiu podróżować, zaczął się głośno śmiać. „Dziewczyno, ty zawsze będziesz w ruchu, zawsze będziesz w drodze!”
„Co z domem?” – spytałam – „Muszę mieć przecież jakiś dom”.
On na to: „Czeka cię wielka przeprowadzka, wielka zmiana.” Zdziwiłam się, bo nic w moim życiu nie zapowiadało zmian. „Po czterdziestce całkowicie zmienisz swoje życie i przeprowadzisz się bardzo, bardzo daleko.” – wyjaśnił. Uznałam, że się pomylił i zapomniałam o wróżbie.
Dopiero po latach, w Kenii, przypomniałam sobie jego słowa.
Czyli co? Przeznaczenie? Mamy gdzieś zapisane scenariusze, których nie umiemy na czas odczytać? Albo wprost przeciwnie – czytamy je zanim wyskoczymy z brzuchów matek i linijka po linijce realizujemy?
Kto by pomyślał, że to będzie Afryka? Wtedy w Bombaju nawet nie myślałam o tym, żeby się wybrać do Afryki na wakacje, a co dopiero żyć, mieszkać i pracować!
*
Tymczasem byłam w osiemnastu krajach tego kontynentu, prowadziłam setki grup, zostałam członkinią Kenya Professional Safari Guides Association, miałam szczęście podróżować z najlepszymi przewodnikami po Afryce, takimi, jak Robin Pope z Zambii czy Ralph Busveldt z Botswany.
Zarabiałam na podróżach innych ludzi. 
*
W Kenii wróciłam do bycia doulą.
Dość szybko po przyjeździe do Nairobi, trafiłam do Latarni Morskiej, która była new age’owskim domem kultury. Pewnego dnia spotkałam współzałożycielkę Latarni – w siódmym miesiącu ciąży. Pogratulowałam jej i przyznałam, że kiedyś w Stanach, byłam doulą. „W takim razie jesteś mi teraz bardzo potrzebna” – wykrzyknęła. I poprowadziłam ją do porodu. Jej dziecko ma teraz 18 lat.
Stworzyłam w Latarni szkołę naturalnego rodzenia. Byłam tam jedyną doulą. Większość rodzących była biała. Pragnęłam uczyć Afrykanki, ale pamiętam tylko jedną Kenijkę, która przyszła na zajęcia.
Teraz tutaj, w Karatu, mam nadzieję to nadrobić i zamierzam niedługo uczyć doulowania tanzańskie kobiety. Przyjaźnię się z Susanne i Frankiem, parą, która otworzyła w Karatu nowoczesną klinikę dla Tanzańczyków Fame Hospital. Za parę miesięcy będą mieć na etacie położną, z którą planuję współpracować.
Jako doula ułatwiam ludziom spotkania, a rodzącej zjednoczenie z jej wielką mocą dającą życie. Nie każda z nas jest w stanie oddać sobie (tak, właśnie sobie) należyty szacunek i hołd. Rodząca kobieta gra główną rolę, to ona jest wielką boginią w tym dziele, a zadaniem douli jest jej to uświadomić.
Pamiętam swój pierwszy poród. Rodziłam z mężem, który cudownie się sprawdził, masował mnie i głaskał godzinami – ale to douli-położnej słuchałam, to do niej biegł mój wzrok, to ją chciałam mieć jak najbliżej. Ona dodawała mi pewności siebie. Nie mężczyzna, człowiek, który nigdy nie rodził.
Tutaj w Afryce porody bywają ciężkie – w domach, w szpitalach, klinikach. Kiedy uczyłam w Latarni, pracowałam z Joyce, Kenijką, która opowiedziała mi o swoich porodach.
Pierwszy odbył się w szpitalu, gdzie ją bito. Trwał bardzo długo i był bolesny. Biedaczka wrzeszczała z bólu i dlatego obrywała. Na uspokojenie, na uciszenie. Za drugim razem wolała rodzić w domu. Nie chciała znów przeżywać tego koszmaru. I rodziła w domu. Sama. Z matką w pokoju obok.
Dlaczego afrykańskie położne tak okropnie traktują inne kobiety?
Na pewno nie dlatego, że taka jest tradycja, bo wedle tradycji te, które są w odwiecznym kręgu rodzących wspierają się nawzajem. Wedle tradycji miesiączkujące kobiety przebywają wspólnie w czerwonym namiocie, dobrze się odżywiają i w tym czasie nie uczestniczą w życiu społeczności. Potem, kiedy spodziewają się dzieci – również są ze sobą, przekazują sobie nawzajem wiedzę o tym, co je czeka – córki obserwują matki, matki babki. Przy porodzie – kucanym, blisko ziemi, bywała położna (zielarka, czarownica, szamanka) – ale równie dobrze mogło jej nie być, rodząca była przygotowana na ten najświętszy z aktów natury, jaki szczęśliwie przypadł jej w udziale.
Być może to zbyt naciągana historia, ale słyszałam, że presja na ciszę przy porodzie bierze się między innymi z przeszłości, kiedy krzyki rodzących i nowo narodzonych dzieci mogły zdradzić wrogom miejsce pobytu plemienia. Wojownicze plemiona koczownicze bywały w stanie ciągłej walki, szczególnie na pustyniach i sawannie. Chowały się przed sobą nawzajem, uciekały – krzyk rodzącej mógł sprowadzić na wszystkich nieszczęście.
Afrykanie są stoikami w przyjmowaniu cierpień. Są cisi. Nie nagłaśniają krzywd, szczególnie kobiety. Pewnego razu widziałam, jak zakładano znajomej Tanzance szwy. Pogryzł ją pies, bolało jak diabli, szyto ją na żywca, a ona nie uroniła nawet łzy, nie skrzywiła się z bólu, nie wydała z siebie żadnego dźwięku.
Powtarzam rodzącym, że krzyk jest dobry. Wyraź swój ból, wrzeszcz, z samego środka, z trzewi! Z najgłębszych ciemności. W jasność!
Myślę, że winę za horror rodzących ponosi hospitalizacja porodów, medykalizacja. Odczłowieczenie. Odkobiecenie. Odarcie ze świętości. I to, że szpitalami – jak i światem – rządzą mężczyźni.
Cokolwiek by mówić, nigdy, w całej historii położnictwa (tego starego, pierwotnego, nie szpitalnego) nie było przypadków nadużyć wobec rodzących. Dawne „baby” wspierały kobiety. Tylko, że teraz już ich nie ma. Są położne w szpitalach. No i doule. Czyli takie kobiety, jak ja. W zachodnim świecie, czyli w uprzemysłowionej cywilizacji, poród z prywatnego, ściśle kobiecego wydarzenia stał się sprawą publiczną i niemal całkowicie męską. Zobacz, co się dzieje w świecie – co trzecia kobieta w Stanach poddaje się cesarskiemu cięciu. Robi to na własne życzenie. Woli być anestezjologicznie odcięta od najważniejszego doświadczenia w życiu, bo się boi bólu.
No, dosyć o porodach.
*
Kocham Karatu.
Trzeba uważać na to, o co się w życiu prosi – powtarzam sobie z uśmiechem. Karatu, które znałam z wcześniejszych podróży, podobało mi się tak bardzo, że w końcu je sobie wyprosiłam.
Nie wiem, dlaczego tak mnie do siebie przyciągało  – któż to wie, dlaczego jedne miejsca do nas przemawiają, a inne nie. Wieś, krajobrazy, żyzna ziemia – zobacz, jak tu wszystko rośnie, jak szybko, jak bujnie! Jestem tak blisko ziemi, tak blisko sedna spraw. Kocham też tutejszych ludzi Wa’iraquis. 
Wszystko, co robiłam w Afryce, prowadziło mnie do tego miejsca - od początku chciałam tu wrócić, czekałam tylko na swój czas. Na odpowiedni splot okoliczności.
Najpierw przez cztery lata pracowałam na Gibb’s Farm, nieopodal.
Teraz prowadzę małą firmę doradczą zajmującą się marketingiem.
Pomagam menedżerom w prowadzeniu baz noclegowych, projektowaniu stron internetowych, broszur, kampanii reklamowych. Musiałam się doszkolić, gdy świat opanowały media społecznościowe: Facebook, Trip Advisor, Twitter. Lubię być na bieżąco, lubię się uczyć.
Pięć lat temu pojawił się też w moim życiu „Ujumbe”, kwartalnik o tanzańskich podróżach, ekologii, kulturze i życiu, którego jestem redaktorką naczelną. Przyjaciółka znała wydawców „Ujumbe”, którzy akurat szukali kogoś, kto by im pomógł postawić magazyn na nogi. Zgłosiłam się i wydałam już osiemnaście numerów.
Nie miałam wcześniej doświadczenia w wydawaniu kolorowych magazynów, ale wiedziałam, o czym chciałabym w nim przeczytać. Spójrz – to są pierwsze wydania, zobacz, jakie są śmieszne – same reklamy ciągników i traktorów, nudne ogłoszenia, absurdalne zdjęcia i żadnego wartościowego tekstu. Pierwsze, co zrobiłam to zatrudniłam dobrego grafika, zebrałam mnóstwo dobrych zdjęć i kilka ciekawych tekstów, m.in. o rysunkach naskalnych, Masajach, dzikiej przyrodzie – i ruszyłam z kopyta. Życie to rozwój, to niekończąca się ścieżka możliwości.
Każdy wstępniak kończę słowami: „Życie to podróż. Maisha ni safari. Life is a Journey”.
*
Nie, nie jestem samotna.
To znaczy tak – czasami jestem. Jasne. Mieszkam sama. Ale otaczam się przyjaciółmi i znajomymi. Pracuję. Poza tym lubię siebie. Myślę, że to bardzo ważne, żeby siebie lubić.
Nauczyłam się tego, bo kiedyś nie przepadałam za samotnością, bałam się jej. Najtrudniej było w trakcie rozwodu, samotność mnie przerażała. Ale musiałam ją przyjąć. Dzięki Bogu, nie pojawił się wtedy żaden mężczyzna w moim życiu. Jeszcze tego by brakowało – wpaść po tak ciężkim rozwodzie w nową relację. Na początku chciałam sama ze sobą dojść do ładu. Bez facetów.
Później przez blisko dekadę miałam partnera. Było nam dobrze, ale wiedziałam, że to nie jest związek do końca życia.
Czuję się całkowicie bezpieczna w Karatu. Nigdy nic złego mi się tu nie przydarzyło.
Ale napadnięto mnie kiedyś - w Kenii.
*
1998 rok. To była czarna noc.
Dopiero co wróciłam do Nairobi po dłuższej nieobecności. Instalowałam się na nowo w domu. Zrobiłam zakupy, odebrałam rzeczy z pralni, kupiłam kalosze na zbliżającą się porę deszczową. Spotkałam się z dawno niewidzianą znajomą na kolacji.
I ta kolacja – a raczej jej niefortunne opóźnienie – wystawiła mnie na niebezpieczeństwo. Umówiłyśmy się dość wcześnie – bo nie chciałam wracać do domu po nocy; jak wiesz, w afrykańskich metropoliach nie jeździ się po ciemku. Szczególnie w Nairobi, niebezpiecznym, nieoświetlonym.
Ale pomyliłyśmy restauracje. W rezultacie Poppy, ta moja znajoma, czekała na mnie w hinduskiej, a ja na nią w etiopskiej. Nie miałyśmy jeszcze wtedy komórek. Wreszcie po kilku kwadransach czekania, coś mnie tknęło i zadzwoniłam z recepcji do hinduskiej restauracji – gdzie Poppy czekała na mnie od godziny. Poprosiłam menedżera, żeby zatrzymał moją koleżankę, wsiadłam w samochód i po godzinie zasiadłam z nią do kolacji. Jadłyśmy i gadałyśmy długo. Za długo.
Wracałam z miasta bardzo późnym wieczorem autem wypakowanym zakupami.
Mieszkałam na przedmieściach, po jednej stronie drogi był las, po drugiej plantacje kawy.
Nie widziałam wtedy zbyt dobrze, byłam przed operacją oczu – rodzinna zaćma - poza tym – to były pierwsze dni po powrocie ze Stanów. Droga do domu wyglądała inaczej niż zwykle, ale wiesz, jak tu jest, drogi i krajobraz przy nich stale się zmienia, a to ścinają drzewo, a to usypują kopiec piachu, a to kopiec kamieni, a to remontują jedną nitkę i zamykają drugą, a to kopią rów.
Jadę więc powoli i patrzę na drogę, myśląc – co jest nie tak tym razem? Miałam silne przeczucie, że powinnam zawrócić. Ale jechałam dalej. Nie posłuchałam intuicji. Nie potraktowałam wyrastającej przede mną kupy kamieni poważnie.
Poza tym, muszę przyznać, jeszcze wtedy byłam trochę naiwna.
Słuchałam zatrważających historii białych Kenijczyków o tym, jak na nich napadano i nie wierzyłam w nie. Sądziłam, że przesadzają i że są paranoikami. Wierzyłam, że mnie to nie spotka. A tamtej nocy byłam niedaleko domu, na drodze dojazdowej, naprawdę nieopodal. Chciałam ominąć przeszkodę, czyli tę kupę kamieni, zjechałam w lewo, bliżej lasu, bo po prawej miałam urwisko z plantacją kawy.
Następną rzeczą, jaką pamiętam był huk.
I to, że siedzę w samochodzie, w którym właśnie wybito wszystkie szyby. Wielkimi kamieniami, większymi niż cegły. Zobaczyłam wokół siebie kilku mężczyzn, którzy z całej siły wrzucili te wielgachne kamienie do samochodu. Szyby rozsypały się w drobny mak – na szczęście, nie oberwałam kamieniem w głowę. Kawałki szkła rozdarły mi jednak ucho na pół i przecięły czoło, z boku, centymetr od skroni. Kawał szyby z impetem spadł na rękę, którą trzymałam na gałce zmiany biegów, przeciął ją bardzo głęboko. Do tej pory mam ślad.
Nie mogłam ruszyć. Tkwiłam w miejscu, tuż przed zwaliskiem kamieni, otoczona bandziorami. Jedyne, co mogłam zrobić to nacisnąć z całą mocą klakson. I wrzeszczeć.
Miałam nadzieję, że mój stróż usłyszy mnie zza bramy. Naprawdę nie byłam daleko od domu.
Ciągle siedziałam w aucie, gdy zaczęli mnie okładać kijami. Darłam się w niebogłosy. Otworzyli bagażnik i zaczęli wszystko wyciągać z samochodu - to, co tego dnia kupiłam, pranie, kalosze. I sprawdzać, co mam na sobie cennego. Na przykład bransoletkę od mamy. Albo zegarek, który postanowili mi zabrać. Szarpali za pasek, niecierpliwili się. Trudno im było odpiąć sprzączkę, w tych ciemnościach, we krwi.
Roztrzaskali mi okulary.
Znaleźli torebkę, przeszukali ją – ale nie miałam dużo pieniędzy. Większość wydałam w mieście. „Gdzie masz pieniądze?!” – krzyczeli. „Dawaj pieniądze! Dawaj kasę! Gdzie jest kasa?!” Powiedziałam im, że nic nie mam. „Dawaj dziesięć tysięcy! Dawaj!” Powtórzyłam, że nie mam – otworzyłam schowek na dokumenty i pokazałam im, że rzeczywiścietak jest.
I wtedy nastąpił moment, który mnie przeraził bez reszty. Otworzyli drzwi i zaczęli mnie wyciągać z samochodu. Pomyślałam: „Kobieto! To twój koniec. Albo cię teraz zgwałcą albo zabiją.”
Dopadł mnie niewyobrażalny, pierwotny lęk. Lęk przed śmiercią. Przed czymś strasznym.
Otworzyłam usta i zaczęłam rozdzierająco krzyczeć: „Boże!!! Dobry Boże!!! Boże!!! Pomóż!!! Ocal mnie, Boże!!!”
Krzyczałam z najgłębszych zakamarków mojej duszy. I z trzewi. Z płuc. Z całego życia, które miałam za sobą i chciałam jeszcze mieć.
„Bożeeeeee!!!”
Nie pozostawało mi nic innego, jak wyć do Boga.
Mężczyzna, który mną szarpał i wyciągał mnie z auta, spojrzał na mnie.
I puścił.
Po prostu się cofnął i powiedział: „Jedź.
*
Dwa razy w życiu modliłam się w życiu prawdziwe, szczerze. To był jeden z nich.
W tamtym momencie, gdy zaczęli mnie wyciągać, byłam przekonana, że żegnam się z życiem. Że to koniec, że nie będzie jutra.
Bandyci tacy, jak tamci mają gdzieś twoje życie. Chcą się napić, chcą wziąć działkę, chcą twojej kasy. Mogą zabić bez wahania. Ale prawda jest taka, że zaczęłam krzyczeć o pomoc i mnie puścili. Cały napad trwał niecałe trzy minuty. Może mniej.
Stłukli mi okulary lecznicze, zabrali nowe markowe okulary przeciwsłoneczne, wieczne pióro, które dostałam od przyjaciela, pluszową torebkę, również prezent od przyjaciółki, nowiutki, dopiero co mozolnie wypełniony notes z adresami i telefonami wszystkich znajomych i klientów.
Święte obrazki po babci.
Dowlokłam się do domu. Cieszyłam się, że żyję.
Stróż usłyszał moje wrzaski i klakson, nacisnął panic buton, wzywając Ultimate Security.
Weszłam do domu i padłam – zapadłam się w ramiona stróża, gosposi. Byłam cała we krwi. Po raz pierwszy poczułam jej metaliczny zapach.
Z pomocą przyszli sąsiedzi. Zadzwonili po lekarza z sąsiedniej ulicy.
Trzy noce spędziłam w szpitalu. Doszyli mi połówkę ucha.
*
W szpitalu zdarzyło się coś zaskakującego.
We mnie.
Leżałam w nocy w łóżku, wsłuchiwałam się w szpitalne odgłosy, bolało mnie ucho i rany po skaleczeniach. I nagle poczułam, że im wybaczam.
Poczułam obezwładniającą falę współczucia i przebaczenia. Dla tych ludzi, tych chłopaków – tak potwornie zdesperowanych, biednych, uwikłanych w zbrodnie, napady, kradzieże, gwałty.
Następnego dnia po tym, jak mnie napadli, zgwałcili kobietę, Kenijkę, na równoległej ulicy. Zerwali z niej ubranie, zgwałcili i zostawili nagą.
Miałam wielkie szczęście. Wierzę, że uratował mnie Bóg. Siła.
W czasie mojego pobytu w szpitalu, sąsiedzi oddali do naprawy moje auto. Naprawiono szyby, posprzątano. Nie musiałam się o to martwić. To była niezwykła społeczność. Pomocna, rozumiejąca, dobroczynna. Kto w Stanach pomyślałby o tym, żeby odstawić auto napadniętej sąsiadki do warsztatu?
To wielka zaleta bycia w Afryce – poczucie przynależności i współprzeżywanie losu. Jasne, jesteśmy wystawieni na więcej granicznych sytuacji, balansujemy na różnych krawędziach (zagrożenie ze strony bandytów, nękanie ze strony państwa, czyli urzędów, brak prądu, wody, paliwa, samotność, tęsknota, alkoholizm, łatwy dostęp do narkotyków itd.) – ale tworzymy wyjątkowo silnie związane społeczności.
*
Nie wyprowadziłam się z tamtego domu, zostałam w nim jeszcze parę miesięcy. Zrobiłam kurs przewodnika i zaczęłam prowadzić wycieczki.
Powróciłam do uczenia o porodach. Doszkalałam się. Wkrótce trafiłam do człowieka, który prowadził warsztaty rebirthingu. Miał na imię Ray i pracował z dziećmi, których trauma poporodowa była tak duża, że nie mogły się dobrze rozwijać. Wiesz, wszyscy mamy urazy po porodzie – to dla nas wielki szok i trudne przeżycie – wyskoczyć z ciepłego, oceanicznego łona matki, gdzie wszystko jest doskonałe. Przeszłam przez te warsztaty i – narodziłam się na nowo.
Wiesz, co jest ciekawe?
Na kilka miesięcy przed tym wieczorem, jeszcze w Stanach, miałam powtarzający się koszmar. Śnił mi się napad. Widziałam nieznajomego Afrykańczyka skradającego się w środku nocy do mojej sypialni z maczetą w dłoni.
Najgorsze w tym śnie było to, że nie mogłam krzyczeć na pomoc. Nie mogłam z siebie wydobyć żadnego dźwięku. Leżałam sparaliżowana strachem.
Koszmar kończyło pojawienie się babci Ludwiki – wpływała na obłoku i darła się w niebogłosy za mnie, przeganiając bandziora i ratując mnie przed ciosami.
*
Wiesz, jest jeszcze jeden aspekt napadu, o którym chcę ci powiedzieć.
Wiele czasu zajęło mi przebaczanie mojemu eksmężowi i jego nowej przyjaciółce. Zdradzili mnie i rozbili naszą rodzinę. 
Po napadzie uderzyło mnie, że o wiele łatwiej było mi wybaczyć oprychom niż człowiekowi, którego kochałam, który jest ojcem moich dzieci i który mnie zostawił.
Rozstania są trudne, nieważne, kto odchodzi. Nasze życie się splotło, aury się złączyły. Trzeszczały przy rozrywaniu.
Przebaczyłam też ojcu.
Mój tata był wyzwolonym, otwartym człowiekiem. Bez uprzedzeń. Miał różnych przyjaciół: czarnych, Żydów, gejów – to było wyjątkowe w tamtych czasach. Jako dobry barman musiał się przyjaźnić ze wszystkimi, bo każdy przecież chce się czasem napić.
Tyle lat zajęło mi wybaczenie ojcu tego, co nam robił.
Zrozumiałam w końcu, że wobec życia był bezradny jak dziecko
Tyle lat próbowałam wybaczyć mu to, na co po prostu nie miał wpływu. Był zbyt słaby, żeby się wyzwolić. A ja się złościłam, miałam do niego żal. Gardziłam nim.
Kiedy umarł, ciągle żywiłam urazę – może większą niż kiedykolwiek. Trumna była otwarta i wszyscy go żegnali ostatnim spojrzeniem. Nie mogłam się przemóc. Stałam jak wryta przed kościołem i dziwiłam się tym, którzy rozpaczają po jego śmierci. Krzyczałam w duchu: „Dlaczego tak go opłakujecie? Nie pamiętacie, jak nas krzywdził? Udajecie czy co?!”
Wreszcie zrozumiałam, że mój ojciec był ofiarą.
Ofiarą nowego życia na nowej ziemi. Jego rodzice zostawili za sobą wszystko, co mieli i co znali.
Nie wiem nawet, dlaczego chcieli żyć w Ameryce. Pewnie z biedy w Polsce.
Nie ma już nikogo, kogo mogłabym o to spytać ani nikogo, kto dałby mi odpowiedź.

sobota, 27 lipca 2019

Przedsłowie



*
4.
Naprawdę nie wiem, czy „Ekspatki” Was zainteresują. Być może są one ciekawe – plotkarsko - jedynie dla tych, którzy mieszkali na Zanzibarze i Aruszy. Być może język, jakim mówią powinien być żywszy, barwniejszy. A historie bardziej reporterskie.
Dla mnie jednak ich opowieści to źródło siły. Wszystkie się przede mną otworzyły, z wieloma płakałam, każda mi zaufała i każda chciała podzielić się swoim losem.
Dzięki nim nie zwariowałam i odważyłam się zmienić życie. 
Bardzo im za to dziękuję. Nashukuru sana.
Ps.
Niektóre z nich prosiły o zmianę imienia i drobnych okoliczności.
Ps.
Projekt okładki "Ekspatek" pochodzi od Yusufa i Antje, którzy na Zanzibarze tworzą kooperatywę DADA.



piątek, 26 lipca 2019

Dlaczego wróciłaś?



*
3.

Efrat powiedziała, że w biurze etiopczyka na lotnisku Kilimandżaro można nadać bagaże cargo.
Cena: niecałe dwa dolary za kilo.  Bardzo tanio.
Zaczęłam ważyć książki. Ile z tych zebranych przez blisko dekadę uda mi się zabrać do Polski?
Potem zaczęłam ważyć rzeźby, ciuchy, narzuty, maski, płyty i znowu… książki.
Ładowałam je w pudła, brałam na ręce, stawałam na wadze łazienkowej i odejmowałam moje 55 kg od tego, co wskazywał wyświetlacz.
Notowałam wagę. Pisałam też, co pudło zawiera.
Poza rzeczami, zabieraliśmy ze sobą Meru. Trzyletnią sukę, owczarka niemiecko-afrykańskiego.
Leciała z nami, tym samym samolotem, z Kilimandżaro do Frankfurtu, jednym rejsem, tylko, że ona w w klatce, w klimatyzowanym pokładzie bagażowym.
We Frankfurcie mieliśmy podstawione auto, przenocowaliśmy u znajomych na wsi i rano wyruszyliśmy do Poznania.
To był siódmy lipca. Siedem siedem. Saba Saba. Urodziny dnia. Święto w kulturze suahili.
Po siedmiu latach w Afryce, wracałam do domu.
Wytęsknionego, wyczekanego.

Suka umarła w dwa lata po powrocie. Na raka płuc. Z zielonych pól, łagodnych wzgórz, z samego serca buszu – przeniosła się do centrum polskiego miasta. Na piąte piętro. Do korków, dymu, smogu i betonu. Nasza miłość nie zdołała jej uratować.
Meru była moją największą przyjaciółką. Najwierniejszym, najukochańszym stworzeniem. Towarzyszką doli i niedoli. Ile łez wtarło się w jej czarne, lśniące futro!

Mijają cztery lata od powrotu.

Pracuję – o tym przecież marzyłam najbardziej! Uczę w szkole polskiego.
Praca pochłania większość mojej energii. Setka dzieci, wielkie emocje. Mam poczucie misji – przykładam wagę do każdego słowa, jakie wypowiadam, do każdej czytanki i interpretacji wiersza.
Wstaję codziennie o szóstej.
Pamiętam, w Afryce, tęskniłam do ciemności, do zimy i chłodu. W moich wspomnieniach zima była baśniowa. Cisza, śnieg, sen, ciepło koca i herbaty.
Jesień nie ustępowała zimie. Zapach ognisk, wrzosy, grzyby, rastafariańskie liście drzew. Ich szelesty pod nogami, gdy brązowiały. Kasztany!

Pierwsza jesień w Posen była – i owszem – ekstatyczna. Spacerowałam z Meru po parkach i zbierałam garście kasztanów do kieszeni. Układałam je potem w afrykańskich misach. I nosiłam do szkoły.
Druga jesień sprawiła mi jakąś przyjemność, ale wiedziałam, że po niej nadejdzie plucha. Deszcze, grząskie trawniki nad Wartą. Zima po Afryce nie miała nic wspólnego z zimą sprzed. Śnieg nie padał. Święta były straszne – bez taty, umarł w 2012 roku, z chorą mamą.

Nie dokuczyła mi jednak za bardzo. Zaczęłam roczny kurs w Polskiej Szkole Reportażu i comiesięczne zjazdy w Warszawie sprawiły, że poczułam, że żyję – pruję naprzód, sięgam po kolejne marzenie, odpalam życiową petardę. W Afryce marzyłam o dalszym kształceniu. I o PSR.

Przyjaciółki, któregoś lata w domu w Lesie, zaśmiewały się wprost do łez, gdy zwierzyłam im się, że tak bardzo tęsknię do mrocznych poranków o świcie zimą…

Po czterech latach wyłączania budzika w najciekawszym momencie snu (po ośmiu bitych godzinach!), nienawidzę wstawania w ciemności i mrozie o szóstej rano.

*
Dlaczego wróciłaś?

Słyszę to pytanie od każdego, kto dowiaduje się, że mieszkałam przez siedem lat w Afryce.
Dlaczego wróciłaś z raju? Ze słońca? Znad oceanu, spod palm? Z cienia magicznego wulkanu, jakim jest góra Meru w Aruszy.
Dlaczego zostawiłaś luz, multikulti, ekspatów? Przyjaciół, jogę, bieganie z Meru po wzgórzach? Serdecznych Zanzibarczyków i Tanzańczyków?
Dlaczego zabrałaś syna z „Bullerbyn”? Zabrałaś z najlepszej szkoły na ziemi?

Odpowiedź na te pytania jest jedna.
Bo chciałam pracować i być niezależna.Bo nie znałam prawdziwego życia.

Miałam to szczęście w życiu, że nigdy nie musiałam robić tego, na co nie miałam ochoty.
Uwielbiałam liceum, kochałam studiować; namiętnie brałam dziekanki i wyjeżdżałam za granicę, do Anglii i do Indii, Mongolii, Tybetu, Nepalu. Włóczyłam się. Pomieszkiwałam z przyjaciółmi w wynajmowanych mieszkaniach, w akademiku, na skłocie, w górach. Poznawałam ludzi ze świata.

Jeszcze na studiach spotkałam Hasbenda. Pojechaliśmy razem w pierwszą podróż do Afryki. Tam, w Masai Mara, począł się Kajtek. Miałam 27 lat. Wróciliśmy do Poznania. Obroniłam się siódmego lipca 2003 roku. W siódmym miesiącu ciąży. Pisałam pracę magisterską – jak książkę - o Afryce Kapuścińskiego. Nigdy nie miałam stałej pracy, byłam wolnym ptakiem.

Urodziłam Kajtka i chciałam z nim być przez trzy lata w domu. W tym czasie robiłam podyplomówkę z wiedzy o kulturze i kurs pilotów wycieczek. Napisałam FC z angielskiego. Potem Kajtek poszedł do super przedszkola, a ja do szkoły – uczyć pierwszy raz w życiu polskiego. Szesnastolatków w technikum i zawodówce.

W szkole wytrzymałam rok. Jesienią zatrudniłam się na pół roku w agencji reklamowej jako copy. Zaczęłam ćwiczyć jogę i biegać. Udało mi się nawet samotnie wyjechać na trzy tygodnie na Filipiny.

W tym czasie Hasbend naszykował Afrykę.

Zdecydowaliśmy, że chcemy spróbować nowego życia.

Znaleźliśmy dom i szkołę dla Kajtka na Zanzibarze. Hasbend znalazł zajęcie.

Mieliśmy wyjechać tylko na rok. Szybko jednak się okazało, że ten rok potrwa znacznie dłużej.

Zanzibar był dla mnie trudny.
Pierwsze pół roku w euforii, oczywiście.
Ale wraz z przyjściem kaskazi, północnego wiatru, w grudniu, euforia ustąpiła miejsca nostalgii. Zaczęłam potwornie tęsknić do Polski.
Patrzyłam w gęstą nić samolotów na błękitnym niebie – mieszkaliśmy i na Zanzibarze, i w Aruszy niedaleko tamtejszych lotnisk, pełnych awionetek z turystami latającymi w tę i wew tę – i marzyłam, żeby znaleźć się w jednym z nich, z Kajtkiem (a potem jeszcze z Meru), i wracać do kraju!

Wróciłam dopiero po siedmiu latach.

W tym czasie stałam się autorką bloga, pilotką wycieczek po Afryce, tymczasową kierowniczką Sunshine Hotel, znawczynią i miłośniczką Etiopii, stałą bywalczynią Nairobi, Dar es Salaam, Addis, Moshi, Usa River, Tengeru, Moivaro, Olasiti, Karaatu. Odwiedziłam większość parków narodowych Kenii, Tanzanii i Etiopii, po wielokroć.

Zaprzyjaźniłam się z najciekawszymi ludźmi na ziemi, poznałam wspaniałe kobiety.
Maniakalnie ćwiczyłam jogę. Byłam dwukrotnie w Indiach na parotygodniowych yoga retreats. Uwielbiałam jogowe wyjazdy z ekspatkami na Chumbe Island, nad jezioro Chala i w Dorobo.

Wiodłam życie wolnej ptaszycy z pisklęciem. Z dokarmiającym nas Hasbendem.