sobota, 28 września 2019

Tata





***
Rok życia.
Gdybyś - tak jak mój tata nie miał - miała rok życia.
Gdzie byś była?
W jakiej pracy? W jakim miejscu?
Z kim?
A teraz?
Co nadaje sens i znaczenie twojemu życiu?
Po co tu jesteś? Do czego jesteś powołana?
Do czego tęskni twoja dusza? Dlaczego żyjesz w tym czasie, w tym miejscu?
Ile dróg opuściłaś? Na ile nowych weszłaś? Ile jeszcze chcesz przejść?
Co cię powstrzymuje przed radością, spełnieniem?
Co daje ci szczęście?
Gdyby wszystko było możliwe, jak wyglądałoby twoje życie? Co byś robiła? Gdzie byś żyła? Jak byś się czuła? Jak byś wyglądała? Z jakimi ludźmi wchodziłabyś w związki?

***
28 września 2012
O dziewiętnastej  w Sieradzu umierasz na raka mózgu, tato.
Ja jestem w Aruszy, osiem tysięcy kilometrów od ciebie i jedną godzinę do przodu.
Umierasz dwa dni po moim wylocie. Byłam przy tobie z mamą i siostrą przez sierpień i wrzesień. Nie mogłam zostać dłużej. Musiałam wrócić do Kajtka, do Afryki.
Jest piątek, ciemno. 
Kajtek i ja. Meru śpi pod krzesłem. Basia, Kajtka opiekunka, obok nas. Hasbend na Zanzibarze, w pracy. Ma przylecieć jutro na weekend.
Siedzimy przy małym okrągłym stole w kuchni. Słuchamy piosenek na youtubie.  Twojego ulubionego „In the Jungle”, a potem „Like a prayer” Madonny.
Dzwoni telefon. Z domu, z Polski.
Wychodzę z kuchni na podwórko z tyłu domu. Żeby złapać zasięg.
To Agata.
Płacze. Mówi.
Że umarłeś.
Zacząłeś się dusić, jedząc winogrona. Dopiero co. Teraz. Przed chwilą. W trakcie piosenki Madonny.
Jakbyś płynął za długo bez tlenu, jakbyś chciał złapać powietrze, jeszcze jeden oddech, wynurzyć się ponad powierzchnię.
Co zobaczyłeś, tato? Co zobaczyłeś po drugiej stronie? Szedłeś? Płynąłeś? Jechałeś na rowerze? Leciałeś?
Mama bierze słuchawkę.
„Mamo” – mówię.
Mama wydaje z siebie krótki urywany szloch. Zaczyna opowiadać.
Jak Stasiu zaczął się dusić, jak go ratowały, jak pomagały odkrztusić, zadzwoniły po pogotowie, płakały, krzyczały.
Pogotowie przyjechało szybko. Dwóch pielęgniarzy z noszami i lekarka. Próbowali go ratować, ale biała ciągła kreska na aparaturze reanimacyjnej była nieugięta.
Lekarka stwierdziła śmierć z przyczyn naturalnych. Wypisała akt zgonu. Ten dokument stanie w najbliższej przyszłości kluczem do wielu nigdy wcześniej nieotwieranych drzwi. PZU. Firma pogrzebowa Dudczak. Komenda policji i dział kadr. Grabarz. Kancelaria księży. Administrator cmentarza. Bank i likwidacja kont. Spółdzielnia mieszkaniowa.
Zanim to jednak nastąpi, zanim uruchomimy akt zgonu w urzędach, ja ciągle jestem w Aruszy.
Kajtek wyje z rozpaczy. Szlocha. Długo nie mogę go uspokoić.
Kiedy zasypia, rozpaczliwie szukam w internecie biletu lotniczego do Berlina. Na jutro, na sobotę. Jak najszybciej. Lot w niedzielę uznaję za zbyt odległy, chcę być w Sieradzu w poniedziałek rano. A nie we wtorek.
Lecę KLM, Hasbend odwozi mnie na lotnisko Kilimandżaro. Sześćdziesiąt kilometrów. Jest sobotni zachód słońca (pomarańczowe światło odbija się we wstecznym lusterku), jest sobotnia pełnia księżyca (widziana przez frontową szybę toyoty). Niebo przed nami robi się szare. Zapada bezchmurny zmierzch. Kilimandżaro jest tuż pod księżycem, po lewej. Srebrzy się śnieg, błyszczy droga – i ta na lotnisko, i ta do nieba znad góry.

***
Dwa miesiące minęły odkąd tata odszedł.
Miałam straszny sen dzisiaj w nocy.
Nie zamknęłam drzwi do sypialni na noc, bo lubię spać z otwartymi drzwiami, zwłaszcza że Kajtek śpi na górze w swoim pokoju i chcę go słyszeć w razie czego, niestety ze względu na Meru muszę te drzwi zamykać, bo mimo że lubię mieć ją blisko w nocy – to nie chcę, żeby właziła między moskitierę, na której się zwykle uwala, przez co wpuszcza nam do środka chmarę komarów. Nie inaczej stało się dziś w nocy – wlazła, ułożyła się do snu dokładnie pod moją głową i łapami otworzyła poły moskitiery. Obudziłam się nad ranem i klaskałam w opite krwią komary.
Śnił mi się tata. W ostatnich tygodniach.
Na kominku w naszym nowym aruszańskim domu mam przepiękne zdjęcia taty sprzed sześciu lat.
W tym moje ulubione: niebieskie oczy patrzą z miłością i dumą w obiektyw. Wysokie czoło, falujące włosy. Tata właśnie wszedł do domu – stanął w drzwiach ze śpiącym Kajtkiem. Mały zmęczył się spacerem, więc tata wziął go na barana. Niósł, niósł, gadał, gadał i nagle zorientował się, że Kajtek coś za długo milczy – zwykle przecież mówi jak najęty. Okazało się, że Kaj usnął, poddając się miarowym krokom. Głowa opadła mu na ramię dziadka, na zdjęciu nie widać twarzy dziecka, jest tylko główka w czapce. Jakie szczęście, że chwyciłam wtedy po aparat!
To była jesień, a może wczesna zima. Mieszkaliśmy w Antoninku i rodzice często przyjeżdżali pomagać mi przy Kajtku (Hasbend dużo czasu spędzał w Afryce); dzięki temu mogłam zrobić podyplomówkę, a potem kurs pilotów wycieczek.
Dziś śnił mi się w ostatnich tygodniach. Słaby, ledwie chodzący przy wsparciu na naszych ramion. Chude, nieużywane nogi, bezwładna prawa ręka, wielka dziura w lewej części czaszki, fioletowy oczodół i te oczy – szare, z niebieskimi prześwitami.
Tata strasznie płakał w lipcu i sierpniu po spartaczonej operacji, kiedy już wiedział, że nie wstanie. Że to koniec. Nie mówił, poza ruchem, lekarz uszkodził mu też mowę. Ale wszystko rozumiał. I płakał.
Mama mówiła, że Stasiu tak bardzo się wzrusza na nasz widok, mój i Kajtka.
Wzrusza się? Mamo, tata się nie wzruszał. On zrozumiał, jak bardzo chce żyć. Mimo że przez lata powtarzał, że chce wreszcie zdechnąć i że ma już dość takiego życia.
Płakał nie ze wzruszenia, ale z żalu, że musi nas zostawić. I że będziemy zostawieni. Osieroceni.
Goliłam go, karmiłam, poiłam, szorowałam gąbką, smarowałam plecy spirytusem. Przewijałam. Oklepywałam. Przytulałam na stojąco – tata sam nie mógł stać, więc zanim siostra poprawiła łóżko, zarzucał na mnie jedną rękę, a drugą nakładałam sobie sama, bo tata nią nie ruszał i staliśmy tak chwilę, prawdziwie się przytulając na do widzenia – objęci jak w tańcu.
Pamiętam, jak tłumaczyłam mu, że ma tego najgorszego raka, że nie ma nadziei… Że go kochamy, będziemy o nim pamiętać, wspominać, słuchać Elvisa, bluesa i oper, że jesteśmy szczęśliwi i że dobrze nam się ułożyło życie (mashallah!)… Że zadbam o siostrę, mamę i ciocię Elę, trzy schizofreniczki, którymi tata opiekował się od lat.
Czy mówiłam coś o drugiej stronie?
O bogu?
Raju?
Czy pocieszałam w obliczu? Nie pamiętam.

***
Dziś mija siedem lat od śmierci taty.
Wedle etiopskiego kalendarza, tata umiera dzisiaj.


środa, 25 września 2019

Pająki i węże. Arusza





Z deszczami przychodzą pająki.

Włochate, czarne spajdery i długonogie deszczowce wypełzają wieczorami z mrocznych kącików i próbują przedostać się do łazienki lub sypialni. Straszą wyraźną dwójką okrągłych czarnych oczu wielkości łepków od szpilek i ogniście pomarańczowymi wargami, w których czają się jady.

Dziś złapałam jednego uczepionego moskitiery. W e w n ę t r z n e j  strony moskitiery.

Na szczęście nie był agresywny i dał się złapać w plastikowe pudełko. Mogłam go zabić bezlitośnie (bo w strachu), ale wstawiennictwo Kajtka uratowało mu życie („Nie, mamo, nie zabijaj goooo!”). 

Wypuściliśmy pajączasa daleko za bramą (czy pająki mają zmysł nawigacji wstecznej?). Uciekał od nas szybko, miejmy nadzieję, że zyskawszy wolność, da nam spokój.

Zabiłam podobnego w piątek wieczorem. Byliśmy z Kajtkiem sami w domu. Oglądaliśmy „Dziewczynę i chłopaka, czyli hecę na czternaście fajerek”. Wstałam z sofy, żeby zrobić sobie kawy inki i tuż obok moich stóp – w rogu między kuchnią a korytarzem - zatrzymał się włochacz, duży jak rozpostarta dłoń siedmiolatka. 

Krzyknęłam i błyskawicznie rozejrzałam się za czymś, co byłoby wystarczająco twarde i solidne – chwyciłam górski but Kajtka i walnęłam. 

Przy pierwszym uderzeniu z odwłoka potwora wysypało się mrowie maleńkich  mikro pająków, które rozpierzchły się na wszystkie strony – tak, jakby chciały dobiec do Hogwartu albo chatki Hagrida.  Waliłam w rój na oślep. Większość uciekła. Niektóre przygwoździłam, czułam się przy tym jak pajęcza eksterminatorka, morderczyni matki i setek dzieci - ale unaoczniona skala rozrodu pająków nie pozostawiła w nas żadnych wątpliwości: nie zamkniemy przed nimi domu.

Pająki nas nie zabiją. Węże niestety już mogą.

Sue, brytyjska właścicielka naszego domu i najbliższa sąsiadka zarazem, ostrzegała nas przed plującymi kobrami i żmijami sykliwymi, które czają się w zaroślach i trawach. Jej psy niemalże oślepły od wypluwanego prosto w pysk jadu. Sue mówi, że Blacky i Frosty stawiają sobie za punkt honoru walkę z kobrami i polują na nie nocami. Według Sue, psy chronią w ten sposób jej rodzinę. Nasza Meru nie zapuszcza się jeszcze zbyt daleko w chaszcze, poza tym śpi razem z nami w domu, więc żadne potyczki polowe jej nie w głowie.

Staram się ostrożnie stąpać po ścieżkach wokół domu, wypatruję podłużnych wąskich kształtów i po zmroku, kiedy wyprowadzam Meru na siku, najlepiej się czuję w wysokich roboczych kaloszach. Jak dotąd, widziałam tylko stosunkowo małego, pasiastego węża przy lawendowych krzaczkach tuż przy domu, który zasuwał z jaszczurką w półotwartym pysku.

Różnorodne kobry, boomslangi, mamby, pytony i żmije gabońskie oraz sykliwe oglądaliśmy ostatnio z Kajtkiem – i nie po raz pierwszy, bynajmniej - za pancernymi szybami pobliskiego parku węży, przy którym mieści się klinka ratująca ukąszonych. Mają tam podobno wszystkie możliwe surowice i antidota. Już dawno chciałam ją umiejscowić – na wszelki wypadek (tak, jak na wszelki wypadek umiejscowiłam szpital Agha Khana w Aruszy, dobrego pediatrę i biuro Flying Doctors Society).

Zanim weszliśmy do parku, zerknęłam podszytym strachem okiem na zadaszoną poczekalnię kliniki, w której ustawiła się kolejka cichych i wymizerowanych biedaków z okolicznych wsi, pokąszonych przy orce.

A potem wzdrygałam się głośno i szczerze przy każdym eksponowanym okazie, nie mogąc znieść gadziego wyglądu: śmiertelnej gibkości, umięśnionych segmentów cielska, oślizgłości i syczących połówek języka. Węże wzbudzają we mnie pierwotny lęk, gromadzony przez co najmniej sto milionów lat w pamięci zbiorowej wszystkich Ew przede mną.

Czarną mambę słusznie owiewa legenda najbardziej niebezpiecznego węża Afryki. Jest super szybka - potrafi pruć z rekordową prędkością 11 km/h, i super długa (przeciętnie 2,5 m). Czarna mamba tak naprawdę NIE jest czarna – ma tylko czarne podniebienie. Jej łuski są szare lub oliwkowo-brązowe. To  – wbrew lękowi - piękne zwierzęta. Ich główki wykrojone są na kształt trumienek – takie memento mori w wydaniu afrykańskiej Matki Natury.

Czarne są za to plujące kobry. Czarne jak świecące kamienie, takie szwarce-kwarce. Długie, grube i lśniące.

Śniły mi się poprzedniej nocy. 

Leżałam na brzuchu w Kajtka pokoju, a one przyszły, przypełzły – cicho i od tyłu. Wpełzły na łóżko i – niczym wąż Kundalini, jogistyczny wąż Oświecenia, przywarły do mojego kręgosłupa, przesuwając się powoli do góry, do odsłoniętego bezbronnie karku. Unieruchomiły mnie – były we cztery albo w pięć, wiedziałam, że jedyne, co mogę zrobić to spokojnie i miarowo oddychać, czekając aż  p r z e z e  m n i e  przejdą. Czułam, że nie zrobią mi krzywdy, jeśli tylko utrzymam się w idealnej samokontroli, w idealnym zjednoczeniu z siłami Natury, w całkowitej uległości i posłuszeństwie. Leżałam i czekałam. Zeszły ze mnie, zsunąwszy się na materac, otarły się o moją szyję, uszy, policzki i powędrowały dalej, do ogrodu, w noc.


sobota, 21 września 2019

Nietoperz i Popo Bawa



Nietoperz

Nietoperze żyją blisko człowieka.

Na uśpionych gałęziach gęstych drzewek w naszym ogrodzie, nietoperze zaczepiają palce i spuszczają głowę, zastygając w niewidocznej dla ludzkich oczu pozie. Początkowo latały z mroku do światła bijącego z lampki na murze i tylko dlatego, że były w ruchu, mogliśmy je wyłowić z nocy. Obserwowaliśmy, jak z precyzją chirurgicznego noża tną powietrze geometrycznymi figurami.

Teraz, po kilku miesiącach na wyspie, moje zmysły się wyostrzyły. Widzę, słyszę i czuję więcej.

(Wczoraj dostrzegłam na przykład szklane bezpieczniki w kolorze zielonej butelki na drutach przy słupach wysokiego napięcia. Jak również zardzewiałą bramę, przy głównej ulicy, którą jeżdżę codziennie, wciśniętą w kamienny płot z ledwie widocznym napisem: Hindu Creamatorium Om Shanti Shanti. Oraz betonowy sejf z obrotowym zamkiem na szyfr, wbudowany w asfalt węzłowej miejskiej uliczki przy rondzie z zegarem - nie zliczę, ile razy tamtędy przechodziłam, mijając dziwną kwadratową bryłę, sterczącą koło indyjskiej restauracji, która już dawno zapomniała swoje świetne czasy - dopiero teraz jednak zatrzymałam się i przyjrzałam uważniej).

Wieczorem zdarza się, że wychodzę na taras, żeby zapalić. Otwieram i zamykam masywne, ręcznie rzeźbione (na dobrą wróżbę) zanzibarskie drzwi, siadam na patykowatym fotelu, podpalam skręta, zaciągam się i w tym momencie, zanim dym trafia do moich płuc, z pobliskiego drzewka stafeli (ang. Apple Custard) zrywa się do lotu nietoperz wielkości kota. Zrywa się – ale nie odlatuje. Rozpościera skrzydła jak wiejskie dziwadło, no, bo kto to słyszał, być ssakiem krwiopijcą, a latać w powietrzu jak ptak; wierci się, człapie głową w dół, sprawdza poziom ultradźwięków, i decyduje, że zostaje na swojej gałęzi.

Na jego miejscu też bym nie odlatywała – znalazł sobie, krewki czarnuch, najlepszą miejscówkę w okolicy: stafeli rodzi owoce, których smak powoduje, że tracę wszystkie zmysły, te, o których sądziłam, że udało mi się je wyostrzyć. Smak stafeli jest powalający – słodki, gęsty, lekko kwaśny, wciągający. Nic dziwnego, stafeli, razem z jack fruitem, należy do rodziny durianów, a duriany sprawiają, że ludzie wariują z rozkoszy.
I rzeczywiście (a może tylko tak mi się wydaje?), rozgryzłam nietoperza, tego smakosza i frutarianina - po chwili gniecenia tyłka na niewygodnym krześle, za to pod wygodnym dla drżących gwiazd niebem, usłyszałam, że nietoperz mlaszcze, siorbie, ssie, przełyka i na koniec pluje czarnymi, lśniącymi pestkami niczym małymi obłymi kamykami, wyżutymi z lepkiego, białego miąższu zanzibarskiego owocu nieznanego w Europie i nieznalezionego w Wikipedii, nawet w tej z angielskich kolonii.

Tak. Nietoperze potrafią działać na wyobraźnię.

W 1995 roku Pembę (Zanzi-siostrę) i Zanzibar opanowała masowa histeria: Popo Bawa, czyli kolejne wcielenie ducha duchów – wyspiarskiego shetani. Popo Bawa mierzy(ł) około metra i przybrał postać przewrotnej hybrydy - jednookiego nietoperza. Popo (nietoperz) Bawa (skrzydło) przychodził do ludzi w nocy, we śnie, i rzucał urok. Śpiący otwierał oczy i nie mógł się ruszyć. Łapał go paraliż i duszność. Głos nie artykułował dźwięków. Przerażony człowiek widział tylko złośliwie wykrzywioną twarz Popo Bawy zbliżającego się do łóżka. A potem unieruchomiony i bezwolny, oddawał swoje ciało napalonemu shetani.

Popo Bawa z takim samym upodobaniem brał i kobiety, i mężczyzn. Zanzibarczycy próbowali sobie radzić z nocnymi gwałtami. Liczna i doświadczona grupa mądrych waganga (szamanów, uzdrowicieli) była jednak bezradna. Popo Bawa nie chciał ustąpić i mimo wielu zaklęć rzuconych na wiatr przy pełniach księżyca, nadal trapił mieszkańców wysp. Zauważywszy różne prawidłowości działania gwałciciela, ludzie postanowili spać w kilka osób, razem, na świeżym powietrzu – wtedy ponoć shetani nie przychodził lub przychodził rzadziej.

Prawdziwie tragiczną ofiarą Popo Bawy jest jednak młody, upośledzony chłopak, którego żądny kozła ofiarnego tłum, zatłukł na śmierć, wierząc, że właśnie tłucze złego ducha. Przyciśnięty do muru rząd zanzibarski nadał w radio komunikat z apelem o zachowanie spokoju. Minęło trochę czasu i Popo Bawa gdzieś zniknął. Nie atakuje, ale wszyscy wiedzą, że może wrócić w każdej chwili.

Po kilku miesiącach na wyspę trafiła amerykańska grupa psychologów, która zajęła się badaniem przypadku Popo Bawy. Badacze stwierdzili, że Zanzibarczyków dopadła pewna rzadka przypadłość zwana waking dream, polegająca na tym, że śpiący człowiek ma wrażenie, że się obudził, ale jest przykuty do łóżka - nie może ruszyć sparaliżowanego ciała, czuje, że przygniata go coś ciężkiego. Sen, jaki śni, jest bardzo realistyczny i najczęściej projektuje się w dziwacznej lub koszmarnej fabule. Casus waking dream tłumaczy również fantazje Amerykanów (i nie tylko) na temat nocnych spotkań z kosmitami, krasnoludami czy wilkołakami.

Nie wiem, dlaczego, ale jestem przekonana, że nietoperz, którego widuję na drzewku stafeli nie ma nic wspólnego z Popo Bawą.


środa, 18 września 2019

Świetliki na Zanzibarze



Świetliki


W piątek po południu spędzaliśmy miło czas na lekturze - każdy czytał swoją książkę, nawet Kajtek przeglądał w skupieniu Lindgren o Emilu. Niebawem mieliśmy się ruszyć i pójść nad ocean - księżyc w nowiu dolewa dużo wody do przypływów, które w tym tygodniu przypadają popołudniami, więc pływa się wspaniale, szczególnie, gdy można oddać się kiczowatej estetyce trójkątów żagli dhaw topniejących w zachodzącym słońcu, niedaleko, na krawędzi nieba.

Nagle usłyszeliśmy warkot diesla zagłuszany przez nachalne, niskie głosy dobiegające z megafonów tuż pod naszym domem. Niezadowoleni, wykręciliśmy usta w kwaśnym grymasie. Kto, dlaczego i jak długo jeszcze będzie nam walił basami po uszach? Wyjrzeliśmy przez okno i zobaczyliśmy krążący wokół samochód z napędem na cztery koła. Spory i wypasiony, miał przymocowane do dachu trzy tuby, do których przez mikrofon nadawał jakiś człowiek.

Ismail z dzieciakami wyszedł przed bramę i zasięgnął języka. Wrócił z uśmiechem na ustach: show! sinema, sinema! leo, usiku! Okazało się, że kino vel sinema ma być dziś wieczorem na boisku obok nas. I tę radosną nowinę pan w eleganckiej polo obwieszczał dzielnicy Mbweni przez megafony.

Ucieszyłam się - idea obwoźnego kina (wspomagana historiami moich rodziców, którzy na takie pokazy chodzili jako dzieci) pod gołym niebem bardzo mi się podoba. Domyślałam się oczywiście, że Antonioniego raczej nie pokażą - jeśli sięgną po film z najwyższej półki, to będzie to produkcja z Brucem Lee albo Chuckiem Norrisem - więc z góry nie planowałam wieczoru z przylepionymi do ekranu oczami.

Tymczasem w porze późnej kolacji, już po pływaniu i spacerze, wysiadł prąd. Tanesko. Czyli Energetyka. A nie ja, która znowu zapomniała kupić umeme w papierku, wzbudzając złość tkwiącego przed komputerem Hasbenda. Ciemność zapadła wszędzie. Niebo bez księżyca, za to pełne gwiazd, było jak popękana granatowa waza w sieci drobnych gwiezdnych pyłków, zużyta przez wcześniejsze pokolenia.

Nie szukaliśmy świec i latarek.Wyszliśmy na taras. Grzał bose stopy. Nad naszymi głowami świstały nietoperze. Niżej, w trawie ogrodu, unosiły się srebrne odwłoki pojedynczych świetlików.

Było bardzo cicho.
Zawsze tak jest, gdy nagle gasną wszystkie światła. Jedyne dźwięki, jakie łowiliśmy należał do cykad, śmiejącego się dziko bush baby i muczącego przeciągle wołu. Nagle usłyszeliśmy głośne monologi przerywane piosenkami w suahili. Dobiegały z boiska, gdzie trwała sinema. Co oni tam mówią? Co pokazują? Co to za melodie? - zachodziliśmy w głowę.

Założyliśmy sandały, jedyne oprócz klapek buty tutaj, i w całkowitej ciemności podwórka, bramy i ścieżki poszliśmy do światła - iskrzącego się ruchem i animacją płótna, rozwieszonego na stojaku, za którym w mroku stał samochód, a w nim - człowiek o niskim głosie z mikrofonem w dłoni, wygłaszający z przejęciem tekst z monitora składanego komputera.

Toczyła się projekcja. Ludzi nie było wielu. Niektórzy siedzieli bliżej światła, na ziemi. Inni stali wyraźnie z boku, blisko bezpańskich krzaków, w których za dnia lubią paść się kozy i cielaki, a teraz opanowała je chmara świetlików, rój świetlików - taka masa świetlików, o jakiej dotąd czytałam tylko w „Lecie Muminków". Fruwały ociężale pełne prądu i światła, którym rozbłyskiwały tak, jakby gadały alfabetem Morse'a - kropka, kreska, kropka, przerwa, kropka, kreska, kropka.

Oniemieliśmy, gdy stanęliśmy przed ekranem. 

Całą jego powierzchnię zajmował harmonijnie ufryzowany i anielsko skoordynowany kolektyw kobiet i mężczyzn, ubranych w żółte luźne stroje, który z wyciągniętymi do przodu rękoma i wystawianymi co rusz przed siebie nóżkami, falował tanecznie na białych obłokach ułożonych wideoklipowo na błękitnych niebie.

To na pewno nie był chiński film walki. Nie była to też kolejna boliłódzka choreografia o złej/dobrej miłości. Ani żadna umoralniająca telenowela wzięta z programu pierwszego tanzańskiej telewizji publicznej. To, co zobaczyliśmy pod nocnym zanzibarskim niebem było najczystszą religijną, chrześcijańską agitką. Nie wiem, czy protestancką czy katolicką (nie ma to dla mnie znaczenia). 

Radujące się chórki gospelowo wychwalały w teledyskach Pana i był nim Jezus. Czarny Jezus. Na muzułmańskiej wyspie.

Wracaliśmy powoli i było nam jakoś niewygodnie. Kilka kobiet z odsłoniętymi głowami nuciło cicho piosenki z sinemy. Reszta stała w milczeniu i czekała. Nikt nie tańczył w rytm psalmów. Nikt nie klaskał. Chłopcy z naszej ulicy jarali jointy. Dziewczyny zostały w domach, żeby przy świetle lamp naftowych układać dzieci do snu. Ot, i cała afera. Ot, i cała sinema.

Ismail otworzył nam bramę i weszliśmy na podwórko. Rozłożyliśmy mkekę (matę) na ciepłym tarasie, położyliśmy się i rozmawialiśmy krótko. Ja, Kajtek, Hasbend i Jędrek. O świetlikach w Tatrach, o formacjach gwiazd na południowej półkuli i o nieużywanych alfabetach. Wszyscy czekaliśmy na prąd, który tego wieczoru już nie powrócił.

Zasypiając potem, w gorącej sypialni bez przewiewu, w łóżku wypełnionym dzieckiem i Hasbendem, myślałam z rozczuleniem o pewnej zimowej scenie, jednej z najpiękniejszych scen filmowych, jakie kiedykolwiek widziałam w kinie. Tej z „Historii kina w Popielawach". 

Do lasu we wsi Popielawy na wozie zaprzęgniętym w konie przyjeżdża objazdowe kino. Wóz zatrzymuje się w lesie na szerokiej polanie. Mech i świerki dookoła pokrywa gruba warstwa śniegu. Pijany Pieczka, woźnica, operator i aranżer seansu, niczym potężny demiurg, rozciąga między drzewami białe prześcieradło, mające oczywiście służyć jako ekran. Dzieci ze wsi zajmują miejsca tyłem do furkoczącego projektora na korbę. Zaczyna się film (zapomniałam, co pokazywali). Butelka wódki w rękach Pieczki zamarza, ba, zamarza cały Pieczka na kilka magicznych chwil. Do wozu i do ekranu podchodzą zwierzęta - sarny, jelenie, zające, lisy, przylatują wybudzone sikorki i gile. Patrzą jak zaczarowane. Dzieci patrzą jak zaczarowane. 

I my też patrzeliśmy jak zaczarowani - na zanzibarskie misterium sinemy - na gołe niebo, na gorącej podłodze, bez prądu, latem, wśród świetlików.




piątek, 13 września 2019

Trzeci tydzień aruszańskiego życia, połowa września, pralka i sunia Meru



Czternasty września dwa tysiące dwanaście
Kochani,

mija trzeci tydzień aruszańskiego nowego życia.

Poranek jest pochmurny, chłodny i cudownie mglisty.
Okoliczne pola pełne wyschniętej, płowej kukurydzy i ciemnych bezkształtnych badyli.
Dzięki tej przedziwnej aurze, mogę odnieść wrażenie (mogę - ale nie odnoszę), że tkwię w samym środku polskiego września - lekko chłodnego i będącego bardziej przedsionkiem jesieni aniżeli pożegnania lata.

Rano marzną mi stopy - muszę nosić grube skarpety, narzucam na grzbiet polar albo bluzę, czasami kamizelkę.

Ćwiczę rano jogę (wtorek, czwartek, piątek) - w altanie niejakiej Lisy Petterson, która mieszka niedaleko i przyciąga jak dobry duch najfajniejsze kobiety z fyrtla. Zanim się rozgrzejemy, przykrywamy się niebieskimi kocykami wyniesionymi z pokładów KLM. Na Zanzibarze jogę prowadziła dynamiczna i wesoła Jo Fox – spotykałyśmy się w Mbweni, w ruinach świątyni pałacu bogatego kupca omańskiego. Nad oceanem, otoczone ogrodem botanicznym, który pamiętał czasy szkoły dla dziewcząt prowadzonej przez siostrzenicę Williama Thakereya, tego od „Targowiska próżności”. Dziewczęta były córkami pierwszych wyzwolonych niewolników – to dla ich rodziców dobrzy Anglosasi zarezerwowali żyzne ziemie Mbweni. Tu ich wyzwalali i organizowali im nowe życie.

Wokół altany Lisy rosną kolczaste akacje o jasnożółtych pniach. Czasem przechadzają się tędy zebry, czasem stada krów gnane przez Masajów.

Na pierwszej jodze poznałam cztery matki dzieci z Kajtka nowej (piątej!) klasy. Wszystkie są miłymi Anglosaskami - rozpływają się w uśmiechach, zaproszeniach i chęci niesienia pomocy. Ile z tego wejdzie w życie - zobaczymy.

Oczywiście, nie wszystkie poranki i dni są tak swojskie. Czyli polskie. Czyli pochmurne.
Poza tym im dalej w dzień, tym więcej słońca - potrafi być naprawdę gorąco, szczególnie w południe.
I po południu.

Wtedy zrzucamy z siebie swetry i skarpety.
Nigdy jednak nie jest tak strasznie, jak na Zanzibarze.
Nigdy dżinsy nie lepią mi się do ud.
Nigdy nie chcę zdzierać z siebie skóry.

Tuż przed schyłkiem dnia, po zachodzie słońca, znowu robi się zimno.

Cień wielkiej (piątej w Afryce) góry Meru, uśpionego wulkanu o cudownie regularnym kształcie stożka z drobną koronką na szczycie, spowija Aruszę i przypomina, że jesteśmy całkiem wysoko w górach – na poziomie Śnieżki.

Śnieżka to nie jedyne karkonoskie skojarzenie, jakie pod wpływem życia w Aruszy ciśnie mi się do głowy: nasz dom przypomina mi stary radomicki dom, w którym mieszkałam pod Jelenią Górą w dawnych burzliwych czasach (miłości, zdrad, magicznych grzybów, porywczych jesieni i krystalicznie doskonałych zim).

Mamy kamienną podłogę, wysadzaną kamieniami ścianę w kuchni, kominek w salonie oraz – od soboty – małego owczarka niemieckiego, cudowną suczkę, którą nazwaliśmy Meru. Kupiliśmy ją od Moniki, Niemki, mamy Almy, Kajtka koleżanki ze szkoły, która mieszka nieopodal. Jej suka oszczeniła się pod koniec czerwca i nasza sunia była gotowa do wzięcia. Kajtek wybrał ją spośród ośmiorga innych szczeniąt, a raczej spośród trzech innych suk, bo zawsze było dla nas jasne, że chcemy tylko suki.

Od lat wymyślaliśmy imiona dla naszej psicy, od lat marzyliśmy o „możliwości suki” (żeby sparafrazować „możliwość wyspy”), od lat – w drodze do szkoły, czyli w czasie na poranną dawkę  rozmowy – rozmawialiśmy o psach: „ A teraz mamo – porozmawiajmy o pieskach. Co będziemy z nimi robić w Zawadzie. A co nad oceanem, co nad rzeką, co w lesie. Jak się będziemy z nimi bawić, jak będziemy z nimi spacerować, jak biegać, jak jeździć na rowerze….”

Nie mogliśmy mieć psa na Zanzibarze („możliwość suki” niemożliwością wyspy) – wiedziałam, że nie zostaniemy tam dłużej niż te kilka lat, które przemieszkaliśmy.

Teraz mamy dłuższą perspektywę – Kajtka szkoła kończy się międzynarodową maturą, więc jeśli tylko los pozwoli zostaniemy tu dekadę. Jeśli los pozwoli, ergo jeśli nie rozpadnie nam się małżeństwo, jeśli zdrowie dopisze i jeśli wytrzymam w Tanzanii – dziś na przykład wątpię w to, czy wytrzymam, a wątpię, bo – na przykład - mam dość przygód z pralką.

Pralkę instalujemy od trzech tygodni. Pierwszy fundi bomba, czyli hydraulik, podłączył odpływ zbyt wysoko, więc woda nie chce lecieć do rury w ścianie, nie ma na to odpowiedniego ciśnienia, trzeba ją zbierać w miski i wylewać, poza tym ustawił ją krzywo, więc rozklekotał się bęben i musiałam ją zawieźć do naprawy w mieście. Modern Refrigirators, czyli fundi naprawiający głównie lodówki, zajęli się bębnem naszej pralki i skasowali nas na astronomiczną sumę, ale pralka chodzi i bęben nie klekocze. Teraz drugi fundi bomba, okropnie uzębiony, podłącza do naszej pralki niższy odpływ, żeby woda schodziła do rury w ścianie. Zanim jednak zaczął pracę, musiałam z nimi pojechać kupić kolanka i nakrętki – jeździłam ponad godzinę po ohydnym i zakurzonym mieście, bo nigdzie nie było jednej jedynej półtoracalowej nakrętki; jeździłam w tym potwornym afrykańskim trafiku zatrzymywałam się przy co drugim sklepie budowlano-usługowym, stojąc naszym wypożyczonym, niepewnym autem na jakiś potwornych afrykańskich wybojach, ryzykując, że szaleni kierowcy daladali oraz ugandyjskich ciężarówek zmiotą mnie z czegoś, co na pewno nie jest poboczem, a na czym parkowałam, połykając dławiące grdykę łzy, podczas gdy fundi chodził i szukał tej pieprzonej nakrętki. 
Pewnie w jakiś inny dzień podeszłabym to tego na luzie, dziś jednak miałam ochotę wyć, co czyniłam w aucie po kryjomu, żeby ten bogu ducha winny afrykański hydraulik się nie przestraszył (i nie uciekł) albo nie daj boże pomyślał, że białe kobiety to jakieś zalęknione, sfrustrowane i neurasteniczne desperatki.

Dziś nienawidzę Afryki za to, że jest taka trudna dla białasów.
Gdybym prała ręcznie, nie miałabym problemu.

Więc nie wiem, ile wytrzymam.
Bo chcę prać w pralce.

Tak czy inaczej, wola dekady w Aruszy jest, plany są i suka też jest.

Meru Górka Winska, czyli wspomniana wyżej suka, jest największą osłodą naszych pierwszych ciężkich dni w Aruszy. Uwielbiamy ją, gapimy się na nią, karmimy, kąpiemy, szukamy pcheł, nosimy, całujemy, przytulamy cały czas. Kajtek szaleje z radości, tak samo jak ja. Gadam do niej jak do niemowlęcia, wącham jej mleczny pyszczek i ostatkiem sił powstrzymuję się przed wpuszczeniem jej do łóżka na noc.
Cdn.
Inshallah

wtorek, 10 września 2019

Druga strona cesarza





***
Dziś, jedenastego września, rozpoczyna się Nowy Rok etiopski: Enkutatasz. Etiopczycy żyją według kalendarza juliańskiego, czyli są siedem lat później niż my. A to oznacza, że w Etiopii następuje rok... 2012.  Co robiliśmy w 2012 roku? Gdzie byliśmy? I z kim? O czym marzyliśmy? Czego się spodziewaliśmy? I gdzie jesteśmy teraz? Jak spędziliśmy ostatnie siedem lat?
Cokolwiek odpowiemy, życzmy sobie szczęśliwego Nowego Roku Etiopskiego. Melkam Enkutatasz!

***
Druga strona cesarza
(2012)

Słowa Hajle Selassie (z przemowy przed zgromadzeniem United Nations) Bob Marley zacytował w utworze „War”:

Until the color of the man’s skin is of no more significance than the color of his eyes, everywhere is war. Dopóki kolor skóry człowieka nie ma większego znaczenia niż kolor jego oczu, dopóty jest wojna.

Znałam cesarza wyłącznie jako alegorię złej władzy. Śmieszno-strasznego, małego człowieczka na tronie, z dyndającymi nogami i obsikującym nogi urzędników pieskiem. Potwora, który zataił katastrofę własnego ludu, umierającego z głodu w połowie lat siedemdziesiątych.
Jednak im częściej jestem w Etiopii, tym częściej myślę o drugim, panafrykańskim, żeby nie powiedzieć - rastafariańskim - obliczu Sellasie. To Ras Tafari Mekonnen, książę koronowany w 1930 roku na Hajle Sellasie, stał się dla Marcusa Garveya symbolem silnej Afryki. Etiopia jako jedyny kraj na kontynencie nigdy nie poddała się białemu najeźdźcy, nigdy nie pozwoliła się skolonizować.

***
Byłam w Szaszemene

Mekce rastafarian, tam, gdzie Hajle Selassie podarował swoim wyznawcom ziemię. Ziemię obiecaną. Tam, gdzie mieszkają reprezentanci 12 plemion Izraela, tam, gdzie “tworzone” jest Muzeum Czarnego Lwa, tam, gdzie był Kydryński z Mellerem i gdzie nienawidzi się Kapuścińskiego za „oszczerstwa”.

Byłam tam 15 minut.

Goście czekali – sądziłam wprawdzie, że wyrwę się choć na pół godziny, zostawiając uczestników wycieczki w jakimś przyjemnym miejscu na kawce lub saint george’u, ale niestety właśnie zabrakło w Szaszemene prądu i kawa była niemożliwa (włoskie maszyny do kawy są na prąd), piwa nie mieli, więc jedyne, co mogłam wcisnąć klientom w rękę była ciepła cola. Poszłam więc zbadać teren w najszybszy z możliwych sposobów: biegiem.
Pod szyldem „Black Lion Museum” znalazłam dom starego, starego rastamana – miał siwe, pokręcone i króciutkie dredy, młodszą o 40 lat żonę, z którą piastował trzynaścioro dzieci. Afrykańczyk z Nowego Jorku. Przyjechał do Etiopii w latach sześćdziesiątych (chyba), za panowania Selassie, przeżył jego śmierć i został. Musiał się wynieść do Nowego Jorku podczas Dergu (Komitetu Mengistu), ale wrócił. Jest w posiadaniu mnóstwa ciekawych dokumentów, które chętnie pokazuje. Tym, co mają czas. Na przykład Paulowi Theraoux („Dark Star Safari”).

Ja zebrałam ekipę do rozlatującego się land cruisera i pojechaliśmy nad jezioro Langano przy akompaniamencie boskiej Aster Aweke (z kasety etiopskiego kierowcy).

***
Addis

Młodzi pucybuci z Addis Ababa grają w street football nakrętkiami od mineralnych wód – strzelają do zbitego gwoździami podnóżka. Ich boisko zajmuje szerokość chodnika. A światło bramki mierzy 30 centymetrów.
Nieopodal Teatru Narodowego w Addis (tuż przy wielkiej kawiarni pod słynnym pomnikiem Lwa) dzieciaki sprzedające chusteczki i gumy do żucia chciały wyciągnąć drobiazgi z bocznej kieszeni mojego podręcznego plecaka, która znajduje się na idealnej wysokości ich niepiśmiennych rąk.
Zaraz po incydencie z dzieciakami, w arkadowym pasażu wokół Teatru, stanęłam jak wryta – przed jedną z licznych witryn. Trafiłam do Woman Writers Association i ucięłam sobie pogawędkę z prezeską Stowarzyszenia, panią Yemowdish Bekele, która pokazywała mi książki swego autorstwa. Niestety, wszystkie po amharsku.

Byłam jedyną kobietą palącą papierosy na ulicy. Jedyną samotną ferenji/obcą. Łaziłam godzinami po Addis. Mieszkałam przy obfotografowanym i przez to słynnym placu Krzyża w „centrum” miasta – Meskel Square. Pamiętam ten plac z podręcznika do geografii – dziwiłam się, że jeden pas ruchu może mieć aż siedem nitek. Nie chcę tworzyć jakiejś kolejnej etiopskiej mitologii, ale już wówczas, będąc dość małą, sieradzką dziewczynką z bloku przy ulicy Jagiellońskiej, czułam, że miasto Addis Abeba jest zaczarowane tym specjalnym, dalekomorskim urokiem, opakowanym w ceremonialne słowa: za górami, za lasami, za siedmioma morzami.

Była sobie kraina, która w 1844 roku wydała na świat cesarza Menelika Drugiego. Tenże, połączony w węźle małżeńskim z cesarzową Taitu, często okazywał jej miłość i uznanie. Szczególnie wtedy, gdy mądra Taitu postanowiła zamieszkać na wzgórzach Entoto, przy gorących źródłach i wśród kwitnących kwiatów dżakarandy. Menelik uznał wybór cesarzowej za doskonały i rozkazał zbudować kolejną wspaniałą stolicę Abisynii - po innych wspaniałych stolicach, kolejno w Aksum, Lalibeli i Gonderze - Addis Abebę, czyli Nowy Kwiat (Cesarza Dla Żony).

Podczas spacerów wzdłuż głównych ulic, przysiadałam się nieśmiało do stolików w zatłoczonych kawiarniach stolicy. Te kawiarnie to niezwykły melanż Afryki i Italii.
Addis jadła ciastka (napoleonki!), piła kawę (espresso, macchiato) i trójkolorowe soki (awokado, arbuz, mango). Addis to znaczy: eleganccy Etiopczycy, lekarze i mecenasi, relaksujący się po pracy – odziani w kurtki (wszak w lipcu mamy zimę), z teczkami pod pachą lub na krześle obok, to milczący, to zagadujący od czasu do czasu coś o zdrowiu (namawiali mnie usilnie, żebym kategorycznie rzuciła palenie) albo o pięknie ich owianej tajemnicami ojczyzny. I plejadzie utalentowanych maratończyków, a jakże, z Abebe Bikila na czele. Addis to znaczy jeszcze: liczne rodziny z dziećmi i zakochane pary, karmiące się czule nawzajem – kęs od niego dla niej, kęs od niej dla niego. Wprost z rąk do ust.

Etiopia to jedyny afrykański kraj, jaki widziałam do tej pory, którego mieszkańcy wchodzą ze sobą w tak głęboki kontakt fizyczny. Obejmują się, głaszczą, ściskają barkami i całują.

Addis to znaczy ja – z gazetą rozłożoną przy chłodnym stoliku, z małym espresso, z sokiem i napoleonką oraz z tlącą się nyala light w prawej dłoni. Ja, przeglądająca własną, bogatą już, ale ciągle rozrastającą się, kolekcję płyt z etiopską muzyką – jazzem, swingiem, boskimi Aster Aweke (old romantic) i Gigi (new romantic). Ja, zapatrzona w przechodniów (idących na tle powoli zachodzącego słońca) – najpiękniejszych ludzi na ziemi. Wglapiałam się w nich z natarczywością żebraka.
Pęka mi serce, że bywam tu tak krótko.

***
Habesha fever

"Zapadłaś na gorączkę etiopską" - zdiagnozowała mnie znajoma z Addis. Wie, co mówi, bo sama przez to przechodziła. Jest ładną blondynką w moim wieku, studiuje w Londynie (nie wiem, co dokładnie studiuje, ale będzie pracować z uchodźcami i zajmować się wykluczonymi mniejszościami etnicznymi, głównie w dolinie Omo). Ma etiopskiego chłopaka.
Lwią część serca oddała ludziom Surma zamieszkującym południową Etiopię.
Sue, inna znajoma z Addis, też rozumie moje chorobliwe nastroje - od kilku lat spędza w Etiopii większą część roku, pilotując brytyjskie wycieczki.

Mam bzika na punkcie Etiopii.

Tęsknię do Addis jak do ziemi obiecanej. Wyglądam na niebie chmur, które przygnał północny wiatr - chmur znad Addis, chmur, które słyszały etiopski jazz nad klubem Jazzamba, zalały deszczem ulice Piassy. Słucham Gigi i Tamrat Desty, zaczęłam czytać na nowo "Cesarza", wertuję "Historię Etiopii" Bartnickiego i Niećko, siedzę na FB, wyszukuję etiopskich znajomych, śledzę etiopskie wiadomości i martwię się losem Etiopczyków, jak własnym.

Jestem pewna, że kiedyś zamieszkam w Addis.

***
War

Until the philosophy which hold one race superior
And another
Inferior
Is finally
And permanently
Discredited
And abandoned –
Everywhere is war –
Me say war.
That until there no longer
First class and second class citizens of any nation
Until the colour of a man’s skin
Is of no more significance than the colour of his eyes –
Me say war.
That until the basic human rights
Are equally guaranteed to all,
Without regard to race –
Dis a war.
That until that day
The dream of lasting peace,
World citizenship
Rule of international morality
Will remain in but a fleeting illusion to be pursued,
But never attained –
Now everywhere is war – war.
And until the ignoble and unhappy regimes
that hold our brothers in Angola,
In Mozambique,
South Africa
Sub-human bondage
Have been toppled,
Utterly destroyed –
Well, everywhere is war –
Me say war.
War in the east,
War in the west,
War up north,
War down south –
War – war –
Rumours of war.
And until that day,
The African continent
Will not know peace,
We Africans will fight – we find it necessary –
And we know we shall win
As we are confident
In the victory
Of good over evil –
Good over evil, yeah!
Good over evil –
Good over evil, yeah!
Good over evil –
Good over evil, yeah!

—Bob Marley




























poniedziałek, 9 września 2019

Królowa Maneno. Amanda Lichtenstein




Foto: Peter Bennet. Amanda podczas Maneno ze słynnym południowoafrykańskim poetą Keorapetse Kgositsile. Wieczór poetycki odbył się przy okazji Jahazi Jazz & Literary Festival na Zanzibarze. 

Królowa Maneno
Amanda Lichtenstein


***
- Pierogi, kasza, kiełbasa, kapusta kiszona!  – wykrzyczała ze swadą Amanda na wieść, że pochodzę z Polski. - Nie spotkałam jeszcze w Afryce żadnej Polki – dodała. I – na początek - powiedziała mi o swojej prababci, którą uważała do niedawna za Polkę z Białegostoku (a nie Białorusinkę z Bobrujska, jak się niedawno okazało). Natychmiast rozpoznałyśmy się z Amandą jako duchowe siostry w (szeroko rozumianej) polskości. Natychmiast też umiejscowiłam babkę Amandy w cudownej, magicznej powieści Judy Budnitz Gdybym ci kiedyś powiedziała. Kto czytał, ten wie; ta książka ma wielką moc – opowiada o kobietach ze wschodnich rubieży Polski (tudzież zachodnich starej Rosji), które emigrują na początku ubiegłego stulecia do Stanów. Są pierwszym pokoleniem nowych Amerykanek – pierwszym pokoleniem w wielowiekowej rodzinie, które postanowiło zostawić zaśnieżoną miedzę i zmienić los.

***
Poznałam Amandę, gdy mieszkałam na Zanzibarze. Po raz pierwszy rozmawiałam z nią w Archipelago Cafe, naszej ulubionej restauracji w Stone Town, jedynym na wyspie mieście.
Wpatrywałam się w pocztówkowy turkus oceanu, który przesłaniały mi zielono- herbaciane oczy Amandy, jej młode siwe włosy upięte w kok wysoko na głowie, jej liczne piegi na białej skórze. Fascynował mnie jej język: żywy, wygimnastykowany, młócący wilgotną duchotę, przesłaniający cały boży świat, nie tylko turkus wszechobecnego na wyspie oceanu.
Przy Amandzie, 39-letniej Amerykance z Chicago, charyzmatycznej poetce, blogerce, nauczycielce akademickiej, labiryntowa starówka Kamiennego Miasta pełna zajętych sobą kobiet w czarnych buibui i sprężystych mężczyzn w białych kanzu, nabierała głębszego wymiaru, stając się poetycką metaforą naszego losu, szaloną jukstapozycją miłości.

***
Żywiołem Amandy Lichtenstein było (i jest) słowo. Mówione, pisane, śpiewane, tańczone. Jej żywiołem jest język. Opowieść. Mitologia. I poezja.
Starsza siostra i ojciec podarowali Amandzie korzenie powyższych.
Siostra - poetyckie, pisząc, a raczej tłumacząc na ludzki, psie haiku (!), które wydała własnym sumptem i rozprowadziła po rodzinie, pokazując tym samym, że wszystko jest poezją, że wystarczy spojrzeć na wszechrzecz pod odpowiednim kątem i w ten kąt wciśnie się magia poezji, czyniąc werset z westchnienia ukochanej suki.
Ojciec zaś – duchowe, wysyłając ją po judaistyczne nauki do Izraela. Spędziła pół roku w Jerozolimie zgłębiając tajemnice Księgi, jednak zmysłowe piękno świata uwiodło szesnastoletnią Amerykankę stokroć bardziej aniżeli mądrości praojców. Wpadła po uszy w miłość, zbójecką poezję i literaturę, odchodząc od starej religii (systemu, norm, reguł) – zbliżając się do duchowości (pojemnej, trafnej, wolnej). I kobiecości, Ziemi, naturze, energiom kobiecym, boginiom.
- Mieszkałam w Izraelu przez parę miesięcy – od stycznia do czerwca 1993 roku. Miałam wtedy 16 lat. W tamtym czasie organizacja religijna Ramah wysyłała amerykańską młodzież do szkół w Izraelu - za darmo albo za pół darmo. Dostałam stypendium i poleciałam się uczyć - ojciec chciał, żeby została rabinką.
Te parę miesięcy w Jerozolimie wspominam jako jedno z najgłębszych i najważniejszych doświadczeń w moim życiu.
Moje serce zogromniało w Izraelu. Ja, szesnastoletnia Amerykanka, żydówka, włóczyłam się po arabskiej dzielnicy i czułam, że poszukuję – dobra, miłości, jedności. Szłam potem pod Ścianę Płaczu, przykładałam głowę do muru i zawodziłam. Dzięki Izraelowi i Adamowi odkryłam w sobie wewnętrzny przymus szukania – siebie, bogów, miłości, granic; szukam, uczę się – nadal, po dziś dzień.

***
Po raz pierwszy przyleciała do Afryki w 1996 roku jako studentka. Dostała stypendium na University of Nairobi w Kenii (African Cultural Studies).
Wróciła po piętnastu latach, tym razem do Aruszy w Tanzanii, z Międzynarodowym Programem Teatralnym (International Theater Literacy Project). Pracowała z lokalną młodzieżą nad sztuką, którą samodzielnie pisali, inscenizowali i wystawiali. Projekt miał trwać trzy miesiące, jednak Amanda postanowiła zrobić wszystko, żeby zostać w Afryce dłużej – zakochała się w jednym z najpiękniejszych języków świata, suahili, i pragnęła nauczyć się go raz na zawsze. - Jedź na Zanzibar – poradzono jej – Tam włada się suahili najczyściej: elegancko, śpiewnie i klasycznie.
Tak oto Amanda wpadła w zanzibarskie sieci.
Dostała pracę z ramienia American Councils. Nawiązała rozmowy z SUZA, zanzibarskim uniwersytetem, i postanowiła rozkręcić istniejący już American Corner, kąt dla amerykańskich studentów afrykanistyki i/lub lingwistyki, którzy przyjeżdżali z ramienia amerykańskich uczelni na roczne stypendia. Przy SUZA i przy American Corner utworzyła Swahili Overseas Flagship Program and African Languages Initiatives i została jego szefową (lub matką przełożoną, jak się czasem śmiałyśmy). Odbierała studentów z lotniska, lokowała ich w wynajmowanych u zanzibarskich matron pokojach, oprowadzała po mieście i wyspie, uczyła języka, konwersowała, organizowała warsztaty i wycieczki, pilnowała, dyskutowała – aż do pożegnalnego wypadu na safari do tanzańskich parków narodowych na północy kraju, gdzie studenci w cieniu Kilimandżaro mogli podsumować swój afrykański rok. W ciągu trzech lat trwania programu przez szerokie ramiona siwowłosej Amandy przewinęło się siedemdziesiąt pięć osób.
Od poniedziałku do piątku można ją było zastać na uniwersytecie, otoczoną wianuszkiem studentów. Ekscentrycznie ubrana, z kubkiem nieśmiertelnej kawy w dłoni, czasem zagryzająca mandazi, zanzibarskie pączki, krążyła między głównym gmachem uniwerku a biblioteką i swoim kątem. Witała każdego przypadkiem zobaczonego znajomego z typowym amerykańskim entuzjazmem, który wszyscy uwielbialiśmy. 

***
Największym osiągnięciem Amandy na Zanzibarze nie jest jednak praca na uniwersytecie. Są nim Wieczory Poetyckie Maneno (w suahili maneno to słowa).
Maneno to comiesięczne spotkania poetyckie na tyłach słynnego hotelu Hurumzi 236 w labiryncie Kamiennego Miasta.
Amanda zebrała poetów-amatorów, Zanzibarczyków i ekspatów, swoich amerykańskich studentów i przygodnych, sporadycznych turystów. Posadziła ich w kole na krzesłach i kazała pisać oraz czytać poezje. Nie uczestniczyłam w tych wieczorach zbyt często, niestety, nie mogłam, z różnych przyczyn, ale nigdy nie zapomnę kilku razy, kiedy wobec poezji, talentu lub jego braku, każde z nas było równe. Ani zasobność portfela ani kolor skóry, ani uroda, nie mogły nas wydostać z grafomańskiego słowotoku, jaki zalewał tę małą wierszoklecką społeczność. Zdarzały się wiersze ciekawe, zabawne, rozczulające, pełne ekspresji twórczej i nowatorskie. Ale mainstreamem były poetyckie próby, próbasy i potwory – każdorazowo chwalone i omawiane przez Amandę, szamankę-moderatorkę, królową Maneno, sprawiedliwą matronę obdarowującą dzieci-wersy należytą uwagą i komplementem.
Podziwiałam Amandę za te komplementy i słowa zachęty: - Świetnie, pisz dalej! - mimo że piekły mnie uszy od rymów częstochowskich (jakże obecnych na Zanzibarze!). Ale podczas wtorkowych wieczorów z poezją nie chodziło o tworzenie arcydzieł. Chodziło o budzenie w ludziach miłości do poezji, o jej ściągnięcie na ziemię, dla ludzi z krwi i kości, tu i teraz, w Afryce, na tropikalnej wyspie.
Amandzie udało się to, czego nie osiągnął nikt ze znanych mi poetyckich aktywistów – dzięki niej ludzie PISALI wiersze. Ludzie zwyczajni i nie-poetyccy w swej istocie.
Na każdym wieczorku wybieraliśmy wspólnie temat następnego spotkania. Były nim na przykład: księżyc, miłość/złamane serce, ogień, żniwa, mury/okna/drzwi/, listy, podróże, słońce i deszcz i tak dalej. Każdy próbował coś napisać lub w przypadku braku weny przynieść wiersz korespondujący z tematem. Zbieraliśmy się o siódmej i po krótkiej wymianie uprzejmości siadaliśmy wokół Amandy. Trochę spięci, nieco rozbawieni, pełni oczekiwania i gotowości na to, co dziś powie Amanda, co nam przeczyta, jak zacznie, jak się rozwinie.
Ostatnie Maneno z Amandą odbyło się po śmierci Bi Kidude, słynnej stuletniej zanzibarskiej pieśniarki. Spotkanie było w całości poświęcone wierszom o naszej Diwie i jej muzyce.  Mimo że wszyscy wiedzieliśmy, że Bi Kidude nie może żyć wiecznie i z narastającą troską patrzyliśmy na jej coraz krótsze występy (śpiewała publicznie do końca) – jej śmierć była dla nas zaskoczeniem.
Co gorsza, wraz ze śmiercią wiekuistej Bi, musieliśmy przyjąć kolejną epokową wiadomość – Amanda postanowiła opuścić Zanzibar i wrócić do Chicago.

***
W drodze do domu, do Chicago, Amanda zahaczyła o Etiopię. Po raz pierwszy odwiedziła ten fascynujący kraj dwa lata wcześniej. Pojechała do Awasy na zaproszenie Davida Scheina.
- David Schein to mój stary, serdeczny przyjaciel z Chicago. Poznaliśmy się wiele lat temu w Wolnym Teatrze Ulicznym (Free Street Theater), niesamowitej instytucji kulturalnej, która oddolnie wspiera wolność ekspresji artystycznej wśród młodzieży, a czyni to między innymi poprzez teatr –sztuki tworzy i realizuje młodzież.
David był wówczas moim szefem – ja byłam młodą nauczycielką pracującą w różnych szkołach z nastoletnimi matkami.
10 lat temu Davidovi udało się rozkręcić AIDS Education Circus w Awasie, w Etiopii. Mówił mi o tym z ogromnym przejęciem.
Zafascynował mnie ten projekt, po roku w Nairobi (na stypendium) ciągnęło mnie do Afryki. Zaczęłam zbierać dla Davida i jego Cyrku fundusze w Chicago. Przez te wszystkie lata Cyrk przeszedł wiele zmian i bardzo się rozwinął – z AIDS Education Circus stał się One Love Theater zachowując przy tym status Cyrku Uczącego Etiopię o AIDS.
Gdy David składał Cyrkowi wizytę w 2012 roku, postanowiłam do niego dołączyć - z Zanzibaru. Zobaczyłam wtedy Etiopię, Awasę i One Love Theater po raz pierwszy. Jak wiesz, pokochałam Etiopię szaleńczo. Poznałam Kidist Tariku i zaczęłyśmy nasz cykl warsztatów twórczego pisania dla etiopskich dziewczyn.

***
Uczestniczki warsztatów twórczego pisania zatytułowały swój projekt Long Live The Girls (Niech żyją dziewczyny) i przez kilka dni od rana do wieczora, w gorącej, wyciszonej i artystycznej Awasie, położonej nad ryftowym jeziorem, pisały wiersze, uczyły się wolnych skojarzeń, szalonych porównań i niekontrolowanych wybuchów poetyckich. Wszystko to pod twórczym, bystrym okiem Amandy, która pozwalała im się wyrażać i chciała słuchać tego, co mają do powiedzenia o sobie i swoim kraju.
Nie wszystkie dziewczyny mówiły po angielsku, dlatego Amandzie pomagała Kidist, zastępczyni szefa One Love Theater.
Kidist, wykształcona i nowoczesna, tłumaczyła Amandę, organizowała jej pobyt i dokładniej zapoznała z problemami etiopskich dziewczyn, takimi jak brak wykształcenia, brak pracy, brak wiary w siebie, szklany sufit, zależność od męskich członków rodziny, chorobliwa zazdrość narzeczonych, chłopaków i mężów, ich nachalność, agresja i bezwzględna władczość. Tego typu problemy nie są odosobnionym przypadkiem etiopskim, w wielu krajach Afryki kobiety stoją niżej w hierarchii społecznej niż mężczyźni.

***
W ubiegłym roku Kidist i Amanda powtórzyły Niech żyją dziewczyny. Wygrały grant i mogły sobie pozwolić na warsztaty przedłużone z paru dni do paru tygodni. Razem z trzydziestoma dziewczynami (między 11 a 27 rokiem życia) pracowały nad tomikiem poetyckim, produkowały wiersze na tematy kobiece i równościowe. Zbierały i tłumaczyły stare przysłowia amharskie dotyczące kobiet, modyfikując te, które uznały za seksistowskie[1]. Tworzyły też manifest Niech żyją dziewczyny – manifest wszystkich kobiet Etiopii. Zwieńczeniem warsztatów była wyprawa do Addis Abeby. Do Teatru Narodowego i na największy plac stolicy, słynny Meskel Square, gdzie dziewczyny uroczyście i przy wtórze muzyków z One Love Theater odczytały swój długi i wielowątkowy manifest. Inspiracją do jego stworzenia był 35. artykuł etiopskiej konstytucji poświęcony prawom kobiet i regulujący m.in. rozwody, posiadanie i dziedziczenie ziemi, urlopy macierzyńskie, dostęp do edukacji i kontroli urodzeń. Większość uczestniczek warsztatów nawet o tym artykule nie słyszała. Jak zwykle rzeczywistość i zapisy prawne to dwie zupełnie różne historie, a prawda jest taka, że w Etiopii (i nie tylko tam) panuje obezwładniająca cisza na temat sytuacji DRUGIEJ płci. Cisza, którą przerwały Amanda, Kidist i trzydzieści poetek z Awasy.

***
Od końca sierpnia 2013 roku Amanda Lichtenstein pomieszkuje u swojej siostry w Chicago. Piastuje siostrzeńców, szuka pracy i zbiera fundusze na kolejne poetyckie akcje. Chce jednak wrócić do Afryki, do Etiopii, do Hareru, miasta Rimbauda.
- Zawsze w życiu wybierałam trudniejszą drogę, tę rzadziej uczęszczaną, tę, która uczyła mnie czegoś nowego o sobie samej – Amandzie – kobiecie i człowieku. Często lekcje, jakie pobierałam były bolesne, rozdzierające.
Moje życiowe wybory nie mają zbyt wiele wspólnego z wyborami moich rówieśników. Czasem, gdy ląduję na kolejnym zakręcie, cała w siniakach, zazdroszczę im wyraźnie czyściutkiego i uporządkowanego życia na przedmieściach. Mają totalne poczucie bezpieczeństwa i przewidywalności losu. Święty spokój. Ale ja kocham tę przygodę, jaką jest życie, kocham kolory tego życia, nawet, jeśli są to żółto-fioletowe sińce.

***
Więcej o Amandzie Lichtenstein. Maneno Poetry Nights i One Love Theater:
http://www.travelfarnow.com/
http://www.manenostonetown.blogspot.com/
http://onelovetheater.org/





[1] Na przykład ohydne, znajomo brzmiące powiedzenie:
When girls are together there is only talking
Etiopki zmieniły następująco:
When girls are together, maturity comes. When girls are together, all things are systematic. When girls are together, creativity comes. When girls are together, solutions arrive. When girls are together, the birds arrive.