Foto: Peter
Bennet. Amanda podczas Maneno ze słynnym południowoafrykańskim poetą Keorapetse Kgositsile. Wieczór poetycki odbył się przy okazji Jahazi Jazz & Literary Festival na Zanzibarze.
Królowa
Maneno
Amanda
Lichtenstein
***
- Pierogi, kasza,
kiełbasa, kapusta kiszona! – wykrzyczała ze swadą Amanda na wieść,
że pochodzę z Polski. - Nie spotkałam jeszcze w Afryce żadnej Polki – dodała. I
– na początek - powiedziała mi o swojej prababci, którą uważała do niedawna za
Polkę z Białegostoku (a nie Białorusinkę z Bobrujska, jak się niedawno okazało).
Natychmiast rozpoznałyśmy się z Amandą jako duchowe siostry w (szeroko
rozumianej) polskości. Natychmiast też umiejscowiłam babkę Amandy w cudownej,
magicznej powieści Judy Budnitz Gdybym ci
kiedyś powiedziała. Kto czytał, ten wie; ta książka ma wielką moc –
opowiada o kobietach ze wschodnich rubieży Polski (tudzież zachodnich starej
Rosji), które emigrują na początku ubiegłego stulecia do Stanów. Są pierwszym
pokoleniem nowych Amerykanek – pierwszym pokoleniem w wielowiekowej rodzinie,
które postanowiło zostawić zaśnieżoną miedzę i zmienić los.
***
Poznałam Amandę, gdy
mieszkałam na Zanzibarze. Po raz pierwszy rozmawiałam z nią w Archipelago Cafe,
naszej ulubionej restauracji w Stone Town, jedynym na wyspie mieście.
Wpatrywałam się w
pocztówkowy turkus oceanu, który przesłaniały mi zielono- herbaciane oczy
Amandy, jej młode siwe włosy upięte w kok wysoko na głowie, jej liczne piegi na
białej skórze. Fascynował mnie jej język: żywy, wygimnastykowany, młócący
wilgotną duchotę, przesłaniający cały boży świat, nie tylko turkus
wszechobecnego na wyspie oceanu.
Przy Amandzie,
39-letniej Amerykance z Chicago, charyzmatycznej poetce, blogerce, nauczycielce
akademickiej, labiryntowa starówka Kamiennego Miasta pełna zajętych sobą kobiet
w czarnych buibui i sprężystych mężczyzn w białych kanzu, nabierała głębszego
wymiaru, stając się poetycką metaforą naszego losu, szaloną jukstapozycją
miłości.
***
Żywiołem Amandy
Lichtenstein było (i jest) słowo. Mówione, pisane, śpiewane, tańczone. Jej
żywiołem jest język. Opowieść. Mitologia. I poezja.
Starsza siostra i
ojciec podarowali Amandzie korzenie powyższych.
Siostra - poetyckie,
pisząc, a raczej tłumacząc na ludzki, psie haiku (!), które wydała własnym
sumptem i rozprowadziła po rodzinie, pokazując tym samym, że wszystko jest
poezją, że wystarczy spojrzeć na wszechrzecz pod odpowiednim kątem i w ten kąt
wciśnie się magia poezji, czyniąc werset z westchnienia ukochanej suki.
Ojciec zaś – duchowe,
wysyłając ją po judaistyczne nauki do Izraela. Spędziła pół roku w Jerozolimie
zgłębiając tajemnice Księgi, jednak zmysłowe piękno świata uwiodło
szesnastoletnią Amerykankę stokroć bardziej aniżeli mądrości praojców. Wpadła
po uszy w miłość, zbójecką poezję i literaturę, odchodząc od starej religii
(systemu, norm, reguł) – zbliżając się do duchowości (pojemnej, trafnej, wolnej).
I kobiecości, Ziemi, naturze, energiom kobiecym, boginiom.
- Mieszkałam w Izraelu
przez parę miesięcy – od stycznia do czerwca 1993 roku. Miałam wtedy 16 lat. W
tamtym czasie organizacja religijna Ramah wysyłała amerykańską młodzież do
szkół w Izraelu - za darmo albo za pół darmo. Dostałam stypendium i poleciałam
się uczyć - ojciec chciał, żeby została rabinką.
Te parę miesięcy w
Jerozolimie wspominam jako jedno z najgłębszych i najważniejszych doświadczeń w
moim życiu.
Moje serce zogromniało
w Izraelu. Ja, szesnastoletnia Amerykanka, żydówka, włóczyłam się po arabskiej
dzielnicy i czułam, że poszukuję – dobra, miłości, jedności. Szłam potem pod
Ścianę Płaczu, przykładałam głowę do muru i zawodziłam. Dzięki Izraelowi i
Adamowi odkryłam w sobie wewnętrzny przymus szukania – siebie, bogów, miłości,
granic; szukam, uczę się – nadal, po dziś dzień.
***
Po raz pierwszy przyleciała
do Afryki w 1996 roku jako studentka. Dostała stypendium na University of Nairobi w Kenii (African Cultural
Studies).
Wróciła po piętnastu
latach, tym razem do Aruszy w Tanzanii, z Międzynarodowym Programem Teatralnym
(International Theater Literacy Project). Pracowała z lokalną młodzieżą nad
sztuką, którą samodzielnie pisali, inscenizowali i wystawiali. Projekt miał
trwać trzy miesiące, jednak Amanda postanowiła zrobić wszystko, żeby zostać w
Afryce dłużej – zakochała się w jednym z najpiękniejszych języków świata,
suahili, i pragnęła nauczyć się go raz na zawsze. - Jedź na Zanzibar –
poradzono jej – Tam włada się suahili najczyściej: elegancko, śpiewnie i
klasycznie.
Tak oto Amanda wpadła w
zanzibarskie sieci.
Dostała pracę z
ramienia American Councils. Nawiązała rozmowy z SUZA, zanzibarskim
uniwersytetem, i postanowiła rozkręcić istniejący już American Corner, kąt dla
amerykańskich studentów afrykanistyki i/lub lingwistyki, którzy przyjeżdżali z
ramienia amerykańskich uczelni na roczne stypendia. Przy SUZA i przy American
Corner utworzyła Swahili Overseas Flagship Program and African Languages Initiatives
i została jego szefową (lub matką przełożoną, jak się czasem śmiałyśmy).
Odbierała studentów z lotniska, lokowała ich w wynajmowanych u zanzibarskich
matron pokojach, oprowadzała po mieście i wyspie, uczyła języka, konwersowała,
organizowała warsztaty i wycieczki, pilnowała, dyskutowała – aż do pożegnalnego
wypadu na safari do tanzańskich parków narodowych na północy kraju, gdzie
studenci w cieniu Kilimandżaro mogli podsumować swój afrykański rok. W ciągu
trzech lat trwania programu przez szerokie ramiona siwowłosej Amandy przewinęło
się siedemdziesiąt pięć osób.
Od poniedziałku do
piątku można ją było zastać na uniwersytecie, otoczoną wianuszkiem studentów.
Ekscentrycznie ubrana, z kubkiem nieśmiertelnej kawy w dłoni, czasem
zagryzająca mandazi, zanzibarskie pączki, krążyła między głównym gmachem
uniwerku a biblioteką i swoim kątem. Witała każdego przypadkiem zobaczonego
znajomego z typowym amerykańskim entuzjazmem, który wszyscy uwielbialiśmy.
***
Największym
osiągnięciem Amandy na Zanzibarze nie jest jednak praca na uniwersytecie. Są
nim Wieczory Poetyckie Maneno (w suahili maneno to słowa).
Maneno to comiesięczne
spotkania poetyckie na tyłach słynnego hotelu Hurumzi 236 w labiryncie
Kamiennego Miasta.
Amanda zebrała
poetów-amatorów, Zanzibarczyków i ekspatów, swoich amerykańskich studentów i
przygodnych, sporadycznych turystów. Posadziła ich w kole na krzesłach i kazała
pisać oraz czytać poezje. Nie uczestniczyłam w tych wieczorach zbyt często,
niestety, nie mogłam, z różnych przyczyn, ale nigdy nie zapomnę kilku razy,
kiedy wobec poezji, talentu lub jego braku, każde z nas było równe. Ani
zasobność portfela ani kolor skóry, ani uroda, nie mogły nas wydostać z
grafomańskiego słowotoku, jaki zalewał tę małą wierszoklecką społeczność. Zdarzały
się wiersze ciekawe, zabawne, rozczulające, pełne ekspresji twórczej i
nowatorskie. Ale mainstreamem były poetyckie próby, próbasy i potwory –
każdorazowo chwalone i omawiane przez Amandę, szamankę-moderatorkę, królową
Maneno, sprawiedliwą matronę obdarowującą dzieci-wersy należytą uwagą i
komplementem.
Podziwiałam Amandę za
te komplementy i słowa zachęty: - Świetnie, pisz dalej! - mimo że piekły mnie
uszy od rymów częstochowskich (jakże obecnych na Zanzibarze!). Ale podczas
wtorkowych wieczorów z poezją nie chodziło o tworzenie arcydzieł. Chodziło o
budzenie w ludziach miłości do poezji, o jej ściągnięcie na ziemię, dla ludzi z
krwi i kości, tu i teraz, w Afryce, na tropikalnej wyspie.
Amandzie udało się to,
czego nie osiągnął nikt ze znanych mi poetyckich aktywistów – dzięki niej
ludzie PISALI wiersze. Ludzie zwyczajni i nie-poetyccy w swej istocie.
Na każdym wieczorku
wybieraliśmy wspólnie temat następnego spotkania. Były nim na przykład:
księżyc, miłość/złamane serce, ogień, żniwa, mury/okna/drzwi/, listy, podróże,
słońce i deszcz i tak dalej. Każdy próbował coś napisać lub w przypadku braku
weny przynieść wiersz korespondujący z tematem. Zbieraliśmy się o siódmej i po
krótkiej wymianie uprzejmości siadaliśmy wokół Amandy. Trochę spięci, nieco rozbawieni,
pełni oczekiwania i gotowości na to, co dziś powie Amanda, co nam przeczyta,
jak zacznie, jak się rozwinie.
Ostatnie Maneno z
Amandą odbyło się po śmierci Bi Kidude, słynnej stuletniej zanzibarskiej
pieśniarki. Spotkanie było w całości poświęcone wierszom o naszej Diwie i jej
muzyce. Mimo że wszyscy wiedzieliśmy, że
Bi Kidude nie może żyć wiecznie i z narastającą troską patrzyliśmy na jej coraz
krótsze występy (śpiewała publicznie do końca) – jej śmierć była dla nas
zaskoczeniem.
Co gorsza, wraz ze
śmiercią wiekuistej Bi, musieliśmy przyjąć kolejną epokową wiadomość – Amanda
postanowiła opuścić Zanzibar i wrócić do Chicago.
***
W drodze do domu, do Chicago,
Amanda zahaczyła o Etiopię. Po raz pierwszy odwiedziła ten fascynujący kraj dwa
lata wcześniej. Pojechała do Awasy na zaproszenie Davida Scheina.
- David Schein to mój
stary, serdeczny przyjaciel z Chicago. Poznaliśmy się wiele lat temu w Wolnym
Teatrze Ulicznym (Free Street Theater), niesamowitej instytucji kulturalnej,
która oddolnie wspiera wolność ekspresji artystycznej wśród młodzieży, a czyni
to między innymi poprzez teatr –sztuki tworzy i realizuje młodzież.
David był wówczas moim
szefem – ja byłam młodą nauczycielką pracującą w różnych szkołach z
nastoletnimi matkami.
10 lat temu Davidovi
udało się rozkręcić AIDS Education Circus w Awasie, w Etiopii. Mówił mi o tym z
ogromnym przejęciem.
Zafascynował mnie ten
projekt, po roku w Nairobi (na stypendium) ciągnęło mnie do Afryki. Zaczęłam
zbierać dla Davida i jego Cyrku fundusze w Chicago. Przez te wszystkie lata
Cyrk przeszedł wiele zmian i bardzo się rozwinął – z AIDS Education Circus stał
się One Love Theater zachowując przy tym status Cyrku Uczącego Etiopię o AIDS.
Gdy David składał
Cyrkowi wizytę w 2012 roku, postanowiłam do niego dołączyć - z Zanzibaru.
Zobaczyłam wtedy Etiopię, Awasę i One Love Theater po raz pierwszy. Jak wiesz,
pokochałam Etiopię szaleńczo. Poznałam Kidist Tariku i zaczęłyśmy nasz cykl
warsztatów twórczego pisania dla etiopskich dziewczyn.
***
Uczestniczki warsztatów
twórczego pisania zatytułowały swój projekt Long
Live The Girls (Niech żyją dziewczyny)
i przez kilka dni od rana do wieczora, w gorącej, wyciszonej i artystycznej
Awasie, położonej nad ryftowym jeziorem, pisały wiersze, uczyły się wolnych
skojarzeń, szalonych porównań i niekontrolowanych wybuchów poetyckich. Wszystko
to pod twórczym, bystrym okiem Amandy, która pozwalała im się wyrażać i chciała
słuchać tego, co mają do powiedzenia o sobie i swoim kraju.
Nie wszystkie
dziewczyny mówiły po angielsku, dlatego Amandzie pomagała Kidist, zastępczyni
szefa One Love Theater.
Kidist, wykształcona i
nowoczesna, tłumaczyła Amandę, organizowała jej pobyt i dokładniej zapoznała z
problemami etiopskich dziewczyn, takimi jak brak wykształcenia, brak pracy, brak
wiary w siebie, szklany sufit, zależność od męskich członków rodziny,
chorobliwa zazdrość narzeczonych, chłopaków i mężów, ich nachalność, agresja i
bezwzględna władczość. Tego typu problemy nie są odosobnionym przypadkiem
etiopskim, w wielu krajach Afryki kobiety stoją niżej w hierarchii społecznej
niż mężczyźni.
***
W ubiegłym roku Kidist
i Amanda powtórzyły Niech żyją dziewczyny.
Wygrały grant i mogły sobie pozwolić na warsztaty przedłużone z paru dni do
paru tygodni. Razem z trzydziestoma dziewczynami (między 11 a 27 rokiem życia)
pracowały nad tomikiem poetyckim, produkowały wiersze na tematy kobiece i
równościowe. Zbierały i tłumaczyły stare przysłowia amharskie dotyczące kobiet,
modyfikując te, które uznały za seksistowskie[1].
Tworzyły też manifest Niech żyją
dziewczyny – manifest wszystkich kobiet Etiopii. Zwieńczeniem warsztatów
była wyprawa do Addis Abeby. Do Teatru Narodowego i na największy plac stolicy,
słynny Meskel Square, gdzie dziewczyny uroczyście i przy wtórze muzyków z One
Love Theater odczytały swój długi i wielowątkowy manifest. Inspiracją do jego
stworzenia był 35. artykuł etiopskiej konstytucji poświęcony prawom kobiet i
regulujący m.in. rozwody, posiadanie i dziedziczenie ziemi, urlopy
macierzyńskie, dostęp do edukacji i kontroli urodzeń. Większość uczestniczek
warsztatów nawet o tym artykule nie słyszała. Jak zwykle rzeczywistość i zapisy
prawne to dwie zupełnie różne historie, a prawda jest taka, że w Etiopii (i nie
tylko tam) panuje obezwładniająca cisza na temat sytuacji DRUGIEJ płci. Cisza,
którą przerwały Amanda, Kidist i trzydzieści poetek z Awasy.
***
Od końca sierpnia 2013
roku Amanda Lichtenstein pomieszkuje u swojej siostry w Chicago. Piastuje
siostrzeńców, szuka pracy i zbiera fundusze na kolejne poetyckie akcje. Chce
jednak wrócić do Afryki, do Etiopii, do Hareru, miasta Rimbauda.
- Zawsze w życiu
wybierałam trudniejszą drogę, tę rzadziej uczęszczaną, tę, która uczyła mnie
czegoś nowego o sobie samej – Amandzie – kobiecie i człowieku. Często lekcje,
jakie pobierałam były bolesne, rozdzierające.
Moje życiowe wybory nie
mają zbyt wiele wspólnego z wyborami moich rówieśników. Czasem, gdy ląduję na
kolejnym zakręcie, cała w siniakach, zazdroszczę im wyraźnie czyściutkiego i
uporządkowanego życia na przedmieściach. Mają totalne poczucie bezpieczeństwa i
przewidywalności losu. Święty spokój. Ale ja kocham tę przygodę, jaką jest
życie, kocham kolory tego życia, nawet, jeśli są to żółto-fioletowe sińce.
***
Więcej o Amandzie Lichtenstein.
Maneno Poetry Nights i One Love Theater:
http://www.travelfarnow.com/
http://www.manenostonetown.blogspot.com/
http://onelovetheater.org/
Na przykład ohydne, znajomo
brzmiące powiedzenie:
When girls are together
there is only talking
Etiopki zmieniły następująco:
When girls are together,
maturity comes. When girls are together, all things are systematic. When girls
are together, creativity comes. When girls are together, solutions arrive. When
girls are together, the birds arrive.