środa, 18 grudnia 2019

Efrat. Jak wygląda minuta w Aruszy



Efrat
Jak wygląda minuta w Aruszy


„Herbata? Zielona jaśminowa? Jestem od niej uzależniona. W dużym kubku, oczywiście? To takie polskie – Zack i jego rodzice uwielbiają pić herbatę w dużych kubkach. Zobacz, ile ich mamy.”
Gwiżdże czajnik, to też takie polskie – myślę - czajnik z gwizdkiem.
W zeszłym roku poznałam teściów Efrat – Ryfkę i Mosze; dawniej Reginę i Michała. Wyjechali z Łodzi do Izraela w 58’ roku. Zaprosili nas na wybitną kolację, którą Ryfka przygotowała całkowicie sama, naprędce – kapuśniak, sałatka polska, śledzie w miodzie, grillowane oberżyny, humus, nadziewane papryki, czosnek w oliwie…
Wspaniale było z nimi porozmawiać po dawnym polsku. Odwiedzają kraj każdego roku. Nie to, co krewni Hagaia, przyjaciela Zacka i Efrat, mieszkającego z rodziną w Aruszy od dwudziestu lat. Hagai przysiągł dziadkowi na łożu śmierci, że jego noga nigdy nie postanie na polskiej ziemi.
Są pogodnymi i energicznymi ludźmi w starszym wieku. Ani Zack, ani jego dwaj bracia nie mówią po polsku – choć mają polskie obywatelstwo. Efrat z Zackiem i trójką synów opuszczają właśnie Aruszę po sześciu długich latach.

*
Z pakowaniem czekamy na ostatni moment. W niedzielę szkoła organizuje podwórkową wyprzedaż, głównie sprzętów domowych i mebli. Chcę sprzedać wszystko. Absolutnie wszystko. I wyjechać lekka. Wyprowadzamy się do Holandii, do Maastricht. Nie do Izraela.
Kupimy każdą rzecz od nowa. I pewnie taniej niż tutaj.
*
Przeszkadza ci to radio? Wyłączyć? Codziennie słucham radia z Tel Awiwu. Też słuchasz radia z Polski?
Mówisz, że jestem jedyną znaną ci ekspatką, która wyjeżdża, bo nie może znieść życia w Afryce?
Zack twierdzi, że taka już jestem – zawsze znajdę ciemne strony, ciągle coś mnie uwiera – czy to tu, czy tam. Nie chcę już tu mieszkać. Koniec. Kropka.
*
Zanim przyjechaliśmy do Afryki, mieszkaliśmy w Izraelu – a wcześniej w Nowym Jorku. Latałam jako stewardesa dla izraelskich linii lotniczych. Poznaliśmy się na pokładzie samolotu. W Tel Awiwie byłam producentką telewizyjną i urodziłam dwóch synów, a Zack otworzył restaurację, która z biegiem czasu stała się bardzo popularna. Otworzył potem drugą, ale interes nie szedł i popadliśmy w tarapaty. Wydawało się nam, że to koniec – było naprawdę ciężko: kredyty, komornicy, wierzyciele – i wtedy pojawiła się możliwość wyjazdu do Tanzanii.
*
Nigdy wcześniej nie byłam w Afryce. O Tanzanii wiedziałam tyle, co przeciętnie wykształcony człowiek, czyli niewiele. Mieszkałam wcześniej w Nowym Jorku, ale nie czułam się jak ktoś obcy – tam każdy jest skądinąd, to naturalne.
Przyjazd tutaj miał być egzotyczną przygodą. Z wyraźnym początkiem i wyraźnym końcem. Kolejnym życiowym doświadczeniem. Z takim nastawieniem – tymczasowości – pojawiają się inne oczekiwania wobec nowego domu, nowego miejsca.
Kiedy przyjechaliśmy, zaopiekowali się nami Hagai i Hilla, dobrzy przyjaciele Zacka, mieszkający w Aruszy od wielu lat. Dzięki nim wejście w aruszańską społeczność było łatwe.
Zack przyjechał najpierw.
Szczerze mówiąc, początkowo sądziłam, że do niego nie dojadę. Wyleciał do Tanzanii, a ja zostałam z dwójką dzieci myśląc: „Tanzania jest tylko na chwilę, na przeczekanie; nie ma sensu, żebym rzucała swoją pracę, wymawiała mieszkanie, zabierała Toma ze szkoły i zostawiała wszystko, co znam, tylko po to, żeby pomieszkać w Aruszy przez rok. Rzucać wszystko na rok? Nie warto.”
Ale po trzech miesiącach, zrobiło mi się straszliwie ciężko. Ben miał trzy latka, Tom sześć. Pracowałam na cały etat, od rana do wieczora. Mama Zacka pomagała, pomagali też moi bracia, ale trud codziennego życia i odpowiedzialność i tak spadały na mnie. Zaczęło mnie to wszystko przytłaczać i czułam, że opadam z sił. Na dodatek zaczęły mnie męczyć niezałatwione sprawy Zacka. Pomyślałam: „Mam dość bycia samotną matką. Wyjadę i wycisnę z tej Tanzanii wszystko, co najlepsze. Ahoj, przygodo.”
Nie miałam pojęcia, na co się zdecydowałam. Ile wyzwań mnie będzie czekać, ile bólu, łez i samotności.
*
Lecieliśmy etiopczykiem i moim pierwszym zderzeniem z Afryką było lotnisko w Addis Abebie. Różnica między wszystkim tym, co znałam a lotniskiem w Addis była ogromna. Czułam, że jestem inna, że się wyróżniam. Większość pasażerów była afrykańska, ciemnoskóra, ubrana w kolorowe suknie, błyszczące garnitury, tradycyjne galabije i czadory.
Lądowaliśmy na lotnisku przy Kilimandżaro i pamiętam, że wpatrywałam się w te niesamowite puste równiny pod górą, w ten powulkaniczny busz porośnięty niskimi akacjami i wszystko pode mną wydawało się zupełnie nowe. Teraz ten krajobraz to swojszczyzna, stara dobra Afryka. Pamiętam jednak jej świeżość tego pierwszego dnia.
*
Teraz, gdy patrzę wstecz na moje życie, widzę, że ciągle się gdzieś przeprowadzałam, ciągle zmieniałam domy i miasta – wszędzie byłam tylko jakiś czas.
W ciągu dwunastu lat nauki zmieniałam szkoły siedem razy. Najpierw mieszkałam z mamą, a potem z tatą. I potem znowu z mamą. Tkwiłam zawieszona między różnymi krajami i miastami. Przyzwyczaiłam się do tej rutyny – zadomawiasz się i wyjeżdżasz. „Make a home and then you leave.”
*
Wynajęliśmy duży biały dom z wielkim ogrodem na odludziu.
I zostaliśmy w nim cztery lata.
Przesiadywałam sama w domu tygodniami. Uwięziłam się. Nigdzie nie wychodziłam. Nie dlatego, że nie chciałam – ale dlatego, że nie miałam dokąd pójść.
Pół roku po przylocie zaszłam w trzecią ciążę. Myślałam, że Arusza będzie świetnym miejscem na dziecko – trzecie i najprawdopodobniej ostatnie. Po tym stresującym czasie przed wylotem, po tym, jak pracowałam na pełen etat w wielkim mieście wydawało mi się, że trafiłam na idealny moment. Nie pracowałam, mieliśmy duży dom, zieleń dookoła. Bardzo mi zależało na tym, żeby cieszyć się świadomym macierzyństwem.
Ale nie przewidziałam tego, że w Aruszy będę kompletnie sama. 24/7. Z maleńkim dzieckiem. I dwójką starszych. Wyobrażałam sobie, że będę tak samo spokojna i szczęśliwa, jak przy Tomie i Benie – ale ich miałam w Izraelu, gdzie byłam otoczona rodziną i przyjaciółmi.
Zapominałam, jak ciężko może być matce małego dziecka.
Oczywiście, miałam tu pomoc dad – ale to były obce kobiety. Zostałam sama z lękami, które nachodzą głowę młodej matki w miejscu takim, jak to. Bez szpitala, dobrego lekarza, daleko do cywilizacji. Niektórzy mówili, że mam paranoję. Że czerpię przyjemność ze stresowania się, że lubię się bać. A ja nie mogłam nad sobą zapanować.
Rodziłam w Nairobi i to był wielki błąd. Szczególnie okropne było podejście lekarzy i położnych do rodzących – staroświeckie, nie do przyjęcia. Czułam się jak krowa wydająca na świat cielaka. Zero wsparcia, którego bardzo potrzebowałam. Zwłaszcza po porodzie, kiedy miałam ochotę po prostu umrzeć i zabrać dziecko ze sobą. Nikt nie rozumiał, co się ze mną dzieje. Z nikim nie mogłam porozmawiać. Słyszałam tylko: „Dorośnij! Uspokój się!”
Zostaliśmy w Nairobi tydzień po narodzinach Rona. W hotelu. Koszmar. Wracaliśmy autem do Aruszy a ja płakałam całą drogę. Wyłam. Jechałam do domu, który trudno było nazwać domem. Nie mogłam pojąć, po co ja tam w ogóle wracam? Do czego? Do kogo? Co ja tu robię na tej wyboistej drodze przecinającej busz?
Podczas tej jazdy daliśmy z Zackiem upust naszemu gniewowi, naszej wzajemnej złości.
Wiesz, miałam gigantyczne oczekiwania co do naszego szczęśliwego życia w Afryce. Tymczasem rozpadłam się na tysiąc małych Efrat i każda z nich potrzebowała opieki tak samo jak maleńki Ron. I pozostała dwójka dzieci. Nie wyobrażałam sobie jutra. W domu nikogo nie było. Dwa miesiące później poleciałam do Izraela. Nie byłam w stanie wytrzymać w Aruszy.
*
Zabrałam dzieci. Chciałam pokazać Rona dziadkom, zrobić mu badania, zaszczepić – ale przede wszystkim chciałam pobyć wśród bliskich, życzliwych ludzi. Z rodziną, w normalnym świecie. Kiedy teraz o tym myślę, widzę wyraźnie, że to było moje pierwsze załamanie Aruszą. Rok po przeprowadzce. Gdybyśmy wtedy, po tym roku, wrócili do Izraela, urodzili tam Rona i zostali - uratowałabym siebie. Po tym roku Arusza ciągle mogła być fajnym wspomnieniem i ciekawą przygodą.
Przechodziłam klasyczną depresję poporodową. I nie sądzę, żebym się do tej pory pozbierała. Od porodu aż do dziś czuję, że stąpam po grząskim gruncie. Że ziemia pode mną się trzęsie. Oczywiście, jest lepiej, ale to i tak daleko od dobrze.
Nawet jeśli widziałaś mnie czasem przy boku Zacka uśmiechniętą, rozświergotaną, pamiętaj, że ja nie miałam wyboru.
To chyba było dla mnie najgorsze tutaj – moment, w którym uświadomiłam sobie, że nie mam wyboru. Nie mam innej opcji na życie poza tą jedną, tu w Aruszy. Sens życia polega na tym, że możesz wybierać z wielu dróg, że możesz decydować.
Nie chciałam wracać wtedy z Izraela.
Nie miałam do czego. Nie chciałam wracać do Zacka. Nigdy nie zapomnę, jak straszliwie mnie wtedy zawiódł. Zostawił w rozpaczy i samotności. Powtarzał ciągle: „Dorośnij, weź się w garść.”
Płakałam i próbowałam prosić o pomoc rodzinę. Mówiłam, że za nic w świecie nie chcę wracać do Aruszy. I żadna z bliskich mi osób nie powiedziała: „Zostań, nie jedź, skoro tak tam cierpisz – daj spokój, nie męcz się.” Każdy powtarzał, że to, co przeżywam jest trudne i ciężkie, ale …
Zrozumiałam, że nie mam wyjścia.
Nie miałam pieniędzy. Nie miałam pracy. Nie miałam mieszkania. Nie byłam sobą, dawną super silną Efrat.
Byłam nikim. Z dziećmi.
Lepiej było wrócić do Afryki, posłać ich z powrotem do szkoły, wejść w rutynę i toczyć życie – powoli w dół.
*
Myślałam o psychoterapii, ale w Aruszy to niemożliwe. Jest tu jedna psycholożka, jedna jedyna. Nie umiałam się przed nią otworzyć, nie umiałam jej zaufać. Brałam antydepresanty. Rzuciłam je jednak – może za szybko, ale na prochach czułam się odcięta, bierna, obojętna.
Na moją rozpacz złożyło się wiele czynników.
Baby blues, brak oparcia w mężu, przejmująca samotność, brak pracy czy długi w Izraelu to jedno.
Do tego doszło piekło dnia powszedniego w Aruszy. Użeranie się z dadami, z ogrodnikiem, ze stróżami. Użeranie się w kurzu i upale z przechodniami na ulicy. Korki. Psujący się samochód. Upierdliwe władze, kłopoty z wizami, pozwoleniami. Łapówki. Brak prądu, brak wody. Zepsuty generator.
Niezaopatrzone sklepy – nie chodzi o to, żeby pójść sobie na zakupy i poprawić nastrój, ale o to, że nie można dostać dobrego sera, smacznego mleka, że płatki śniadaniowe kosztują fortunę i śmierdzą proszkiem do prania, bo płynęły w kontenerze z chemią.
*
Nie powtórzyłabym tego. Nigdy.
Gdybym wiedziała, że tak będzie wyglądać moja przygoda w Aruszy – nigdy bym jej nie chciała przeżyć.
Nie mówię, że nie spotkało nas tu nic dobrego.
Wprost przeciwnie, byliśmy w pięknych miejscach – Serengeti, Tarangire, Manyara, Kili, Zanzibar, Pangani, Kenia, Uganda.
Dzieci były tu szczęśliwe, chodziły do wspaniałej szkoły, poznały ludzi z całego świata, nawiązały przyjaźnie. Bez ścigania się, bez chorej rywalizacji. Na łonie wspaniałej afrykańskiej natury.
Mimo to cieszę się, naprawdę się cieszę, że przenosimy się do Maastricht.
*
Chłopcy będą chodzić do szkoły IB. Jednej z najlepszych na świecie.
Ben powiedział, że to więzienie, kiedy pokazałam mu zdjęcia. Przez betonowy mur i betonowe szare ściany. I okna, które wyglądają jak zakratowane. Ale to jedna z najlepszych szkół IB na świecie. Nie martwię się o Toma, dwunastolatka. On jest gotowy na Europę. Martwię się o Bena, który żył w Aruszy odkąd miał trzy latka i dla niego Maastricht będzie końcem dzikiego, afrykańskiego dzieciństwa. Mam nadzieję, że zmiana miejsca pomoże nam rozwiązać wiele problemów, że Maasticht przyniesie nam szczęście, że będzie nam łatwiej. Bo środowisko, w którym żyjesz ma znaczenie.
Każde z nas będzie mogło spędzić trochę więcej czasu samo ze sobą. Rozwinąć się, doświadczyć większej swobody. Widzisz, tu w Aruszy spędzaliśmy mnóstwo czasu razem. Mogliśmy sobie pozwolić na to, żeby być z dziećmi. Woziliśmy je do szkoły, na futbol, na muzykę. Byliśmy popołudniami w domu. Zack albo ja. Często oboje. Codziennie jedliśmy wspólnie obiad.
Byliśmy bardzo zaangażowani w szkolne życie chłopców – ich przyjaciele byli dziećmi naszych przyjaciół.
Nie było tak, jak w Europie, że dzieci wychodzą rano do szkoły, rodzice do pracy i spotykają się późnym wieczorem, w przelocie.
Ale też nie było tak, że Tom może wsiąść w autobus i odwiedzić kolegę. Albo wyjść z domu na spacer po mieście. Spotkać się z kumplami za rogiem i pójść do kina. Tu się wszędzie dzieci wozi. Żadne z nas nie miało własnej, indywidualnej przestrzeni. Bardzo mi tego brakowało.
*
Co było po narodzinach Rona?
Zaczęłam pracować dla Dawida. Musiałam. Nie starczało nam na życie z tego, co zarabiał Zack.
Zanim tu przyjechałam pracowałam w izraelskiej telewizji. Przygotowywałam wydania telewizji śniadaniowej i redagowałam newsy.
Jednym z ostatnich show, jakie zrobiłam, był program poświęcony odzyskaniu niepodległości przez Izrael. Świętowaliśmy okrągłą rocznicę. Potrzebowaliśmy gadżetów z logo naszej stacji, głównie koszulek i broszek dla naszych rozmówców w studio. Szukałam firm produkujących tego typu reklamówki i znalazłam jedną, niedaleko naszego biura. Poszłam obejrzeć ich rzeczy i spotkałam się z Dawidem, właścicielem. Od razu się polubiliśmy, był bardzo pomocny i miły; gadżety wyszły świetne.
Zaraz potem pakowałam się do Afryki. Zanim jednak wyjechałam, napisałam pożegnalnego mejla do wszystkich znajomych współpracowników i kontrahentów. Takiego zwyczajnego mejla, żeby nie znikać bez słowa i zawiadomić ich o nowym adresie.
Dawid odpisał. Życzył mi wiele pomyślności i zaznaczył, że jeśli bym kiedykolwiek potrzebowała pracy w Afryce, mam się do niego odezwać.
Pamiętam, że odpisałam mu coś w stylu: „Acha, dzięki, miło z twojej strony, ale raczej nie będę w Afryce sprzedawać breloków!” Wtedy jeszcze poważnie myślałam, że zatrudnię się w swoim zawodzie, że będę pracować w tanzańskiej telewizji. Ale nic z tego nie wyszło.
Po narodzinach Rona, zadzwoniłam do Dawida. Potrzebowałam roboty.
Dałam mu znać, że niedługo przylecę do Tel Awiwu i że chciałabym się spotkać. Ucieszył się. Umówiliśmy się w kawiarni. Przyszedł, gdy akurat karmiłam Rona piersią. Stanął obok, popatrzył i spytał: „Co się z tobą stało?” Nie wiedziałam, o co mu chodzi. „Efrat, wyglądasz strasznie!” –wykrzyknął.
Opowiedziałam mu to wszystko, co teraz tobie. Szczerze i po przyjacielsku.
On na to: „Słuchaj, jeśli tylko chcesz, to możesz pracować dla mnie. Wiem, że to nie jest twój dream job, ale dasz sobie radę.”
To był dla mnie ratunek.
Ponownie spotkałam się z Dawidem w Kenii.
Otwieraliśmy razem biuro w Nairobi. Pamiętam, jak wtedy, powoli pozbywałam się pokarmu. Zabierałam ze sobą elektryczny laktator i wypompowywałam mleko z piersi. Siedziałam na łóżku w hotelu, zupełnie sama, z buczącą pompką przy cycku i sama sobie współczułam.
Sama siebie żałowałam: wokół mnie afrykański syf, wszystko idzie źle, a ja nie mam wsparcia od męża.
Bo Zack znikał. Tak, jest wspaniałym ojcem. Teraz.
Ale przy każdej ciąży znikał.
Tom urodził się w Nowym Jorku i wróciliśmy z nim do Izraela, bo potrzebowałam opieki, troski kobiet i braci. Zack nie umiał mi pomóc, nie było go przy mnie.
Potem z Benem byłam otoczona siecią przyjaciół i rodziny – nie czułam się obco i nie byłam samotna. Nawet nie zauważyłam, że Zacka znów przy mnie nie ma.
W Aruszy samotność z małym dzieckiem była nie do wytrzymania.
Wtedy w Nairobi zrozumiałam, że jeśli nie zacznę się ratować, umrę.
Było mi siebie żal, bo czułam, wiedziałam, że jestem za dobra do takiej pracy, że marnuję swój potencjał, jestem zbyt inteligentna i wykształcona, żeby sprzedawać reklamówki.
Chodzenie po biurach, spotykanie się z klientami, prezentowanie im naszych próbek, zbieranie zamówień i ich realizacja – to było naprawdę poniżej wszystkiego, co dotąd w życiu robiłam.
Z drugiej strony ta praca to był mój wentyl. Ocaliła mi życie. Pozwoliła wyjść z domu, przemyśleć wiele spraw. Poznałam nowych ludzi.
Zobaczyłam też siebie – silną kobietę, która potrafi stanąć na nogach w oku cyklonu. Nie od razu, bo zmiany nadchodziły stopniowo. Zajęło mi trochę czasu zanim z całkowitą pewnością siebie weszłam do sali pełnej klientów, żeby zaprezentować siebie i firmę.
*
Wiesz, to niezwykłe, jak świetnie potrafimy się oszukiwać, odcinać od emocji. Jak doskonale potrafimy ignorować intuicję. Racjonalizujemy, tłumaczymy sobie, że przeczucia to zwykłe bajki i głupoty.
Jeden z profesorów na uniwersytecie opowiadał nam o gazeli, która wyczuwając najlżejszy cień wątpliwości, najmniejszy z lęków – ucieka. Słucha siebie – obserwuje falujące trawy i cienie chmur na ziemi, nieustannie wącha powietrze, rozgląda się wokół. I jeśli poczuje, że coś jest nie tak, ucieka.
My, kobiety, nie słuchamy siebie. Profesor podał nam przykład kobiety pracującej w biurze. Po długim dniu w czterech ścianach, kobieta wychodzi ostatnia i zamyka biuro. Jest wieczór. Idzie korytarzem do windy, wciska guzik i czeka. Biurowiec jest opustoszały. Cichy. Przyjeżdża winda. Otwierają się drzwi. W windzie stoi mężczyzna i wygląda podejrzanie. Co czuje kobieta? W pierwszym odruchu myśli: „O nie, nie wchodź.” Nie podoba jej się ta sytuacja, jest sama, w windzie stoi nieprzyjemny facet, nie chce wsiadać. Wzdryga się jednak, bierze głęboki wdech i wsiada do windy, bo odrzuca instynkt i myśli: „Daj spokój, nie ma się czego bać, tu wszędzie są kamery, czekałaś na tę windę dziesięć minut, za minutę będziesz na dole, wyluzuj.”
Taka sytuacja nigdy by się nie zdarzyła w naturze. W naturze żadna istota nie zaryzykowałaby życia w sposób, jaki zaryzykowała ta kobieta tłumiąc przeczucie.
Codziennie zamykamy intuicji buzię na kłódkę, działamy wbrew własnej naturze. W naturze nie pakowałybyśmy się w kłopoty, byłybyśmy ostrożne i słuchałybyśmy trzewi. Oszczędziłoby nam to wielu rozczarowań.
Nie sądzisz?
Jestem pewna, że ty też lekceważysz ostrzeżenia, tłumisz instynkt.
*
Moi rodzice rozwiedli się, gdy miałam dwa lata. Założyli nowe rodziny, gdy miałam pięć.
Oboje szczęśliwie wpadli w swoje nowe gniazda, a ja byłam między nimi - ciągłym przypomnieniem: o ich poprzednim życiu, o ich nieudanym małżeństwie. Z drugiej strony byłam „dorosłym dzieckiem”, z którym rodzice rozmawiali jak z równym. Byłam najstarsza i pierworodna.
Nie wiem, czy zauważyłaś, że rodzice często traktują swoje pierwsze dziecko poważniej niż kolejne. Wysłuchiwałam matki, wysłuchiwałam ojca. Niby byłam dzieckiem, ale żyłam w świecie dorosłych. I tak oto straciłam całą dziecięcą beztroskę.
Pamiętam, że mama non stop martwiła się o pieniądze: czy wystarczy do końca miesiąca, czy wystarczy na rachunki. Tak mnie tym obciążała, że i ja zaczynałam się martwić, jak my na Boga przetrwamy. Bo jeśli osoba, na której najbardziej polegasz, osoba, od której zależysz, nie jest w stanie związać końca z końcem, zaczynasz tracić grunt pod nogami. Wystarczyło, żeby mama powiedziała: „Wiesz, Efrat, mamy chwilowy problem z kasą, ale to minie, nie martw się.” I byłabym spokojniejsza. Ale mama przedstawiała naszą sytuację w ciemnych barwach, jakby nie było z tej otchłani wyjścia.
Wszędzie mnie ze sobą zabierali, zarówno mama, jak i tata. Na spotkania biznesowe, na wernisaże, koncerty, do opery. W miejsca, w które dzieci raczej nie chodzą. Doceniłam to po latach.
Kiedy miałam dziesięć lat, mama straciła swojego drugiego męża. To ją rzuciło na dno bólu. Wcześniej bywała trudna, smutna, niespokojna, ale po śmierci Simona wpadła w rozpacz.
I wtedy stałam się pełnoetatowym dorosłym w domu.
A teraz jestem dorosłą kobietą z głębią.
Wolę tak o sobie myśleć.
Mój mąż dorastał w szczęśliwym domu kochających się rodziców. Przetrwali Holokaust, uciekli z Łodzi do Izraela, zaczęli nowe życie. Udało im się cieszyć z życia, które ocalili.
Zack nie ma w sobie tej głębi, którą noszę ja. Nie rozumie, że pod powierzchnią Efrat znajduje się całe morze myśli, obaw, refleksji, wspomnień.
*
W Aruszy najbardziej nienawidziłam braku wolności. Tego, że dzieci nie mogą wyjść na ulicę, bo tu, gdzie mieszkamy nie ma ulic. Jest busz. I wszędzie trzeba jechać autem.
Lubię być w domu, ale gdy siedzę tu zbyt długo, robi mi się niedobrze. Kiedy przychodzi sobota, siadamy rano i zastanawiamy się, co by tu zrobić, dokąd pojechać. I nie mamy wielkiego wyboru.
W piątek jest tylko TGT, bar, knajpa i wielkie boisko dla dzieciaków. Wszyscy przyjeżdżają na happy hour i pół ekspackiej Aruszy zalewa się piwem za pół darmo. Nie mamy wyboru. I to mnie wyprowadza z równowagi. Nie muszę nic robić w sobotę – ale chcę o tym sama zadecydować.
*
Czy jest cokolwiek, za czym będę tęsknić? Hm… Będzie mi brakowało ludzi. Mam tu kilkunastu przyjaciół, którzy są rodzicami przyjaciół naszych synów. Tworzymy niezwykłą społeczność.
Chyba tego mi będzie najbardziej żal.
Tu wiesz, że ci ludzie w sytuacji kryzysowej zaopiekują się tobą, twoim dzieckiem, zawiozą cię do szpitala, pożyczą auto, dadzą schronienie.
Każdy tutaj ma ciekawą historię do opowiedzenia.
Niekoniecznie się przed tobą od razu otworzą, ale jeśli uda ci się do nich dokopać, dogrzebać – nie pożałujesz.
Każdy tutaj jest inny.
Każdy pochodzi z innego kraju, miasta, kontynentu.
Każdy inaczej dorastał.
To wielka różnica między społecznością ekspacką a grupą przyjaciół w domu.
W domu jesteśmy różni, ale łączy nas wspólne doświadczenie, wspólne dojrzewanie.
Tutaj jesteśmy eklektyczni. Wszyscy skądinąd.
To totalne bogactwo, nie do powtórzenia nigdzie indziej.
*
Im bliżej wylotu, tym więcej widzę jasnych stron Afryki.
Czuję, że muszę mieć dobry początek w Holandii. Próbuję to sobie ułatwić.
Wczoraj byłam u Adele, tutejszej hipnotyzerki.
Chciałam przestać zgrzytać zębami. I jeszcze jakoś załatwić problem mojej nadwagi. Za bardzo przytyłam w ciąży.
Muszę się z tobą podzielić pewnym zaskakującym odkryciem. Po naszej poprzedniej rozmowie parę tygodni temu, czas nabrał rozpędu. Nasza wyprowadzka stała się namacalna, rzeczywista, jak nigdy wcześniej.
I – wyobraź sobie – jest mi smutno, że wyjeżdżamy.
To znaczy - cieszę się, że wyjeżdżam z pozytywnym nastawieniem.
Gdyby to był grudzień – z tym potwornym wszędobylskim kurzem, upałem i suchością powietrza, wyjeżdżałabym w złości. W nienawiści.
Tymczasem przyszły deszcze, jest chłodniej, zielono. Niemal codziennie chodzimy na pożegnalne kolacje do znajomych, przyjaciele organizują nam wypady za miasto… Jest mi dobrze.
Doceniam to, że mamy tu większy luz.
Jeśli któregoś dnia gorzej się czuję, mogę zostać w łóżku. Praca nie ucieknie, dom jest sprzątany, obiad gotowany. Mogę sobie pozwolić na pomoc domową za niewielkie pieniądze. Nie ma europejskiego ciśnienia, presji. Jeśli pozwolisz sobie na dzień poza światem w Europie, twój zlew będzie pełen brudnych naczyń, lodówka zaświeci pustką, a ty zamiast odpocząć, zestresujesz się nic nie robieniem.
Byliśmy w niedzielę u znajomych. Siedzieliśmy razem, dzieci się świetnie bawiły, my również. Języki kilku narodów mieszały się ze sobą, świeciło słońce – wszystko w idealnej harmonii. Bo tutaj tak jest.
Żyjemy wspólnie. Nasze dzieci spotyka samo dobro. Są chowane pod kloszem. Krążą w cudownym świecie bez przemocy i bez zła. Boję się, że w Holandii zjedzą Bena żywcem. On nawet nie wyczuwa ironii czy sarkazmu.
*
Ale wiem, że w Holandii też poznam ludzi. Że się zaprzyjaźnimy. Cieszę się na to.
Czasem martwię się, że zostawiam wszystko za sobą. Że zaczynam od zera.
Co jeśli nie wyjdzie? Co jeśli znowu nie wyjdzie?
Wiesz, byłam niedawno w Izraelu i po raz pierwszy poczułam, że to nie jest już mój dom. Nie mogłam się tam odnaleźć. Nie mam już tam przyjaciół. Słabo mi idzie podtrzymywanie kontaktów. Nasze drogi się rozeszły. Co roku ktoś odpadał. Nie ma mnie w ich życiu na co dzień, a dla nich nasze życie w Afryce to kosmos. Bo o ile ja mogę zrozumieć codzienność moich przyjaciół w Nowym Jorku czy Tel Awiwie, oni nie mają pojęcia, jak wygląda choćby minuta w Aruszy.
Tydzień temu w piątek pojechałam do miasta na manicure. Byłam zrelaksowana, na luzie. W drodze powrotnej zatrzymała mnie policja.
Wiesz, jak tu jest z policją. Zatrzymują każdego, od kogo można wydębić jakąś kasę za byle co. I jeszcze nigdy dotąd nie wywinęłam się od płacenia. Przez całe sześć lat.
Zawsze umieli mnie przygwoździć, zawsze znaleźli coś absurdalnego, za co musiałam zapłacić. Tym razem miałam drobne pęknięcie na przedniej szybie. Policjantka się do tego przyczepiła.
Tłumaczyłam, że remontują naszą drogę do Kisongo i podczas jazdy małe żwirowe kamyki obijają się o auto, widocznie jeden z nich uderzył w szybę.
Ona na to, że mam to naprawić i zapłacić mandat w wysokości 30 tysięcy szylingów tanzańskich. Powiedziałam, że nie zapłacę. I że nie naprawię szyby dopóki remont drogi się nie skończy.
Puściła mnie. Wolno. Bez płacenia.
Czułam się dzięki temu wspaniale. Udało się. Po raz pierwszy – na koniec naszego życia w Aruszy!
*
Pytasz mnie jak widzę przyszłość Tanzanii?  Z biznesowego punktu widzenia, w ciągu ostatnich dwóch lat sytuacja się znacząco poprawiła. Nasi tanzańscy partnerzy są profesjonalni. Z drugiej strony, jeśli Afrykańczycy będą myśleć tak, jak myślą teraz: wazungu, czyli biali, są bogaci i muszą się nami opiekować, to Afryka się nie zmieni, nie wzbogaci. Afrykańczycy nie mówią: „Teraz my – jesteśmy silni, wykształceni, bystrzy i zdolni, damy radę sami.” Mówią: „Jesteśmy Trzecim Światem, jesteśmy biedni, sami nie damy rady; niech przyjdą wazungu i nam pomogą, niech nam wszystko naprawią.” A biali przyjeżdżają do Afryki nie tylko po to, żeby pomagać, ale też po to, żeby zainwestować, bo czują, że mają szansę na zysk.
Wydaje mi się, że Afrykańczycy się nie rozwijają, bo nie myślą o przyszłości. Nie myślą o jutrze. Dla nich ważne jest dziś: „Mam dolara dziś – świetnie, wystarczy na dziś. Co będzie jutro? Coś się wymyśli.”
Nie wiem, jak będzie wyglądać przyszłość Afryki, ale wiem, że Afryka potrzebuje co najmniej dwóch pokoleń, żeby w głowach ludzi zaszła potężna zmiana.
Muszą zrozumieć, że zamiast brać pomoc i jej oczekiwać, sami muszą sobie pomóc. Jak? Nie wiem. Nikt niczego za nich nie zrobi.
Chyba, że ich totalnie skorumpowani przywódcy sprzedadzą wszystko Chińczykom.
I będzie po Afryce.

niedziela, 1 grudnia 2019

Haile Gebreselassie


(Na zdjęciu zamek w Gonder ጎንደር, dawnej stolicy EtiopiiZbudowany przez cesarza Fasiledesa w 1636 roku.Znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO od 1979 roku. Poprawcie mnie, jeśli się mylę - nie ma takiego drugiego zamku w całej Afryce.) 

14 kwietnia 2013,

Muszę znowu o Etiopii.
Tęsknię i pruję serce. 
Słuchając świętych ibisów, patrząc na fioletowe płatki dżakarand, walające się po ulicach, jadąc autem przez gładkie asfalty wśród rozległych zielonych pagórków, dawnych wulkanów, pomiędzy kanionami deszczowych rzek. Pruję to serce, bo to, co widzę jest tak bardzo tanzańskie, a tak mało etiopskie.
Tyle czasu minęło – calusieńki rok! - odkąd byłam w Addis po raz ostatni.
Często w Aruszy mrużę oczy i wyobrażam sobie, że jestem w Addis. W Adigrat. W Mekele. W Harar.
Niestety, nie starcza mi wyobraźni – ludzie wokół, wystrój ulic, dźwięki, zapach i brak elektryczności w powietrzu sprowadza mnie na ziemię – jestem tu, w Aruszy, w Tanzanii, a nie tam, na Wyżynie Abisyńskiej, opętana prażonymi ziarnami kawy, wilgotną wonią liści eukaliptusów na wzgórzu Entoto, dymiącymi żywicami kadzidłowców.

Tak dawno nie słuchałam Aster Aweke ani Gigi.
(Za to czytałam na nowo „Cesarza” na aruszański kobiecy book club, który odbył się 19 marca w Abyssinian Restaurant i jadłam prawie prawdziwą indżerę, mówiąc o Kapuście i cesarstwie. Czytałam też „Cutting the Stone”, Abrahama Verghese, współczesnego pisarza etiopskiego. I grzebałam w „Historii Etiopii”, doczytując o Hajle Sellasie.)

Wiem, wiem, powtarzam się – wiem, wiem, piszę znowu o tym samym.
Jestem jak zakochana kobieta i tęsknię do Etiopii jakbym tęskniła do pięknego i niegrzecznego kochanka. Jakbym zamiast do Lalibeli, tęskniła do jego czarnych, gęstych od mroku oczu. Zamiast do Aksum - do pleców rozwieszonych na sznurze barczystych ramion. Zamiast do Langano – do jego chrapliwego głosu. Do ud. Łydek. Uszu. Palców.

Ps.
Dziś Etiopczyk w wiadomościach sportowych: Haile Gebrselassie zwyciężył w wiedeńskim pół-maratonie z wynikiem 1. 01.14! (14.04.2013)