czwartek, 10 października 2019

Dada Antje



Dada Antje
Ja po prostu więcej czuję


Podmuch poderwał kartki z rysunkami jedenastoletniej Lulu ze stołu obok. Przeczesał korony zielonych o tej porze roku baobabów.
Siedzimy na tarasie Antje i Yusufa i patrzymy na nadciagający znad oceanu deszcz – prostą, szarą, huczącą ścianę, która za chwilę dotrze nad nasze głowy, bezpieczne pod dachem okrągłego domu w środku nadbrzeżnego buszu.
Oglądamy stare niemieckie książki drukowane gotycką czcionką. Jedna z nich jest poradnikiem dla pań domu. Przeglądam ją zachwycona ilustracjami.
Okazuje się, że to książka, którą na emeryturze napisał ojciec Yusufa. Postanowił  ocalić od zapomnienia dawne zwyczaje i przedmioty. Opisał wszystko dokładnie.
„Był wynalazcą, opatentował klej w sztyfcie” – mówi Yusuf.
Antje pokazuje mi w książce zdjęcie młynka do kawy – wisi u nich na ścianie w kuchni oraz wielkiej ręcznie rzeźbionej cudacznej fajki – mają ją tu na werandzie.
Pokazują mi też stare meble z rodzinnego domu Yusufa, które przypłynęły w kontenerze na Zanzibar parę lat temu.
Po śmierci męża, mama Yusufa sprzedała dom, a pieniądze podzieliła między dzieci. To z tych pieniędzy powstał wyjątkowy dom Antje i Yusufa. Jest okrągły i rozwija się jak muszla ślimaka. Ukryty głęboko w buszu, wśród najstarszych baobabów na wyspie, ulokowany jest zupełnie inaczej niż wszystkie inne domy tutaj.
W Matemwe ekspaci mieszkają jak najbliżej oceanu. Wszystkie hotele stoją na plaży, nikt nie chce chować się w buszu, w głębi lądu, z dala od wody. A oni tak.
Widzą ocean z każdego miejsca w domu. I to im wystarcza.
Czas naszej rozmowy odmierza dwustu osiemdziesięcioletni zegar stojący w salonie – zegar, który Yusuf odziedziczył po ojcu: „U nas synowie zawsze dziedziczyli po ojcach zegary.”
 „I u nas ten zegar skona, nie przetrwa klimatu. Zeżre go sól i wilgoć.” - dodaje Antje.
Przysuwam dyktafon bliżej niej.

*
Znam biedę. Z własnego życia i z opowieści mamy. Po pierwszej wojnie świat zamieszkiwały samotne kobiety i panowała bieda. Moja prababka szybko owdowiała i próbowała jakoś wiązać koniec z końcem. Miała na utrzymaniu liczne potomstwo. Wkrótce wybuchła druga wojna światowa i po niej sytuacja się powtórzyła. Tym razem to babcia miała na utrzymaniu swoje dzieci, w tym moją mamę. W świecie bez mężczyzn.
Żyły w małym mieście pod Heidelbergiem. Nie miały nic poza domkiem przy jednej z ulic odchodzących od rynku. Ich życie po 45’ wyglądało tak, jak życie tutaj, na Zanzibarze – byle do pierwszego, wszystko na kreskę. Nie kupowały nic poza tym, czego same nie mogły wytworzyć.
Ojciec pochodził z biednej rodziny, ale mieli kawałek ziemi, dzięki czemu nie głodowali.
Mieszkaliśmy z rodzicami w mieście. Tata pracował w wojsku, mama była ze mną w domu. Nie chodziłam głodna, nie, ale pamiętam, że nasze jedzenie, pochodziło głównie od sióstr i braci ojca uprawiających ziemię. Jedliśmy ich warzywa. Pamiętam wdzięczność matki wobec bogactwa ziemi.
Mama poszła do pracy, gdy miałam dwanaście lat i odtąd odkładała każdy grosz. Oboje oszczędzali na wszystkim, marząc o dobrobycie. Kupka pieniędzy rosła przez dekady. Kupili mieszkanie, są na emeryturze i podróżują po świecie.
Udało im się.
Pamiętam, że jak byłam mała, zazdrościłam rówieśnikom, mieli takie piękne domy z ogrodami; kolorowe, modne. Ich rodzice byli interesującymi ludźmi sukcesu. A ja mieszkałam w blokach na przedmieściu z taka taka (śmieciami), społeczeństwa: cudzoziemcami, bezrobotnymi, złodziejami, biedakami. Potem, gdy dorosłam, poczułam wdzięczność wobec losu za to, skąd pochodzę. Mimo że wielokrotnie w życiu patrzono na mnie jak na człowieka znikąd.
Ojca ciągle przenoszono, zmienialiśmy mieszkania w kolejnych blokowiskach. I stawałam się coraz bardziej obca. Poza tym zawsze miałam cygański kolor skóry, czarne włosy i ciemne oczy. Wyśmiewano się ze mnie. Nigdy nie czułam się częścią tamtego społeczeństwa. Wiedziałam, że nie będę mieszkać w Niemczech, że nie zostanę.
I nie mieszkam tam od ponad dwudziestu lat.
*
Teraz mam dom, tutaj, na Zanzibarze. Dom z Yusufem i Lulu, naszą córką. Tu jest moje miejsce.
Urodziłam się w Niemczech, wychowałam się tam, ale mój dom stoi w Matemwe nad Oceanem Indyjskim.
Wystrzeliłam w świat jak w magicznej rakiecie.
Dzięki temu, co przeżyłam i skąd pochodzę jest mi łatwiej żyć tutaj. I rozumieć Afrykańczyków.
Doświadczenie biedy łączy.
*
Jak byłam mała, myślałam, że coś ze mną jest nie w porządku, bo postrzegałam świat inaczej niż moi rówieśnicy. Często słyszałam, że jestem wariatką. Dużo czasu zajęło mi zrozumienie, że to nieprawda. Spotykałam w życiu ważne kobiety i dzięki nim dojrzewałam do samej siebie. Te kobiety też były INNE. I bardzo je lubiłam.
Ja po prostu czuję więcej. Odbieram więcej. Widzę więcej.
Kiedy miałam trzy lata, rodzice przeprowadzili się do wioski, którą do dziś często wspominam. Wiedliśmy tam bardzo proste życie. Nasz dom pierwszy we wsi miał toaletę ze spłuczką, reszta sąsiadów załatwiała się w wychodkach. Większość z nich nie miała bieżącej wody, kobiety nosiły ją z rzeki. Ludzie z tej wioski byli tacy, jak Zanzibarczycy. I żyli jak oni – na początku lat siedemdziesiątych w Niemczech. Kiedy dziś opowiadam o tym Zanzibarczykom, nie mogą uwierzyć. „Jak to? Żyliście bez wody w Niemczech?” – dziwili się.
Ciągnęło mnie do starych ludzi we wsi. Uwielbiałam ich ogrody i sady. Szczególne wrażenie wywarła na mnie Frau Gertruda Fritz.
Mieszkała pod lasem, na uboczu. Była całkowicie samowystarczalna – tak, jak ludzie tutaj, na Zanzibarze. Miała studnię, skąd czerpała wodę. Żyła bez prądu. Hodowała krowę, świnie, kury. Własne warzywa. Bluszcz i winorośle wrastały w jej drewniany dom kryty strzechą.
Była sucha i brązowa jak orzech włoski.
Silna, mocna, gibka, żylasta.
Spędzałam z nią każdą chwilę. Pragnęłam się od niej uczyć, fascynowała mnie jej zaradność. Była jak wyspa.
Oczywiście, nie miała do mnie cierpliwości, nie była miłą staruszką, tylko zapracowaną babą, która musiała gospodarzyć – więc albo dotrzymywałam jej kroku bez marudzenia albo miałam sobie iść. Robiła wszystko: masło, sery, przetwory, podroby. Zbierała zboża, mełła ziarna. Mój ojciec naprawił jej piec chlebowy w letniej kuchni, piekła chleby, ciasta, pasztety. Jeśli wybierała się do wsi po coś, czego nie mogła sama wytworzyć, zaprzęgała wóz. Nigdy nie wsiadła do autobusu. W mieście była raz albo dwa, na pogrzebie czy weselu krewnego. Mówiła, że te dwa razy jej wystarczą, że nie chce się nigdzie ruszać, bo tu, gdzie mieszka jest jej najlepiej na świecie.
Pamiętam, jak uczyła mnie kosić łąkę kosą, co wcale nie jest prostym zajęciem. Po paru cięciach załapałam i myślałam, że to koniec roboty, że już umiem i wystarczy. Ale ona nie pozwoliła mi odłożyć kosy dopóki łąka nie będzie skoszona. - My się tutaj nie bawimy, dziewczyno, mówiła - my pracujemy. Co będą jadły zwierzęta, jeśli nie skosimy łąki i nie wysuszymy siana? Jeśli zwierzęta będą głodne, to i my niczym nie napełnimy żołądków. Będziesz kiedyś kobietą, powtarzała, musisz się nauczyć pracować – do końca, porządnie.
Życie Frau Fritz było mi bliskie, czułam, że jest prawdziwe, ale wiedziałam, że moje będzie inne.
*
Później, gdy przenieśliśmy się do miasta i poszłam do szkoły, spotkałam pierwszych hippisów – początkowo nie wiedząc nawet, kim są i co sobą reprezentują.
Najczęściej byli rodzicami moich koleżanek w klasie. Otwierali przede mną nowe horyzonty kultury, sztuki i krytyki politycznej, będąc przy tym totalnymi burżua. Lubiłam ich. Ze wzajemnością.
Domy i sposoby na życie hippisowsko-burżuazyjnych rodziców moich koleżanek różniły się od tego, co znałam.
U mnie w domu czymś nie do pomyślenia było meblowanie mieszkania starociami z pchlich targów. Wszystko musiało być nowe, kupione w sklepie.
W domach moich przyjaciółek stare łatane sofy sąsiadowały z antycznymi komodami, malowanymi skrzyniami ze wsi i krzesłami z czasów Ludwika któregoś tam. Na półkach stały tony książek, za szkłem – zamiast kryształów – albumy ze sztuką.
Dla moich rodziców oznaką prestiżu były rzeczy pachnące nowością. Coś, co się porysowało lub podziurawiło, było natychmiast wyrzucane, mimo że się nam nie przelewało.
Talent w rękach miałam od zawsze. Piekłam, lepiłam, kroiłam, szyłam, dziergałam, wycinałam, rysowałam, malowałam, wiązałam, darłam, kleiłam. Ciągle, zawsze. I cały czas słyszałam, że marnuję czas. Że robię głupoty. Że wydziwiam. To mnie strasznie frustrowało.
Frustrował mnie zwłaszcza ojciec, który uważał, że będę mogła coś osiągnąć wyłącznie przez ból i ciężką pracę, a nie przez to moje wydziwianie. On do tej pory musi się jakoś zranić, zdołować, kopnąć, gdy życie go za bardzo głaska. Nie ma głasków bez bólu.
*
W drugiej klasie liceum zrobiłam sobie roczną przerwę w szkole. Wyjechałam sama na rok do Stanów. W ramach wymiany uczniowskiej.
Po powrocie do Niemiec, musiałam powtórzyć rok. Moi rówieśnicy poszli do przodu. Nie mogłam się wśród nich odnaleźć.
Zbliżyłam się do dziewczyny, którą znałam z widzenia, ale nie miałyśmy się okazji zaprzyjaźnić. Pochodziła z jednego z tych hippisowsko-burżuazyjnych domów, o których mówiłam wcześniej. Zbliżyłam się też do drugiej dziewczyny, nowej w szkole. I razem, we trzy, zaczęłyśmy bawić się w teatr.
Nawet nie pamiętam, która z nas wpadła na taki pomysł ani jaką sztukę zrobiłyśmy najpierw. Pamiętam, że poszłyśmy na warsztaty teatralne i od tamtej pory występowałyśmy z naszymi spektaklami na ulicach. Szybko zarabiając świetną kasę i równie szybko ją wydając.
Byłyśmy zabawne i brawurowe. Niegrzeczne. Miałyśmy po osiemnaście lat. To był wspaniały czas.
Schiller powiedział, że młodzi ludzie mogą wszystko. I my naprawdę mogłyśmy wszystko.
Pamiętam z tamtego czasu, jak leżę na podłodze i śmieję się – śmieję się w głos, z brzucha, bez opamiętania. Tarzam się ze śmiechu, płaczę ze śmiechu i nie mogę przestać.
Wkrótce poznałyśmy innych artystów. Grałyśmy razem z nimi na ulicach. Weszłam w nowy wymiar - sztuki i radości z niej płynącej. Zupełnie się tworzyłam.
Byliśmy wtedy wszyscy dość biedni, ale za to bardzo twórczy. Oraz rozpolitykowani, lewicowi, anarchizujący. Wszyscyśmy hippisowali, ale nie siedząc i rozmyślając o systemach po LSD czy jointach, ale działając – ciągle działając. Produkowaliśmy sztuki jedna za drugą, wychodziliśmy z nimi na ulicę. Latem zarabialiśmy pieniądze, które wydawaliśmy w szalony sposób. Nikt z nas niczego nie posiadał, nie miał własnego mieszkania, nie kupowaliśmy samochodów ani mebli.
*
W 1989 roku wyruszyliśmy w wielkie tournée wolności. Cel: Moskwa.
Znasz tę historię? Słyszałaś o Next Stop Soviet? Nie? Już ci mówię.
Związek Radziecki chylił się ku upadkowi, była pieriestrojka, mur berliński jeszcze stał. Działaliśmy w ramach programu Next Stop Soviet, flagowego programu skandynawskich hippisów. Polegał na tym, że ktokolwiek chciał – artysta, muzyk, malarz, poeta, piekarz, stolarz itp. – dołączał do grup teatralnych i muzycznych ciągnących po cygańsku z Kopenhagi do Moskwy.
Next Stop Soviet przetoczył się również przez Polskę.
We trzy dołączyłyśmy do karawany w Kopenhadze. Wystąpiłyśmy w centrum miasta i podczas tego spektaklu zobaczył mnie Yusuf, wtedy jeszcze Reiner. Muzyk. Miłość życia, mój partner, ojciec Lulu. Mówił potem, że od razu wiedział, że jestem tą jedyną. Wieczorem wsiedliśmy wszyscy razem na prom do Szwecji, gdzie Yusuf upoił mnie winem, a potem namiętnie całował.
To była niezwykła podróż. Wyobraź sobie, że wróciliśmy z Moskwy przez Warszawę do Berlina i po tygodniu padł mur.
W Warszawie spędziliśmy dwie noce. Wymieniłam marki, bo chciałam koniecznie kupić bele polskiego lnu taniego jak barszcz. Wydałam na nie zaledwie jedną dziesiątą wymienionych pieniędzy i nie miałam pojęcia, co zrobić z resztą złotówek.
Wyjeżdżaliśmy nazajutrz. Spaliśmy pod namiotami, w sadach i ogrodach u ludzi. Niedaleko domu naszych gospodarzy stało blokowisko.
Zerwałam się wcześnie rano i poszłam do jednego z bloków. Rozdałam wszystko, co miałam, wkładając banknoty w skrzynki na listy.
Cieszyłam się na myśl, że ci biedni ludzie w tych szarych blokach obudzą się i ze swoich szarych skrzynek na listy wyjmą pieniądze zamiast listów.
Cała nasza podróż, od Kopenhagi przez Szwecję, Polskę, Rosję była dość dobrze przygotowana. Przez kogo?  Przez Komsomoł, partyjne organizacje młodzieżowe i KGB, rzecz jasna. KGB nas „ochraniało”. Występowaliśmy na stadionach, boiskach, w szkołach, remizach.
To wszystko było dziwaczne i wspaniałe. Ludzie, którzy nas przyjmowali – gościnni, ciepli, pomocni. Cały czas. Wszędzie. Naprawdę.
Za to w Moskwie nas wyrolowano: nie mieliśmy gdzie spać i nie dostaliśmy pozwolenia na występy w centrum miasta.
Zaskłotowaliśmy więc Park Gorkiego. Włamaliśmy się, przecięliśmy łańcuch na bramie.
Przychodził do nas cały rosyjski underground. Poeci, muzycy, aktywiści. Pewnego dnia na jedno z przedstawień przyszedł do nas człowiek z republiki buriackiej, znad Bajkału. Spytał, czy nie moglibyśmy przyjechać tą karawaną nad Bajkał, bo Bajkał nas potrzebuje. Powiedział, że latem robią festiwal nadbajkalskich kultur i że byśmy pasowali.
Pojechaliśmy, a raczej polecieliśmy. W następnym roku. Dużą kolorową grupą.
Za samolot nad Bajkał zapłaciliśmy faksem. Pilotowi wręczylismy trzy kartony marlboro. Kupiliśmy cysternę paliwa lotniczego, polecieliśmy i wróciliśmy – bezpiecznie. Do dziś nie wierzę, że się nam udało.
U Buriatów spędziliśmy trzy tygodnie.
Zobaczyliśmy koniec świata, ale i tego świata początek. Białych Rosjan uprawiających na ciemnookich Buriatach neokolonializm. Ogromne zaburzenia w strukturze społecznej i środowiskowej. Alkoholizm. Wykorzenianie. Odcięcie od sacrum. Zakaz kultywowania religii.  Zakaz szamanizmu. A my marzyliśmy, żeby właśnie to zobaczyć - ocaloną kulturę Buriatów. Po to przyjechaliśmy na ten festiwal – żeby jej dotknąć.
Na szczęście spotkaliśmy wielu wspaniałych artystów, między innymi słynnych śpiewaków z Tuwy, ludowych malarzy, szamanów, muzyków.
Nigdy wcześniej nie czułam się tak nierozerwalnie połączona z naturą, jak tam, w dziewiczym, pradawnym lesie.
Nadbajkalska puszcza, ta dzicz przyćmiła wszystko, co dotąd widziałam. Niby te same rośliny, co w Niemczech, niby te same drzewa, ale wszystko inne, większe, bardziej zielone, agresywne, żywe.
Czułam, że świat Buriatów – chociaż zgnieciony przez komunizm – był prosty i przez to wspaniały.
Później tę prostotę życia odnalazłam w Tanzanii. I na Zanzibarze.
Gdy po raz pierwszy zobaczyłam bloki na Michenzani w Stone Town, odetchnęłam z ulgą – jestem u siebie, pomyślałam. Szczególnie, że zbudowali je enerdowscy bracia socjaliści – dla zanzibarskiego ludu pracującego.
Tak, lubię te bloki, kolektywne, zjedzone przez monsuny, bez bieżącej wody, często bez prądu.
Lubię atmosferę afrykańskiej komuny, jaka w nich panuje.
Znad Bajkału wróciliśmy do Berlina. Wolnego Berlina bez muru. I wiele się zmieniło. Byłam z Yusufem. Pragnęłam dalej podróżować. Moja grupa teatralna przestała istnieć. Dziewczyny rozpierzchły się po świecie. Jedna zaszła w ciążę, druga postanowiła, że w „prawdziwym życiu” musi mieć porządniejszy zawód niż artystka uliczna i poszła studiować produkcję teatralną.
Po upadku muru, Berlin stał się strasznie drogi. Yusuf mieszkał z kumplami w przestronnym lofcie, ale czynsz wzrósł parokrotnie i musieli się wyprowadzić. Zamieszkaliśmy razem. Yusuf dużo grał, dużo pracował w tamtym czasie, przeważnie nie było go w domu. Ja za to nie miałam zajęcia, dlatego często wychodziłam, żeby spotykać nowych ludzi. Wszystko to w dawnym Berlinie Wschodnim.
Byłam zafascynowana tą wymianą.
Berlin Zachodni był odrestaurowany, pełen turystów. We Wschodnim na ścianach i murach ciągle tkwiły odpryski z drugiej wojny światowej. Niewiele tam odnowiono.
*
Yusuf był tym cudem, dzięki któremu trafiłam na Zanzibar.
Podróżował wcześniej po Afryce Wschodniej i bardzo chciał mi ją pokazać, szczególnie Tanzanię i Zanzibar.
Wyruszyliśmy i nam się spodobało.
Zanzibar był jak raj odnaleziony.
Postanowiliśmy szybko wrócić na wyspę i nauczyć się suahili, w którego łagodnej melodii się zakochaliśmy.
Zamieszkaliśmy w Stone Town i przez dwa miesiące uczyliśmy się języka. Potem wyprowadziliśmy się z miasta do Bububu, gdzie wynajęliśmy mały domek na trzy miesiące.
Trzy miesiące, które przeciągnęły się w dwadzieścia pięć lat.
Nie wiedzieliśmy, że zostaniemy na Zanzibarze tak długo.
Planowaliśmy przerwę w niemieckim życiu, bo Yusuf był ciągle w trasie – z teatrem, z zespołem. A jak nie jeździł w trasy, to siedział w studio – miał z kumplem studio nagrań. Wcale się nie widywaliśmy. Czuliśmy presję. Zamiast tworzyć, sprzedawaliśmy się systemowi.
Dlatego Zanzibar nas przyciągnął. Swoją sztuką dnia powszedniego, powolnością, pierwotnym rytmem.
Mieliśmy pieniędzy na rok w Bububu. Byliśmy razem przez cały czas i wszystko robiliśmy wspólnie. Wolni, w miłości. O niczym innym nie marzyliśmy.
Po niecałym roku przenieśliśmy się na Chumbe, małą wyspę przy Zanzibarze. Tę z latarnią morską. Teraz na Chumbe stoi kilka bungalowów, wysepka słynie z ekoturystyki i jest perłą Zanzibaru.
Dwadzieścia lat temu to my ją oswajaliśmy. Przecinaliśmy ścieżki, odkrywaliśmy rafę koralową, organizowaliśmy szlaki, szkoliliśmy przewodników.
Pracowaliśmy na Chumbe przez cztery lata. Kochaliśmy tę wyspę. I ocean.
Pamiętam nasze pierwsze wybory na Zanzibarze, w 1995 roku.
Spędziliśmy je jak Adam i Ewa.
Wszyscy pracownicy popłynęli do miasta, żeby zagłosować. Mieli wrócić dopiero nazajutrz. Zostaliśmy sami, Yusuf i ja, na calutkiej Chumbe.
Zrzuciliśmy ubrania i przez dobę chodziliśmy nago udając raj. Mam zdjęcia z tego dnia – byliśmy tacy młodzi, szczęśliwi i goli.
Po Chumbe popłynęliśmy na Pembę i zamieszkaliśmy na łodzi. Stąd wypływaliśmy na Ocean Indyjski – robiliśmy rejsy z nurkami i żeglarzami aż na Komory i Seszele. W przerwach szkoliliśmy nurków i strażników przyrody. To był cudowny czas. Byliśmy zafascynowani oceanem i zarażaliśmy naszą nową pasją wszystkich dookoła.
*
Serio. Nie wiedzieliśmy, że zostaniemy na Zanzibarze tak długo. Za każdym razem, gdy oddawaliśmy nasze paszporty do Imigration z prośbą o wizę, nie mieliśmy pojęcia, czy je nam podbiją czy każą się pakować.
Ciągle nam te paszporty przetrzymywali, udawali, że coś jest nie tak, czekali na łapówki, których nie dawaliśmy. Bawili się z nami w ciuciubabkę. Pamiętam, jak Yusuf tracił cierpliwość, szedł do urzędu i mówił: „Ludzie, jak nie chcecie przedłużyć nam pozwoleń, to nie ma sprawy, tylko powiedzcie, żebyśmy nie czekali jak głupi. Pakujemy się i spadamy.” Oni na to: „Ależ Yusuf, nie martw się, Yusuf wyluzuj. Pole pole (powoli).”
Więc po dziesięciu latach przestaliśmy się martwić. Nauczyliśmy się. Hamna shida, no problem.
*
Stone Town było dziwaczne.
Wszystko w tym mieście było self made, własnej roboty: meble, ubrania, jedzenie. Nic nie pochodziło z fabryki.
Ulica Gizenga pełna była sklepików z zanzibarskimi przekąskami i wytwarzanymi na Zanzibarze miotełkami, moździerzami, tłuczkami, matami, plecionkami, czyli tym wszystkim, czego nadal się używa, ale czego nie można już dostać na ulicy Gizenga. Bo Gizenga sprzedaje teraz turystom afrykańskie rękodzieło.
Jest inaczej, choć nadal istnieją lokalne uliczki, na przykład Mlandege – cała ulica kowali. Albo cała ulica krawców, zielarzy, stolarzy. Ludzie sprzedawali i kupowali dokładnie tyle, ile im było trzeba. Zupełnie inaczej niż na Północy.
Dobrze się czułam w tym świecie bez konsumpcji.  Zobaczyłam mieszankę tego, co już znałam, na przykład z Syberii, ale też z Rosji, czyli rdzenną ludność, żyjącą po swojemu w niedoskonałym systemie.
Dodatkowo na Zanzibarze doskonale widoczne były różne kultury – suahili, arabska, hinduska i to mnie fascynowało najbardziej.
Cieszyłam się, że nie muszę odgrywać narzuconych przez zachodnie społeczeństwo ról.
Wiadomo, w Niemczech w określonym wieku idziesz na studia, kończysz je – również w określonym wieku, idziesz do pracy, pracujesz co najmniej osiem godzin dziennie zamknięta w biurze, wychodzisz za mąż, masz dzieci, ogródek lub psa - i tak do emerytury.
Jasne, te role narzuca obywatelom system, ale my czuliśmy, że nawet liberalni przyjaciele chcieli nas wtłoczyć w ramy, których nienawidzimy. Mieli tak spaczone systemem mózgi, że zaczęli się na nas boczyć, bo żyjemy „nieodpowiedzialnym” życiem i wyjeżdżamy na jakiś „nierealny” Zanzibar. Mówili nam: „Przecież już podróżowaliście, już na tym Zanzibarze byliście – po co tam wracacie, po co wam suahili?” Mówili nam też: „Dajcie spokój, pomyślcie o przyszłości, poszukajcie poważnej pracy.”
I dlatego Zanzibar dał nam oddech. Bo był czymś zupełnie innym od tego, co znaliśmy z Niemiec. Tu jest wszystko, co najważniejsze i wszystko to, co zachód utracił, bo stał się bogaty i przeobfity.
W Bububu jedynym produktem spożywczym poza czapati (podpłomykami) i ryżem była fasola i pomidory – jeśli udało się je kupić. A jeśli się nie udało, to szukało się ich przez pół dnia po całej wiosce – u jednej, drugiej i trzeciej kobiety. I nikt z tego nie robił afery.
To był czas, kiedy na Zanzibarze nie było żadnych białych.
*
W Matemwe zamieszkaliśmy po narodzinach Lulu.
Lulu pojawiła się późno i była niespodzianką. Kiedy zaszłam w ciążę, ucieszyłam się, bo - mimo że wydawało mi się, że nie chcę dziecka, to w głębi duszy bardzo tego pragnęłam.
Miałam 39 lat i ze względu na wiek musiałam się regularnie badać w Berlinie. Zabawne – lekarz, który mnie prowadził był naszym klientem z Chumbe. Jednym z pierwszych. Nurkowaliśmy razem. „Znam cię!” – zawołał, gdy zobaczył mnie w drzwiach.
Po Chumbe i Pembie zaczęliśmy się rozglądać za czymś naszym. Dom w Bububu nie wchodził dłużej w rachubę, bo po pierwsze Bububu się potężnie rozrosło i wszędzie byli obcy ludzie, a po drugie niedaleko otworzono gigantyczną dyskotekę na plaży, z której głośne dźwięki niosły się kilometrami.
Wiedzieliśmy, że nie zamieszkamy na żadnym z osiedli dla białych. Nie było nas na to stać. I chcieliśmy być POZA.
Szukaliśmy ziemi. Przez chwilę bawiliśmy się myślą o domu na dzikim zachodzie Pemby. Oglądaliśmy cudowny kawałek położony na trzydziestometrowym klifie. W dole rosły mangrowy. Ocean walił o skały.
Spędziliśmy tam dwie noce, żeby poczuć miejsce. Wioska pozwoliła nam na nocleg pod gołym niebem, ale bardzo się o nas martwiono. Obawiano się, że w nocy zaatakują nas shetani (złe duchy). Wedle miejscowych, tam, gdzie nocowaliśmy aż się od nich roiło. Przeżyliśmy jednak i następnego ranka wszyscy się cieszyli, gdy wypełzliśmy spod moskitiery.
Pytanie o to, jak zamierzamy sobie poradzić z shetani na nowej ziemi padało zawsze jako pierwsze. Odpowiadaliśmy z powagą, że mamy dobre zamiary i że się z nimi zaprzyjaźnimy.
Nie zdecydowaliśmy się na Pembę. Trafiliśmy na piękną ziemię tutaj, w Matemwe i postanowiliśmy osiąść.
Najpierw jednak obserwowaliśmy tę ziemię. Chcieliśmy ją poczuć. Patrzyliśmy, jak i kiedy wieje wiatr, kiedy pada, jak operuje słońce. Najpierw zbudowaliśmy mały bungalow. Potem mieliśmy różne pomysły na dom. Stanęło na kole i spirali. Wyszła nam muszla ślimaka.
*
W trakcie budowy domu, spotkałam kobiety, które nauczyły mnie ukili, zanzibarskich plecionek z rafii. Z miłości do ukili powstało Moto (ogień), które było moim pierwszym NGO na wyspie. Plotłyśmy z kobietami maty, koszyki, kapelusze i sprzedawałyśmy je turystom. Miałam ręce pełne roboty.
Rok później powstała Dada (siostra). Nasze drugie zanzibarskie NGO.
*
Jak to było?
Po narodzinach Lulu potrzebowaliśmy zaufanej dady, opiekunki i gospodyni  do pomocy. Znajoma poleciła nam Fatmę. Kiedy przyszła, stanęłam w drzwiach, żeby ją powitać. Małą Lulu trzymałam na rękach. Na widok Fatmy, Lulu rozpromieniła się w szerokim uśmiechu. Dziewczyny pokochały się od pierwszego wejrzenia i tak im zostało do dziś.
Fatma była pierwszą osobą, która nie uciekła ze strachem od naszej kuchenki solarnej. Stanęła przy niej i powiedziała: „Jeśli chcecie, żebym wam gotowała, musicie mnie nauczyć obsługiwać tę rzecz.”
Niczemu się nie dziwiła i bez trudu opanowała naszą ekologiczną domową rutynę.
Po paru tygodniach powiedziałam jej, że chcę nauczyć lokalne kobiety, jak robić dżemy, makarony, musztardy, przetwory z lokalnych owoców i warzyw. Spytałam, czy mi pomoże. Powiedziała, że oczywiście.
Bez niej Dada nigdy by nie powstała. Przez lata Fatma była moim mostem do lokalnych kobiet. Na początku uczyła się ode mnie. A potem uczyła kobiety z Matemwe. Fatma jest zaangażowana, mocna i otwarta, nie jest może najbardziej twórcza, ale chce się uczyć i potrafi uczyć pozostałe dziewczyny.
Dada zaczęła się od dżemów. Zanzibarki nigdy wcześniej ich nie robiły. Tutaj nie ma tradycji pasteryzowania i przechowywania jedzenia. Nie ma prądu, nie ma lodówek, jest wilgotno i gorąco, żywność trzeba zjadać od razu, świeżą.
Gotowałyśmy, próbowałyśmy, spisywałyśmy przepisy i tworzyłyśmy standard. Starałam się jednak zostawiać dadom przestrzeń do eksperymentu. Tłumaczyłam smaki.
Próbowałam potem tego, co przygotowały i mówiłam – na przykład – że ten i ten produkt jest bardzo smaczny, ale ze względu na europejski rynek, w który celujemy, musimy dodawać znacznie mniej cukru.
Zanzibarczycy lubią dużo słodzić.
Kiedy zaczęłyśmy produkcję musztardy, dziewczyny uważały ją za coś bardzo dziwnego w smaku, żadna z nich nigdy wcześniej jej nie jadła. Teraz potrafią zajadać się musztardą z serem, którego też nigdy wcześniej nie jadły. Na czarnym, pełnoziarnistym chlebem, który same pieczemy. Czarnego chleba też wcześniej nie próbowały, bo tutaj jada się białe bułki.
*
Po dżemach i musztardzie przyszła pora na mydła.
Teraz mydła i inne naturalne kosmetyki to sztandarowe produkty Dady, ale wiodła mnie do nich długa droga.
Dowiedziałam się, że ludzie w okolicy dżungli w Jozani, na południu wyspy, wiedzą, jak robić mydła.
Nauczyli się od wolontariuszy z CARE, którzy przyjeżdżali uczyć lokalne społeczności alternatywnych sposobów zarobkowania. Jednym z nich było hodowanie grzybów. To się jednak nie powiodło. Inną drogą było wytwarzanie mydeł. I też nic z tego nie wyszło.
Dlaczego?
Żaden z wolontariuszy nie został na wyspie na tyle długo, żeby swój program pomocy dostosować do zanzibarskiej rzeczywistości. Każde środowisko jest inne. Różne są warunki życia. Ludzie są różni. Jeśli przyjeżdżasz pomagać i chcesz, żeby to przetrwało, musisz zrozumieć, w jakim środowisku, w jakich warunkach i wśród jakich ludzi przebywasz. Musisz się dostosować do kulturowego kontekstu – bo pochodzisz z innego kontekstu i coś, co działa u ciebie, w nowym miejscu kompletnie nie zdaje egzaminu.
Moje projekty się udały, bo jestem tu wystarczająco długo, żeby zrozumieć Zanzibarczyków i tutejszy klimat.
W Jozani powiedzieli mi, że aby zrobić mydło, bierzesz miarkę tego, miarkę owego, mieszasz i – albo ci wychodzi, albo nie. Dlaczego wychodzi, a dlaczego nie? Nikt nie wiedział. Nikt nie rozumiał chemii mydła ani procesu jego powstawania. Zadałam sobie pytanie – co to jest mydło? Jak może powstawać? Owszem, tłuszcz, zioła, przyprawy, olejki zapachowe, ale co dalej? Dużo czytałam i wiele próbowałam. Aż w końcu po paru latach się udało.
Produkujemy teraz dobre mydła, w pełni naturalne. Pakujemy je w tekturowe pudełeczka z kolorowymi obrazkami, które projektuje Yusuf. Sprzedają się świetnie, tak, jak olejki w drobnych buteleczkach.
*
O ile spożywcza Dada powstała dzięki Fatmie dla Zanzibarek, o tyle kosmetyczna sekcja Dady powstała dla Lulu.
Pragnęłam jej dać wszystko, co najzdrowsze. Nie chciałam kupować produktów sprzedawanych na masową skalę – zresztą na wyspie niewiele można było dostać. Chciałam też wiedzieć dokładnie, co dany produkt zawiera.
Po latach Dada kręci się sama, mamy prawie 200 produktów na rynku. Oczywiście, czuwam i jestem do pomocy, ale dziewczyny przejęły inicjatywę i to jest mój największy sukces. Doceniają fakt, że Dada jest tak samo ich, jak moja. Biorą za nią odpowiedzialność, co – jak wiesz – nie jest powszechne wśród zanzibarskich pracowników. My nie tworzymy spółki, firmy – w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Mamy kooperatywę. Dzielimy się tym, co wszystkie zarabiamy po równo.
Któregoś dnia, podczas sikuku, wielkiego święta kończącego ramadan, byliśmy u przyjaciół w Aruszy. Zadzwoniłam do Fatmy z życzeniami i usłyszałam, że jest w pracy - w największe święto w roku. Spytałam zdziwiona, co się stało. Okazało się, że trzeba było zrealizować zamówienie do hotelu. Jakieś mydła, parę bochenków czarnego chleba, dżemy. Wszystkie dady przyszły do pracy. Same z siebie.
Dzięki dadom mam więcej czasu i chcę go zainwestować w uprawę ziemi. I w mężczyzn.
Otwieram nową kooperatywę.
Będzie się nazywać Kaka (brat).
Jestem gotowa na pracę z mężczyznami – po dekadzie pracy wyłącznie z kobietami.
Dojrzałam. Jestem silna.


środa, 9 października 2019

Sukces?




Sukces?
Ciekawe życie i wspomnienia? Dobrze wychowany syn? Sensowna praca? Joga?
Mam 43 lata i rozmyślam nad moim życiowym sukcesem. Nie decyduje o nim ani kasa, ani majestat i urząd.
Tak, mam ciekawe życie, wyjątkowe dziecko, kocham uczyć dzieci w szkole i wróciłam do jogi.
Ale czy odniosłam sukces?
Nie urodziłam gromady dzieci. Nie zbudowałam hotelu, nie założyłam NGO, nie rozkręciłam firmy. Nie oprowadzam ludzi po Etiopii, po Afryce. Nie mam bliskiego partnera ani partnerki. Jestem sama.
No, i nie wydałam „Ekspatek”. Nie wydaję nic.
Codziennie (od lipca, kiedy Poznańskie wycofało się z publikacji) myślę o tym w kategorii porażki. Mam wrażenie, że kopię się z koniem albo walczę z wiatrakami. Bo piszę od zawsze, chcę pisać od zawsze, ale kurczę coś robię nie tak. Bo nadal nie odnoszę w tym pisaniu sukcesu. I to mnie frustruje.
Nie wydałam „Ekspatek” i proszę Państwa, nadszedł chyba czas, żeby się z tym pogodzić. Minęły trzy miesiące i żadne wydawnictwo nie wykazało zainteresowania afrykańskimi „Ekspatkami”. Wiem, że są przyzwoicie napisane (szkoda, że nie brawurowo!), wiem, że opowiadają intymne historie z odległych krain i wiem, że są dla mnie bardzo ważne. Dlatego będę powoli wracać do publikowania kolejnych rozdziałów – nie chcę, żeby spały w szufladzie mojego komputera.

Przypomnę tylko trzy pierwsze dziewczyny (niżej załączę linki do bloga), a potem zapoznam Was z dadą Antje.

Dziękuję tym, którzy mnie czytają – mimo wszystko! Jest nas blisko pięćset osób.

(Ps. Być może nadszedł też czas, aby pomyśleć o self-publishingu)

1. Annie Birch 

2. Eleanor

3. Raszida



niedziela, 6 października 2019

Malaria



Malaria?
Po obfitych, gromkich deszczach, jakie ostatnio spadały codziennie, wylęgają się komary. Wyfruwają z kałuż w kolorze rdzy, głębokich i mulistych. tną krwiożerczo, po kryjomu, pod spódnicą, pod rękawem, między palcami.
Mimo że zapalam wieczorami spirale kadzideł pod łóżkiem, a siatka moskitiery pozbawiona jest dziur, to głodne komary znajdują sposób, żeby przedrzeć się do naszych gołych ud, gołych pup i gołych ramion. Śpię więc z przerwą na drapanie swędzących punktów. Wczoraj w nocy moskity najgęściej pogryzły mi stopy. Traktuję to jako nauczkę i dziś wsunę się cała w jedwabny, biały i leciutki (jak jasna cholera mgiełka) śpiworek, zakupiony w drogim berlińskim sklepie travelerskim specjalnie na tropikalne podróże.
Komary znajdujemy rano tłuste i spite. Leniwe, otumanione, nawet nie uciekają przed naszymi siarczystymi klapsami, których zawsze się brzydzę. Bo komary pękają krwią rażone siłą uderzenia.
Pewnie ukąszenia nie denerwowałyby tak mocno, gdyby nie czerwona lampka z tyłu głowy, formułująca sygnały świetlne na kształt następujących liter (według kolejności): m a l a r i a.
Bynajmniej nie ulegam żadnym malarycznym fobiom. Przemawia do mnie to, co opowiadała kiedyś matka mojego pasierba, afrykańska podróżniczka totalna, wielka i niezwykła kobieta, która - nota bene - właśnie łapie samolot w Addis Abebie, żeby móc w sobotę wylądować na Zanizbarze i hucznie obejść urodziny swojego nastoletniego syna, pozostającego na wyspie z nami, jak również pozostać na Zanzi parę tygodni i zrobić kurs nurkowy, a więc - poza nota bene - przemawia do mnie to, co mówiła kiedyś matka mojego pasierba, a co usłyszała od pewnego misjonarza z Afryki: malaria to choroba nieco magiczna; trzeba wierzyć, że się jej nie złapie i trzeba wiedzieć, że nie od razu się od niej umiera.
I ja właśnie nie dość, że wierzę, to jeszcze w dodatku wiem, że na malarię nie umrę, bo na Zanzibarze w każdej przychodni są dostępne testy malaryczne (ukłucie igły, kropla krwi, kilka minut czekania i ma się wyniki; cena: od pół do trzech dolarów), a w każdej aptece można kupić coartem, skuteczny lek przeciwmalaryczny.
Jeśli moja wiara osłabnie i przyciągnę do siebie zatrutego komara, to poddam się bólom głowy, mięśni i kości, gorączce, biegunce, wymiotom, ergo ostrzejszej lub łagodniejszej wersji polskiej grypy żołądkowej. Lekarz zdiagnozuje u mnie malarię i wyleczę objawy grypy nie antybiotykiem, ale pochodną chininy. Minie parę dni i wstanę z łóżka jak nowo narodzona.
Na malarię umiera jednak ponad milion ludzi rocznie na świecie. I dla nich malaria to choroba przeklęta, a nie magiczna. Nie mają ani przychodni, ani testów, ani coartemu. Jest tak na przykład w Afryce Zachodniej. To tam (w Ghanie?) umarła Kinga, słynna autostopowiczka, która zjechała z Szopenem cały świat. W Afryce dopadła ją malaria mózgowa - czyli diabelsko rozwinięte stadium choroby. Nie znam szczegółów tej historii - nie wiem więc, czy Kinga ignorowała początkowe objawy, czy ich nie rozpoznała, czy nie miała skąd wziąć lekarstw. Nie wiem, czy stosowała tak ważną przy tej chorobie profilaktykę. Wiem, że gdy trafiła do szpitala, było już za późno.
Rozmawialiśmy ostatnio ze znajomymi w Nungwi o malarii. Większość z nas żyje tu dłużej lub ma takie plany, więc łykanie tabletek antymalarycznych (mallarone, lariam) nie wchodzi w grę, bo szybko padlibyśmy na marskość wątrób. Dlatego stosujemy się do podstawowych zasad: w miarę pełne i jasne ubrania o newralgicznych porach dnia, korzystanie z wiatraków i przewiewów, których komary nie znoszą oraz smarowanie ciała repelentami. Arsenał offów, no bite'ów, anty bzzz'ów jest skarbem i chlubą bezpiecznego zanzibarskiego domu. I często takie słyszy się rozmowy: "O, zaczynają ciąć, masz coś, bo ja zapomniałem zabrać?" - "Tak, tak, wszystko znajdziesz w kuchni na szafce przy zlewie".
Doszliśmy też wspólnie do wniosku, że Białym wkręca się lęk przed malarią. Przed Afryką. Przed nieznanym. Przed daleką podróżą.

Dula, lokalny divemaster, mieszkaniec Zanzibaru z dziada pradziada, stwierdził, że - choć w dzieciństwie ataki malarii dopadały go częściej - teraz nie pamięta, kiedy ostatnio chorował. Wiąże to z rządową akcją "SPRYSK" sprzed paru laty, polegającą na tym, że ekipa spryskiwaczy wchodziła do każdej chatki, każdego domku i każdego urzędu, sklepu, magazynu i pryskała ściany wnętrz specjalnym preparatem zawierającym substancje unieszkodliwiające moskity. Komary w oczekiwaniu na zmierzch i świt, kiedy to nagle się ożywiają i atakują, przez większość doby lubią sobie tkwić na ścianie. I tak przycupując nasączają się preparatem. Zanzibar nie jest jedyną wyspą stosującą "SPRYSK". Rząd Jamajki dzięki "SPRYSKOWI" (pewnie w ścisłej współpracy z Jah  całkowicie wyeliminował malarię na swoim terenie.