środa, 18 grudnia 2019

Efrat. Jak wygląda minuta w Aruszy



Efrat
Jak wygląda minuta w Aruszy


„Herbata? Zielona jaśminowa? Jestem od niej uzależniona. W dużym kubku, oczywiście? To takie polskie – Zack i jego rodzice uwielbiają pić herbatę w dużych kubkach. Zobacz, ile ich mamy.”
Gwiżdże czajnik, to też takie polskie – myślę - czajnik z gwizdkiem.
W zeszłym roku poznałam teściów Efrat – Ryfkę i Mosze; dawniej Reginę i Michała. Wyjechali z Łodzi do Izraela w 58’ roku. Zaprosili nas na wybitną kolację, którą Ryfka przygotowała całkowicie sama, naprędce – kapuśniak, sałatka polska, śledzie w miodzie, grillowane oberżyny, humus, nadziewane papryki, czosnek w oliwie…
Wspaniale było z nimi porozmawiać po dawnym polsku. Odwiedzają kraj każdego roku. Nie to, co krewni Hagaia, przyjaciela Zacka i Efrat, mieszkającego z rodziną w Aruszy od dwudziestu lat. Hagai przysiągł dziadkowi na łożu śmierci, że jego noga nigdy nie postanie na polskiej ziemi.
Są pogodnymi i energicznymi ludźmi w starszym wieku. Ani Zack, ani jego dwaj bracia nie mówią po polsku – choć mają polskie obywatelstwo. Efrat z Zackiem i trójką synów opuszczają właśnie Aruszę po sześciu długich latach.

*
Z pakowaniem czekamy na ostatni moment. W niedzielę szkoła organizuje podwórkową wyprzedaż, głównie sprzętów domowych i mebli. Chcę sprzedać wszystko. Absolutnie wszystko. I wyjechać lekka. Wyprowadzamy się do Holandii, do Maastricht. Nie do Izraela.
Kupimy każdą rzecz od nowa. I pewnie taniej niż tutaj.
*
Przeszkadza ci to radio? Wyłączyć? Codziennie słucham radia z Tel Awiwu. Też słuchasz radia z Polski?
Mówisz, że jestem jedyną znaną ci ekspatką, która wyjeżdża, bo nie może znieść życia w Afryce?
Zack twierdzi, że taka już jestem – zawsze znajdę ciemne strony, ciągle coś mnie uwiera – czy to tu, czy tam. Nie chcę już tu mieszkać. Koniec. Kropka.
*
Zanim przyjechaliśmy do Afryki, mieszkaliśmy w Izraelu – a wcześniej w Nowym Jorku. Latałam jako stewardesa dla izraelskich linii lotniczych. Poznaliśmy się na pokładzie samolotu. W Tel Awiwie byłam producentką telewizyjną i urodziłam dwóch synów, a Zack otworzył restaurację, która z biegiem czasu stała się bardzo popularna. Otworzył potem drugą, ale interes nie szedł i popadliśmy w tarapaty. Wydawało się nam, że to koniec – było naprawdę ciężko: kredyty, komornicy, wierzyciele – i wtedy pojawiła się możliwość wyjazdu do Tanzanii.
*
Nigdy wcześniej nie byłam w Afryce. O Tanzanii wiedziałam tyle, co przeciętnie wykształcony człowiek, czyli niewiele. Mieszkałam wcześniej w Nowym Jorku, ale nie czułam się jak ktoś obcy – tam każdy jest skądinąd, to naturalne.
Przyjazd tutaj miał być egzotyczną przygodą. Z wyraźnym początkiem i wyraźnym końcem. Kolejnym życiowym doświadczeniem. Z takim nastawieniem – tymczasowości – pojawiają się inne oczekiwania wobec nowego domu, nowego miejsca.
Kiedy przyjechaliśmy, zaopiekowali się nami Hagai i Hilla, dobrzy przyjaciele Zacka, mieszkający w Aruszy od wielu lat. Dzięki nim wejście w aruszańską społeczność było łatwe.
Zack przyjechał najpierw.
Szczerze mówiąc, początkowo sądziłam, że do niego nie dojadę. Wyleciał do Tanzanii, a ja zostałam z dwójką dzieci myśląc: „Tanzania jest tylko na chwilę, na przeczekanie; nie ma sensu, żebym rzucała swoją pracę, wymawiała mieszkanie, zabierała Toma ze szkoły i zostawiała wszystko, co znam, tylko po to, żeby pomieszkać w Aruszy przez rok. Rzucać wszystko na rok? Nie warto.”
Ale po trzech miesiącach, zrobiło mi się straszliwie ciężko. Ben miał trzy latka, Tom sześć. Pracowałam na cały etat, od rana do wieczora. Mama Zacka pomagała, pomagali też moi bracia, ale trud codziennego życia i odpowiedzialność i tak spadały na mnie. Zaczęło mnie to wszystko przytłaczać i czułam, że opadam z sił. Na dodatek zaczęły mnie męczyć niezałatwione sprawy Zacka. Pomyślałam: „Mam dość bycia samotną matką. Wyjadę i wycisnę z tej Tanzanii wszystko, co najlepsze. Ahoj, przygodo.”
Nie miałam pojęcia, na co się zdecydowałam. Ile wyzwań mnie będzie czekać, ile bólu, łez i samotności.
*
Lecieliśmy etiopczykiem i moim pierwszym zderzeniem z Afryką było lotnisko w Addis Abebie. Różnica między wszystkim tym, co znałam a lotniskiem w Addis była ogromna. Czułam, że jestem inna, że się wyróżniam. Większość pasażerów była afrykańska, ciemnoskóra, ubrana w kolorowe suknie, błyszczące garnitury, tradycyjne galabije i czadory.
Lądowaliśmy na lotnisku przy Kilimandżaro i pamiętam, że wpatrywałam się w te niesamowite puste równiny pod górą, w ten powulkaniczny busz porośnięty niskimi akacjami i wszystko pode mną wydawało się zupełnie nowe. Teraz ten krajobraz to swojszczyzna, stara dobra Afryka. Pamiętam jednak jej świeżość tego pierwszego dnia.
*
Teraz, gdy patrzę wstecz na moje życie, widzę, że ciągle się gdzieś przeprowadzałam, ciągle zmieniałam domy i miasta – wszędzie byłam tylko jakiś czas.
W ciągu dwunastu lat nauki zmieniałam szkoły siedem razy. Najpierw mieszkałam z mamą, a potem z tatą. I potem znowu z mamą. Tkwiłam zawieszona między różnymi krajami i miastami. Przyzwyczaiłam się do tej rutyny – zadomawiasz się i wyjeżdżasz. „Make a home and then you leave.”
*
Wynajęliśmy duży biały dom z wielkim ogrodem na odludziu.
I zostaliśmy w nim cztery lata.
Przesiadywałam sama w domu tygodniami. Uwięziłam się. Nigdzie nie wychodziłam. Nie dlatego, że nie chciałam – ale dlatego, że nie miałam dokąd pójść.
Pół roku po przylocie zaszłam w trzecią ciążę. Myślałam, że Arusza będzie świetnym miejscem na dziecko – trzecie i najprawdopodobniej ostatnie. Po tym stresującym czasie przed wylotem, po tym, jak pracowałam na pełen etat w wielkim mieście wydawało mi się, że trafiłam na idealny moment. Nie pracowałam, mieliśmy duży dom, zieleń dookoła. Bardzo mi zależało na tym, żeby cieszyć się świadomym macierzyństwem.
Ale nie przewidziałam tego, że w Aruszy będę kompletnie sama. 24/7. Z maleńkim dzieckiem. I dwójką starszych. Wyobrażałam sobie, że będę tak samo spokojna i szczęśliwa, jak przy Tomie i Benie – ale ich miałam w Izraelu, gdzie byłam otoczona rodziną i przyjaciółmi.
Zapominałam, jak ciężko może być matce małego dziecka.
Oczywiście, miałam tu pomoc dad – ale to były obce kobiety. Zostałam sama z lękami, które nachodzą głowę młodej matki w miejscu takim, jak to. Bez szpitala, dobrego lekarza, daleko do cywilizacji. Niektórzy mówili, że mam paranoję. Że czerpię przyjemność ze stresowania się, że lubię się bać. A ja nie mogłam nad sobą zapanować.
Rodziłam w Nairobi i to był wielki błąd. Szczególnie okropne było podejście lekarzy i położnych do rodzących – staroświeckie, nie do przyjęcia. Czułam się jak krowa wydająca na świat cielaka. Zero wsparcia, którego bardzo potrzebowałam. Zwłaszcza po porodzie, kiedy miałam ochotę po prostu umrzeć i zabrać dziecko ze sobą. Nikt nie rozumiał, co się ze mną dzieje. Z nikim nie mogłam porozmawiać. Słyszałam tylko: „Dorośnij! Uspokój się!”
Zostaliśmy w Nairobi tydzień po narodzinach Rona. W hotelu. Koszmar. Wracaliśmy autem do Aruszy a ja płakałam całą drogę. Wyłam. Jechałam do domu, który trudno było nazwać domem. Nie mogłam pojąć, po co ja tam w ogóle wracam? Do czego? Do kogo? Co ja tu robię na tej wyboistej drodze przecinającej busz?
Podczas tej jazdy daliśmy z Zackiem upust naszemu gniewowi, naszej wzajemnej złości.
Wiesz, miałam gigantyczne oczekiwania co do naszego szczęśliwego życia w Afryce. Tymczasem rozpadłam się na tysiąc małych Efrat i każda z nich potrzebowała opieki tak samo jak maleńki Ron. I pozostała dwójka dzieci. Nie wyobrażałam sobie jutra. W domu nikogo nie było. Dwa miesiące później poleciałam do Izraela. Nie byłam w stanie wytrzymać w Aruszy.
*
Zabrałam dzieci. Chciałam pokazać Rona dziadkom, zrobić mu badania, zaszczepić – ale przede wszystkim chciałam pobyć wśród bliskich, życzliwych ludzi. Z rodziną, w normalnym świecie. Kiedy teraz o tym myślę, widzę wyraźnie, że to było moje pierwsze załamanie Aruszą. Rok po przeprowadzce. Gdybyśmy wtedy, po tym roku, wrócili do Izraela, urodzili tam Rona i zostali - uratowałabym siebie. Po tym roku Arusza ciągle mogła być fajnym wspomnieniem i ciekawą przygodą.
Przechodziłam klasyczną depresję poporodową. I nie sądzę, żebym się do tej pory pozbierała. Od porodu aż do dziś czuję, że stąpam po grząskim gruncie. Że ziemia pode mną się trzęsie. Oczywiście, jest lepiej, ale to i tak daleko od dobrze.
Nawet jeśli widziałaś mnie czasem przy boku Zacka uśmiechniętą, rozświergotaną, pamiętaj, że ja nie miałam wyboru.
To chyba było dla mnie najgorsze tutaj – moment, w którym uświadomiłam sobie, że nie mam wyboru. Nie mam innej opcji na życie poza tą jedną, tu w Aruszy. Sens życia polega na tym, że możesz wybierać z wielu dróg, że możesz decydować.
Nie chciałam wracać wtedy z Izraela.
Nie miałam do czego. Nie chciałam wracać do Zacka. Nigdy nie zapomnę, jak straszliwie mnie wtedy zawiódł. Zostawił w rozpaczy i samotności. Powtarzał ciągle: „Dorośnij, weź się w garść.”
Płakałam i próbowałam prosić o pomoc rodzinę. Mówiłam, że za nic w świecie nie chcę wracać do Aruszy. I żadna z bliskich mi osób nie powiedziała: „Zostań, nie jedź, skoro tak tam cierpisz – daj spokój, nie męcz się.” Każdy powtarzał, że to, co przeżywam jest trudne i ciężkie, ale …
Zrozumiałam, że nie mam wyjścia.
Nie miałam pieniędzy. Nie miałam pracy. Nie miałam mieszkania. Nie byłam sobą, dawną super silną Efrat.
Byłam nikim. Z dziećmi.
Lepiej było wrócić do Afryki, posłać ich z powrotem do szkoły, wejść w rutynę i toczyć życie – powoli w dół.
*
Myślałam o psychoterapii, ale w Aruszy to niemożliwe. Jest tu jedna psycholożka, jedna jedyna. Nie umiałam się przed nią otworzyć, nie umiałam jej zaufać. Brałam antydepresanty. Rzuciłam je jednak – może za szybko, ale na prochach czułam się odcięta, bierna, obojętna.
Na moją rozpacz złożyło się wiele czynników.
Baby blues, brak oparcia w mężu, przejmująca samotność, brak pracy czy długi w Izraelu to jedno.
Do tego doszło piekło dnia powszedniego w Aruszy. Użeranie się z dadami, z ogrodnikiem, ze stróżami. Użeranie się w kurzu i upale z przechodniami na ulicy. Korki. Psujący się samochód. Upierdliwe władze, kłopoty z wizami, pozwoleniami. Łapówki. Brak prądu, brak wody. Zepsuty generator.
Niezaopatrzone sklepy – nie chodzi o to, żeby pójść sobie na zakupy i poprawić nastrój, ale o to, że nie można dostać dobrego sera, smacznego mleka, że płatki śniadaniowe kosztują fortunę i śmierdzą proszkiem do prania, bo płynęły w kontenerze z chemią.
*
Nie powtórzyłabym tego. Nigdy.
Gdybym wiedziała, że tak będzie wyglądać moja przygoda w Aruszy – nigdy bym jej nie chciała przeżyć.
Nie mówię, że nie spotkało nas tu nic dobrego.
Wprost przeciwnie, byliśmy w pięknych miejscach – Serengeti, Tarangire, Manyara, Kili, Zanzibar, Pangani, Kenia, Uganda.
Dzieci były tu szczęśliwe, chodziły do wspaniałej szkoły, poznały ludzi z całego świata, nawiązały przyjaźnie. Bez ścigania się, bez chorej rywalizacji. Na łonie wspaniałej afrykańskiej natury.
Mimo to cieszę się, naprawdę się cieszę, że przenosimy się do Maastricht.
*
Chłopcy będą chodzić do szkoły IB. Jednej z najlepszych na świecie.
Ben powiedział, że to więzienie, kiedy pokazałam mu zdjęcia. Przez betonowy mur i betonowe szare ściany. I okna, które wyglądają jak zakratowane. Ale to jedna z najlepszych szkół IB na świecie. Nie martwię się o Toma, dwunastolatka. On jest gotowy na Europę. Martwię się o Bena, który żył w Aruszy odkąd miał trzy latka i dla niego Maastricht będzie końcem dzikiego, afrykańskiego dzieciństwa. Mam nadzieję, że zmiana miejsca pomoże nam rozwiązać wiele problemów, że Maasticht przyniesie nam szczęście, że będzie nam łatwiej. Bo środowisko, w którym żyjesz ma znaczenie.
Każde z nas będzie mogło spędzić trochę więcej czasu samo ze sobą. Rozwinąć się, doświadczyć większej swobody. Widzisz, tu w Aruszy spędzaliśmy mnóstwo czasu razem. Mogliśmy sobie pozwolić na to, żeby być z dziećmi. Woziliśmy je do szkoły, na futbol, na muzykę. Byliśmy popołudniami w domu. Zack albo ja. Często oboje. Codziennie jedliśmy wspólnie obiad.
Byliśmy bardzo zaangażowani w szkolne życie chłopców – ich przyjaciele byli dziećmi naszych przyjaciół.
Nie było tak, jak w Europie, że dzieci wychodzą rano do szkoły, rodzice do pracy i spotykają się późnym wieczorem, w przelocie.
Ale też nie było tak, że Tom może wsiąść w autobus i odwiedzić kolegę. Albo wyjść z domu na spacer po mieście. Spotkać się z kumplami za rogiem i pójść do kina. Tu się wszędzie dzieci wozi. Żadne z nas nie miało własnej, indywidualnej przestrzeni. Bardzo mi tego brakowało.
*
Co było po narodzinach Rona?
Zaczęłam pracować dla Dawida. Musiałam. Nie starczało nam na życie z tego, co zarabiał Zack.
Zanim tu przyjechałam pracowałam w izraelskiej telewizji. Przygotowywałam wydania telewizji śniadaniowej i redagowałam newsy.
Jednym z ostatnich show, jakie zrobiłam, był program poświęcony odzyskaniu niepodległości przez Izrael. Świętowaliśmy okrągłą rocznicę. Potrzebowaliśmy gadżetów z logo naszej stacji, głównie koszulek i broszek dla naszych rozmówców w studio. Szukałam firm produkujących tego typu reklamówki i znalazłam jedną, niedaleko naszego biura. Poszłam obejrzeć ich rzeczy i spotkałam się z Dawidem, właścicielem. Od razu się polubiliśmy, był bardzo pomocny i miły; gadżety wyszły świetne.
Zaraz potem pakowałam się do Afryki. Zanim jednak wyjechałam, napisałam pożegnalnego mejla do wszystkich znajomych współpracowników i kontrahentów. Takiego zwyczajnego mejla, żeby nie znikać bez słowa i zawiadomić ich o nowym adresie.
Dawid odpisał. Życzył mi wiele pomyślności i zaznaczył, że jeśli bym kiedykolwiek potrzebowała pracy w Afryce, mam się do niego odezwać.
Pamiętam, że odpisałam mu coś w stylu: „Acha, dzięki, miło z twojej strony, ale raczej nie będę w Afryce sprzedawać breloków!” Wtedy jeszcze poważnie myślałam, że zatrudnię się w swoim zawodzie, że będę pracować w tanzańskiej telewizji. Ale nic z tego nie wyszło.
Po narodzinach Rona, zadzwoniłam do Dawida. Potrzebowałam roboty.
Dałam mu znać, że niedługo przylecę do Tel Awiwu i że chciałabym się spotkać. Ucieszył się. Umówiliśmy się w kawiarni. Przyszedł, gdy akurat karmiłam Rona piersią. Stanął obok, popatrzył i spytał: „Co się z tobą stało?” Nie wiedziałam, o co mu chodzi. „Efrat, wyglądasz strasznie!” –wykrzyknął.
Opowiedziałam mu to wszystko, co teraz tobie. Szczerze i po przyjacielsku.
On na to: „Słuchaj, jeśli tylko chcesz, to możesz pracować dla mnie. Wiem, że to nie jest twój dream job, ale dasz sobie radę.”
To był dla mnie ratunek.
Ponownie spotkałam się z Dawidem w Kenii.
Otwieraliśmy razem biuro w Nairobi. Pamiętam, jak wtedy, powoli pozbywałam się pokarmu. Zabierałam ze sobą elektryczny laktator i wypompowywałam mleko z piersi. Siedziałam na łóżku w hotelu, zupełnie sama, z buczącą pompką przy cycku i sama sobie współczułam.
Sama siebie żałowałam: wokół mnie afrykański syf, wszystko idzie źle, a ja nie mam wsparcia od męża.
Bo Zack znikał. Tak, jest wspaniałym ojcem. Teraz.
Ale przy każdej ciąży znikał.
Tom urodził się w Nowym Jorku i wróciliśmy z nim do Izraela, bo potrzebowałam opieki, troski kobiet i braci. Zack nie umiał mi pomóc, nie było go przy mnie.
Potem z Benem byłam otoczona siecią przyjaciół i rodziny – nie czułam się obco i nie byłam samotna. Nawet nie zauważyłam, że Zacka znów przy mnie nie ma.
W Aruszy samotność z małym dzieckiem była nie do wytrzymania.
Wtedy w Nairobi zrozumiałam, że jeśli nie zacznę się ratować, umrę.
Było mi siebie żal, bo czułam, wiedziałam, że jestem za dobra do takiej pracy, że marnuję swój potencjał, jestem zbyt inteligentna i wykształcona, żeby sprzedawać reklamówki.
Chodzenie po biurach, spotykanie się z klientami, prezentowanie im naszych próbek, zbieranie zamówień i ich realizacja – to było naprawdę poniżej wszystkiego, co dotąd w życiu robiłam.
Z drugiej strony ta praca to był mój wentyl. Ocaliła mi życie. Pozwoliła wyjść z domu, przemyśleć wiele spraw. Poznałam nowych ludzi.
Zobaczyłam też siebie – silną kobietę, która potrafi stanąć na nogach w oku cyklonu. Nie od razu, bo zmiany nadchodziły stopniowo. Zajęło mi trochę czasu zanim z całkowitą pewnością siebie weszłam do sali pełnej klientów, żeby zaprezentować siebie i firmę.
*
Wiesz, to niezwykłe, jak świetnie potrafimy się oszukiwać, odcinać od emocji. Jak doskonale potrafimy ignorować intuicję. Racjonalizujemy, tłumaczymy sobie, że przeczucia to zwykłe bajki i głupoty.
Jeden z profesorów na uniwersytecie opowiadał nam o gazeli, która wyczuwając najlżejszy cień wątpliwości, najmniejszy z lęków – ucieka. Słucha siebie – obserwuje falujące trawy i cienie chmur na ziemi, nieustannie wącha powietrze, rozgląda się wokół. I jeśli poczuje, że coś jest nie tak, ucieka.
My, kobiety, nie słuchamy siebie. Profesor podał nam przykład kobiety pracującej w biurze. Po długim dniu w czterech ścianach, kobieta wychodzi ostatnia i zamyka biuro. Jest wieczór. Idzie korytarzem do windy, wciska guzik i czeka. Biurowiec jest opustoszały. Cichy. Przyjeżdża winda. Otwierają się drzwi. W windzie stoi mężczyzna i wygląda podejrzanie. Co czuje kobieta? W pierwszym odruchu myśli: „O nie, nie wchodź.” Nie podoba jej się ta sytuacja, jest sama, w windzie stoi nieprzyjemny facet, nie chce wsiadać. Wzdryga się jednak, bierze głęboki wdech i wsiada do windy, bo odrzuca instynkt i myśli: „Daj spokój, nie ma się czego bać, tu wszędzie są kamery, czekałaś na tę windę dziesięć minut, za minutę będziesz na dole, wyluzuj.”
Taka sytuacja nigdy by się nie zdarzyła w naturze. W naturze żadna istota nie zaryzykowałaby życia w sposób, jaki zaryzykowała ta kobieta tłumiąc przeczucie.
Codziennie zamykamy intuicji buzię na kłódkę, działamy wbrew własnej naturze. W naturze nie pakowałybyśmy się w kłopoty, byłybyśmy ostrożne i słuchałybyśmy trzewi. Oszczędziłoby nam to wielu rozczarowań.
Nie sądzisz?
Jestem pewna, że ty też lekceważysz ostrzeżenia, tłumisz instynkt.
*
Moi rodzice rozwiedli się, gdy miałam dwa lata. Założyli nowe rodziny, gdy miałam pięć.
Oboje szczęśliwie wpadli w swoje nowe gniazda, a ja byłam między nimi - ciągłym przypomnieniem: o ich poprzednim życiu, o ich nieudanym małżeństwie. Z drugiej strony byłam „dorosłym dzieckiem”, z którym rodzice rozmawiali jak z równym. Byłam najstarsza i pierworodna.
Nie wiem, czy zauważyłaś, że rodzice często traktują swoje pierwsze dziecko poważniej niż kolejne. Wysłuchiwałam matki, wysłuchiwałam ojca. Niby byłam dzieckiem, ale żyłam w świecie dorosłych. I tak oto straciłam całą dziecięcą beztroskę.
Pamiętam, że mama non stop martwiła się o pieniądze: czy wystarczy do końca miesiąca, czy wystarczy na rachunki. Tak mnie tym obciążała, że i ja zaczynałam się martwić, jak my na Boga przetrwamy. Bo jeśli osoba, na której najbardziej polegasz, osoba, od której zależysz, nie jest w stanie związać końca z końcem, zaczynasz tracić grunt pod nogami. Wystarczyło, żeby mama powiedziała: „Wiesz, Efrat, mamy chwilowy problem z kasą, ale to minie, nie martw się.” I byłabym spokojniejsza. Ale mama przedstawiała naszą sytuację w ciemnych barwach, jakby nie było z tej otchłani wyjścia.
Wszędzie mnie ze sobą zabierali, zarówno mama, jak i tata. Na spotkania biznesowe, na wernisaże, koncerty, do opery. W miejsca, w które dzieci raczej nie chodzą. Doceniłam to po latach.
Kiedy miałam dziesięć lat, mama straciła swojego drugiego męża. To ją rzuciło na dno bólu. Wcześniej bywała trudna, smutna, niespokojna, ale po śmierci Simona wpadła w rozpacz.
I wtedy stałam się pełnoetatowym dorosłym w domu.
A teraz jestem dorosłą kobietą z głębią.
Wolę tak o sobie myśleć.
Mój mąż dorastał w szczęśliwym domu kochających się rodziców. Przetrwali Holokaust, uciekli z Łodzi do Izraela, zaczęli nowe życie. Udało im się cieszyć z życia, które ocalili.
Zack nie ma w sobie tej głębi, którą noszę ja. Nie rozumie, że pod powierzchnią Efrat znajduje się całe morze myśli, obaw, refleksji, wspomnień.
*
W Aruszy najbardziej nienawidziłam braku wolności. Tego, że dzieci nie mogą wyjść na ulicę, bo tu, gdzie mieszkamy nie ma ulic. Jest busz. I wszędzie trzeba jechać autem.
Lubię być w domu, ale gdy siedzę tu zbyt długo, robi mi się niedobrze. Kiedy przychodzi sobota, siadamy rano i zastanawiamy się, co by tu zrobić, dokąd pojechać. I nie mamy wielkiego wyboru.
W piątek jest tylko TGT, bar, knajpa i wielkie boisko dla dzieciaków. Wszyscy przyjeżdżają na happy hour i pół ekspackiej Aruszy zalewa się piwem za pół darmo. Nie mamy wyboru. I to mnie wyprowadza z równowagi. Nie muszę nic robić w sobotę – ale chcę o tym sama zadecydować.
*
Czy jest cokolwiek, za czym będę tęsknić? Hm… Będzie mi brakowało ludzi. Mam tu kilkunastu przyjaciół, którzy są rodzicami przyjaciół naszych synów. Tworzymy niezwykłą społeczność.
Chyba tego mi będzie najbardziej żal.
Tu wiesz, że ci ludzie w sytuacji kryzysowej zaopiekują się tobą, twoim dzieckiem, zawiozą cię do szpitala, pożyczą auto, dadzą schronienie.
Każdy tutaj ma ciekawą historię do opowiedzenia.
Niekoniecznie się przed tobą od razu otworzą, ale jeśli uda ci się do nich dokopać, dogrzebać – nie pożałujesz.
Każdy tutaj jest inny.
Każdy pochodzi z innego kraju, miasta, kontynentu.
Każdy inaczej dorastał.
To wielka różnica między społecznością ekspacką a grupą przyjaciół w domu.
W domu jesteśmy różni, ale łączy nas wspólne doświadczenie, wspólne dojrzewanie.
Tutaj jesteśmy eklektyczni. Wszyscy skądinąd.
To totalne bogactwo, nie do powtórzenia nigdzie indziej.
*
Im bliżej wylotu, tym więcej widzę jasnych stron Afryki.
Czuję, że muszę mieć dobry początek w Holandii. Próbuję to sobie ułatwić.
Wczoraj byłam u Adele, tutejszej hipnotyzerki.
Chciałam przestać zgrzytać zębami. I jeszcze jakoś załatwić problem mojej nadwagi. Za bardzo przytyłam w ciąży.
Muszę się z tobą podzielić pewnym zaskakującym odkryciem. Po naszej poprzedniej rozmowie parę tygodni temu, czas nabrał rozpędu. Nasza wyprowadzka stała się namacalna, rzeczywista, jak nigdy wcześniej.
I – wyobraź sobie – jest mi smutno, że wyjeżdżamy.
To znaczy - cieszę się, że wyjeżdżam z pozytywnym nastawieniem.
Gdyby to był grudzień – z tym potwornym wszędobylskim kurzem, upałem i suchością powietrza, wyjeżdżałabym w złości. W nienawiści.
Tymczasem przyszły deszcze, jest chłodniej, zielono. Niemal codziennie chodzimy na pożegnalne kolacje do znajomych, przyjaciele organizują nam wypady za miasto… Jest mi dobrze.
Doceniam to, że mamy tu większy luz.
Jeśli któregoś dnia gorzej się czuję, mogę zostać w łóżku. Praca nie ucieknie, dom jest sprzątany, obiad gotowany. Mogę sobie pozwolić na pomoc domową za niewielkie pieniądze. Nie ma europejskiego ciśnienia, presji. Jeśli pozwolisz sobie na dzień poza światem w Europie, twój zlew będzie pełen brudnych naczyń, lodówka zaświeci pustką, a ty zamiast odpocząć, zestresujesz się nic nie robieniem.
Byliśmy w niedzielę u znajomych. Siedzieliśmy razem, dzieci się świetnie bawiły, my również. Języki kilku narodów mieszały się ze sobą, świeciło słońce – wszystko w idealnej harmonii. Bo tutaj tak jest.
Żyjemy wspólnie. Nasze dzieci spotyka samo dobro. Są chowane pod kloszem. Krążą w cudownym świecie bez przemocy i bez zła. Boję się, że w Holandii zjedzą Bena żywcem. On nawet nie wyczuwa ironii czy sarkazmu.
*
Ale wiem, że w Holandii też poznam ludzi. Że się zaprzyjaźnimy. Cieszę się na to.
Czasem martwię się, że zostawiam wszystko za sobą. Że zaczynam od zera.
Co jeśli nie wyjdzie? Co jeśli znowu nie wyjdzie?
Wiesz, byłam niedawno w Izraelu i po raz pierwszy poczułam, że to nie jest już mój dom. Nie mogłam się tam odnaleźć. Nie mam już tam przyjaciół. Słabo mi idzie podtrzymywanie kontaktów. Nasze drogi się rozeszły. Co roku ktoś odpadał. Nie ma mnie w ich życiu na co dzień, a dla nich nasze życie w Afryce to kosmos. Bo o ile ja mogę zrozumieć codzienność moich przyjaciół w Nowym Jorku czy Tel Awiwie, oni nie mają pojęcia, jak wygląda choćby minuta w Aruszy.
Tydzień temu w piątek pojechałam do miasta na manicure. Byłam zrelaksowana, na luzie. W drodze powrotnej zatrzymała mnie policja.
Wiesz, jak tu jest z policją. Zatrzymują każdego, od kogo można wydębić jakąś kasę za byle co. I jeszcze nigdy dotąd nie wywinęłam się od płacenia. Przez całe sześć lat.
Zawsze umieli mnie przygwoździć, zawsze znaleźli coś absurdalnego, za co musiałam zapłacić. Tym razem miałam drobne pęknięcie na przedniej szybie. Policjantka się do tego przyczepiła.
Tłumaczyłam, że remontują naszą drogę do Kisongo i podczas jazdy małe żwirowe kamyki obijają się o auto, widocznie jeden z nich uderzył w szybę.
Ona na to, że mam to naprawić i zapłacić mandat w wysokości 30 tysięcy szylingów tanzańskich. Powiedziałam, że nie zapłacę. I że nie naprawię szyby dopóki remont drogi się nie skończy.
Puściła mnie. Wolno. Bez płacenia.
Czułam się dzięki temu wspaniale. Udało się. Po raz pierwszy – na koniec naszego życia w Aruszy!
*
Pytasz mnie jak widzę przyszłość Tanzanii?  Z biznesowego punktu widzenia, w ciągu ostatnich dwóch lat sytuacja się znacząco poprawiła. Nasi tanzańscy partnerzy są profesjonalni. Z drugiej strony, jeśli Afrykańczycy będą myśleć tak, jak myślą teraz: wazungu, czyli biali, są bogaci i muszą się nami opiekować, to Afryka się nie zmieni, nie wzbogaci. Afrykańczycy nie mówią: „Teraz my – jesteśmy silni, wykształceni, bystrzy i zdolni, damy radę sami.” Mówią: „Jesteśmy Trzecim Światem, jesteśmy biedni, sami nie damy rady; niech przyjdą wazungu i nam pomogą, niech nam wszystko naprawią.” A biali przyjeżdżają do Afryki nie tylko po to, żeby pomagać, ale też po to, żeby zainwestować, bo czują, że mają szansę na zysk.
Wydaje mi się, że Afrykańczycy się nie rozwijają, bo nie myślą o przyszłości. Nie myślą o jutrze. Dla nich ważne jest dziś: „Mam dolara dziś – świetnie, wystarczy na dziś. Co będzie jutro? Coś się wymyśli.”
Nie wiem, jak będzie wyglądać przyszłość Afryki, ale wiem, że Afryka potrzebuje co najmniej dwóch pokoleń, żeby w głowach ludzi zaszła potężna zmiana.
Muszą zrozumieć, że zamiast brać pomoc i jej oczekiwać, sami muszą sobie pomóc. Jak? Nie wiem. Nikt niczego za nich nie zrobi.
Chyba, że ich totalnie skorumpowani przywódcy sprzedadzą wszystko Chińczykom.
I będzie po Afryce.

niedziela, 1 grudnia 2019

Haile Gebreselassie


(Na zdjęciu zamek w Gonder ጎንደር, dawnej stolicy EtiopiiZbudowany przez cesarza Fasiledesa w 1636 roku.Znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO od 1979 roku. Poprawcie mnie, jeśli się mylę - nie ma takiego drugiego zamku w całej Afryce.) 

14 kwietnia 2013,

Muszę znowu o Etiopii.
Tęsknię i pruję serce. 
Słuchając świętych ibisów, patrząc na fioletowe płatki dżakarand, walające się po ulicach, jadąc autem przez gładkie asfalty wśród rozległych zielonych pagórków, dawnych wulkanów, pomiędzy kanionami deszczowych rzek. Pruję to serce, bo to, co widzę jest tak bardzo tanzańskie, a tak mało etiopskie.
Tyle czasu minęło – calusieńki rok! - odkąd byłam w Addis po raz ostatni.
Często w Aruszy mrużę oczy i wyobrażam sobie, że jestem w Addis. W Adigrat. W Mekele. W Harar.
Niestety, nie starcza mi wyobraźni – ludzie wokół, wystrój ulic, dźwięki, zapach i brak elektryczności w powietrzu sprowadza mnie na ziemię – jestem tu, w Aruszy, w Tanzanii, a nie tam, na Wyżynie Abisyńskiej, opętana prażonymi ziarnami kawy, wilgotną wonią liści eukaliptusów na wzgórzu Entoto, dymiącymi żywicami kadzidłowców.

Tak dawno nie słuchałam Aster Aweke ani Gigi.
(Za to czytałam na nowo „Cesarza” na aruszański kobiecy book club, który odbył się 19 marca w Abyssinian Restaurant i jadłam prawie prawdziwą indżerę, mówiąc o Kapuście i cesarstwie. Czytałam też „Cutting the Stone”, Abrahama Verghese, współczesnego pisarza etiopskiego. I grzebałam w „Historii Etiopii”, doczytując o Hajle Sellasie.)

Wiem, wiem, powtarzam się – wiem, wiem, piszę znowu o tym samym.
Jestem jak zakochana kobieta i tęsknię do Etiopii jakbym tęskniła do pięknego i niegrzecznego kochanka. Jakbym zamiast do Lalibeli, tęskniła do jego czarnych, gęstych od mroku oczu. Zamiast do Aksum - do pleców rozwieszonych na sznurze barczystych ramion. Zamiast do Langano – do jego chrapliwego głosu. Do ud. Łydek. Uszu. Palców.

Ps.
Dziś Etiopczyk w wiadomościach sportowych: Haile Gebrselassie zwyciężył w wiedeńskim pół-maratonie z wynikiem 1. 01.14! (14.04.2013)

środa, 13 listopada 2019

Zaświaty





Arusza
15.11.2012

*

Jest ciche popołudnie.
Ciepłe.
Bzyczą przelatujące muchy.
Piję słodką czarną herbatę z cynamonem z Zanzibaru.
Długie światło słońca (to z piątej trzydzieści w sierpniu w Polsce zachodniej)
Grzeje werandę, podłogę, stół.
Grzeje wystawione na światło blade róże,
(powoli, rozfalowując płatki).

Pięknieją z każdym dniem – są jak teatralna dekoracja na stole Ibsena. 


*
Na każdym drzewie zakochane trele ptasich par
(liryczne i pełne melodii, nie te zgrzytające awanturą jak u Tuwima)
odrywają mnie od czytania zdobycznej sobotniej Wyborczej (dziś jest czwartek).

A w niej:
Tajemnica tupolewa i brzozy.
Klinki eutanazyjne w Holandii.
Pierwsza święta Indian – Kateri Tekakwitha ofiarą katolików?
Opium w Pendżabie.
Meta-amfeta-mina jak pandemonium w Azji.
Historia Heya (i mojej epoki): dwie dekady muzyki.

*
Zjedliśmy obiad i teraz mój
dziewięcioletni syn odrabia lekcje, a ja sprawdzam mu spelling.
Źle napisanych słów musi poszukać w ilustrowanym słowniku,
co doprowadza go do furii, bo opóźnia pracę, tym samym opóźniając wolność.
Uwielbia dzikie zabawy – w wodzie, w błocie, wśród drzew, ze zwierzętami;
nie znosi siedzenia przy stole i pisania. Za to dużo czyta, samodzielnie. Rozkłada się na sofie, zarzuca nogi do góry i pochłania rozłożone w dłoniach książki – po angielsku i po polsku.
Ja też mu czytam. Najchętniej ostatnio o przygodach „Wilczego brata”, czyli Toraka, Renn i ich wilka, żyjących sześć tysięcy lat temu w Wielkim Lesie. Jako prawdziwi łowcy-zbieracze. Jak pobliscy Hadza znad jeziora Eyasi.

*
Obama jest znowu prezydentem.

Cztery lata temu, gdy mieszkaliśmy na Zanzibarze, wybrano go po raz pierwszy.
To był piąty listopada, urodziny mojego taty.
Afryka szalała z radości.
Ja wybrałam się z Kajtkiem na pocztę, żeby zadzwonić z życzeniami.
Po drodze znaleźliśmy naszą pierwszą afrykańską kotkę Lolę (Obamę) Błękitnooką.
Po ulicach Stone Town paradowała blada duńska księżniczka Małgorzata.
Obserwowałam ją i jej świtę z witryny znajomego fryzjera, u którego co miesiąc przycinałam włosy.
Tacie życzyliśmy zdrowia i radości.
Pogody i siły ducha: „Tato, niech duch zaopatruje nas w miłość jak kabel na dnie oceanu zaopatruje Zanzibar w prąd!”, śmialiśmy się.

Teraz Tata jest Duchem.
Nie dożył drugiej prezydentury Baraka.
A przerwany kabel na dnie oceanu pozbawił Zanzibar prądu na trzy długie miesiące.

*
Od sierpnia mieszkamy w Aruszy, u stóp niedawno wygasłego wulkanu.
Meru ma doskonały kształt piramidy.
Piramida ogniskuje energię – i Ducha.

*
Pierwszego listopada spadły pierwsze deszcze.
Toyota ugrzęzła w gliniastym błocie tuż za naszą bramą,
nie było prądu, bo woda zwaliła słupy,
zepsuł się generator, zamilkły ptaki. Padało ciągle.
Z kałuż powstały miliony jednodniowych wielkoskrzydłych much.
Wlatywały w nocne światła, a rano pozostawały po nich tylko skrzydła,
Dywaniki skrzydeł, rozdmuchiwane przez nozdrza naszej suki Meru.

Wieczorem dom przypomina ul żuków, wlatują przez szczeliny, ciągną do rzęsistych świateł
I herbacianych świeczek, które palę, co noc tacie i babci Basi, ustawiwszy je w rządku wzdłuż oprawionych w ikeowskie ramki zdjęć nad kominkiem.
Co rano w każdej świeczce leżą martwe żuki –
złote, zielone, suche, opancerzone.
Gotowe na zaświaty.









piątek, 1 listopada 2019

Magda. Rodzina Anwara bardzo dobrze mnie przyjęła


Magda
Rodzina Anwara bardzo dobrze mnie przyjęła


Magdę poznałam pierwszego listopada.
Tego dnia wszystkie trzy Polki w Aruszy – Magda, Wiesia i ja, pojechałyśmy na cmentarz polskich uchodźców w Tengeru.
Poza nami na cmentarzu był pan Edward, słynny polski rzeźnik z Aruszy, staruszek, którego do Tengeru podwieźli polscy franciszkanie z pobliskiej misji. Edward trafił do Tanzanii z Syberii przez Iran i Palestynę – razem z matką, w 1943 roku.
Oboje zostali tutaj na zawsze.
Polscy księża odprawili mszę w suahili. A po mszy – która nam, trzem Polkom w Aruszy, była duchowo obca, bo żadna z nas nie jest chrześcijanką – chwilę pogadałyśmy. Zapoznawczo. Spytały, gdzie mieszkam i kiedy powiedziałam, że w Olasiti, obie zareagowały podobnie: „O, Olasiti, biała wioska. Białe getto”.
Biała wioska białych ludzi, która nigdy nie przeniknie ani nie zrozumie Tanzanii. Wiesia otwarcie powiedziała, że ona za nic mnie tam nie odwiedzi.
Magda nie przyjaźni się z białymi tutaj. Ich światy krzyżują się tylko w pracy, bo jej szefowe są biali. Zresztą nawet nie chodzi o ich kolor skóry, lecz o to, że są skądinąd, z Zachodu, z innego świata. Życie Magdy przebiega inaczej niż ich. Ma tu tanzańską rodzinę i mieszka wśród Tanzańczyków. Jest jak w domu.
*
Trzeba zacząć od tego, że wy biali nie macie innego wyjścia, jak trzymać się razem. Dlatego, że nie będziecie nigdy traktowani jako swoi. Zawsze będziecie obcy. Słyszałaś o tych kategoriach: swój i obcy? To bardzo ważne rozróżnienie. W każdej społeczności jest swój i cała reszta, czyli obcy. Swojego dopuszcza się do tajemnic, rytuałów. Mówi się przy nim otwarcie o tym, co się dzieje w społeczności. Ja stawałam się swoja przez wiele lat – pozwalano mi obserwować i się uczyć.
Nawet przy bardzo pozytywnym nastawieniu swojego do obcego, bariera nie znika. I wy nie możecie (i nie chcecie) do tego świata przeniknąć, bo nie ma was kto wprowadzić. Ale to nie szkodzi, bo macie swój własny. I dlatego trzymacie się razem – mówicie tym samym językiem, pochodzicie z tej samej zachodniej kultury, o tych samych źródłach judeochrześcijańskich.
Dla was Tanzańczycy są obcy. Nie wprowadzicie ich tak łatwo w swoje domy, w swoje życia. Chyba, że Tanzańczyk, ma białą partnerkę, wtedy jest mu łatwiej zbliżyć się do białej społeczności.
Obcy może zbliżyć się do Tanzańczyków na dwa sposoby – przez małżeństwo albo przez zamieszkanie na stałe – wśród Tanzańczyków, a nie w białym buszu. Ale to nigdy nie będzie całkowite wejście w ten świat. Mimo że mój mąż jest Tanzańczykiem i mieszkam wśród Tanzańczyków, zawsze będą rzeczy, których nie zrozumiem, o których nie będę wiedziała.
Jeśli chcesz się w jakąś lokalną społeczność wtopić, to musisz w niej zamieszkać. Ale sama. Nawet, jak zamieszkasz z mężem, to będzie inaczej. Waszą dwójkę będą traktować jako odrębną grupę.
*
Pamiętam takiego Norwega, mieszkał długo w Ugweno, rodzinnej wsi mojego męża. Uczył w szkole. Mieszkał też w Morogoro i w Dodomie. Po latach wrócił do Norwegii, a później przyjeżdżał do Tanzanii raz w roku i odwiedzał ludzi, u których żył. Nie dość, że mówił w suahili, to jeszcze w języku plemiennym – w narzeczu Kigweno. Czego mu bardzo zazdrościłam, bo to matczyny język Anwara, mojego męża. I ten Norweg był prawie swój. Żył w górach Pare niemalże bez kontaktu z ludźmi ze swojego świata. I na tyle się zaangażował w naukę języka i tutejszą kulturę, że wszedł w kulturę Ugweno głęboko. Ja takiej szansy nie mam, bo mieszkam w mieście. Wiem o przodkach moich dzieci tyle, ile mi powie Anwar czy teściowa.
Jestem tutaj niemal swoja. Ludzie w pracy mówią mi takie rzeczy, których nigdy by nie powiedzieli swoim białym szefom. To nie muszą być jakieś straszne tajemnice, ale rzeczy, których biały po prostu nie zrozumie.
Na przykład o rodzinie. Przychodzi do mnie przewodnik, rozmawiamy o dzieciach, on się uśmiecha i mówi, że ma same córki, po czym z radością zaciera ręce. Wiem, że się cieszy, bo dostanie za nie dużo mahari – prezentów, wkupnego ze strony zięcia. Nie będzie przecież o tym rozmawiał z Brytyjczykiem, któremu mahari jest całkowicie obce. Nawet jeśli tamten wie, co to jest, to nie przyjdzie mu do głowy, żeby o tym rozmawiać. To jest nieważne. Te światy nigdy się nie przenikną, nie ma takiej możliwości. 
Można by oczekiwać ze strony białych trochę większego otwarcia. Chociażby dlatego, że żyją w tym kraju. To jest mój główny zarzut wobec białych wiosek – że się zamykają na innych. Często nie mówią ani słowa w suahili. Nieznajomość języka po tylu latach stałego pobytu w Tanzanii to jest totalne przegięcie. I wyraz pogardy dla mieszkańców.
Biali odgradzają się, poszukują znajomych wyłącznie wśród białych, zatrudniają Tanzańczyków tylko z polecenia białych. Gdyby ci Brytyjczycy mieszkali – załóżmy – w Hiszpanii czy Francji, to wiadomo, że bardzo szybko nauczyliby się języka. Potrafiliby się bardziej wtopić. No, a tutaj czuć ich wyższość. Ta wyższość jest w nich zakodowana przez to, że byli (i są) zarządzającymi. Nigdy podwładnymi. Sama musisz przyznać, że przy odrobinie dobrej woli wejście do tak skrajnie otwartego społeczeństwa jak to, jest naprawdę proste. Słowem numer jeden jest tutaj KARIBU, co znaczy ZAPRASZAM. Afryka Wschodnia jest otwarta. Serdeczna. Dlatego tak łatwo było ją skolonizować.
Zobacz, ile tutaj jest nacji żyjących zgodnie obok siebie - każda z własną kulturą, obrzędami, językiem plus ci wszyscy, którzy przybyli – Hindusi, Arabowie, Persowie, Madagaskarczycy, Etiopczycy, Somalijczycy. A zobacz, co się dzieje w Europie. Tutaj ludzie żyją w pokoju i będą tak żyć, jeśli tylko będą w stanie zaspokoić swoje potrzeby. Tanzańczycy są zbyt zajęci walką o przetrwanie, o własne życie, pracę, rodzinę, żeby inicjować konflikt czy wojnę. Inaczej jest w Kenii. Tam jest gorąco i niebezpiecznie, bo Kenia była prawdziwą kolonią. Rządzili nią Brytyjczycy. Przyszli na teren, gdzie egzystowały bardzo różne grupy etniczne i Anglicy nie umieli ich zjednoczyć – tak, jak Tanzańczyków zjednoczył Nyerere. Animozje w Kenii stały się tak silne dlatego, że Anglicy dogadywali się lepiej z Kikuju i to ich wynosili na urzędy, pomijając silną i liczną grupę Kalendżin. W sytuacji, gdy jedna nacja ma władzę i jest faworyzowana, wiadomo, że będzie źle – że zrodzi się niesprawiedliwość, ucisk, zawiść. Do tego dochodzi agresywny kapitalizm, jaki w Kenii zaszczepili kolonialiści i co za tym idzie - konflikty na tle ekonomicznym.
W Tanzanii nie ma jednej, dominującej grupy. Najliczniejsza to ludzie Sukuma, ale nie ma tendencji ekspansywnych.
Nyerere był zadeklarowanym socjalistą, dostał do rządzenia gigantyczny kraj pełen ludzi, którzy nigdy wcześniej nie byli w żadnej strukturze państwowej. Miał ich zjednoczyć. Tak, jak nie przymierzając Mieszko I w Polsce. I to było bardzo dobre, co zrobił. Socjalizm, który wprowadził Nyerere nie był aż tak niemądry, jak niektórzy twierdzą. Dał ludziom czas na odnalezienie się w jednym państwie. Dał też ludziom jeden język – suahili. To było bardzo ważne, jednoczące. No i opóźnił wejście smoka, czyli agresywnego kapitalizmu.
*
Pierwszy raz przyjechałam do Afryki w roku 1993. Miałam 25 lat. To był przypadek. Pracowałam wtedy przez kilka sezonów w Niemczech. Wykonywałam prace przy rodzinie. W kościele poznałam niemieckich studentów, którzy lubili podróżować i wybierali się do Tanzanii. Spytali, czy chciałabym się z nimi zabrać. Na początku nie chciałam, bo się bardzo bałam. Co to w ogóle za pomysł, pomyślałam, jeździć nie wiadomo gdzie, po jakiś Afrykach. Jeszcze się nie nasyciłam Niemcami, a mam się włóczyć jeszcze dalej? O, nie. Nie byłam gotowa na poznawanie innych światów. Ale jakoś stopniowo się przekonywałam. Studenci mnie namawiali i traktowali jak członkinię zespołu. A to mnie zabrali do ambasady w Bonn, żeby załatwić wizę, a to radzili, co mam kupić i zabrać. A potem koleżanka z Polski powiedziała, że też chce jechać i jak ona się zgłosiła, to dodała mi odwagi i poczułam, że mogę jechać. Pojechaliśmy wszyscy razem – my dwie i przykościelna grupa studentów niemieckich.
To było połączenie wakacji z różnymi wizytami – w seminarium, kościołach, u sierot. Wylądowaliśmy w Kilimandżaro, na międzynarodowym lotnisku. Lecieliśmy liniami etiopskimi. Wysiadłam z samolotu i nagle okazało się, że wylądowałam w miejscu, które mi się przedtem parę razy śniło. Zastanawiał mnie ten sen – bo do niczego nie pasował. Widok był niecodzienny. Odmienny od tego, co znałam wcześniej. Ale jednocześnie jak z moich snów. Te kwiaty, klomby, pracownicy lotniska, przestrzeń dookoła. Serce mi mocniej zabiło. Pomyślałam, że może to jakiś znak. Bardzo lubię takie różne znaki w swoim życiu rozpoznawać. Myślałam, że może powinnam tu mieszkać? Ale jak to? Przecież dopiero co wylądowałam! Nic jeszcze nie wiedziałam o tym kraju, a już ściął mnie z nóg. A potem czułam się tu jak u siebie, jak w domu. Wielu Europejczyków mówi, że mają w Afryce takie poczucie powrotu do domu, odnalezienia się w czasie i przestrzeni. Myślę, że musimy mieć w mózgach pamięć naszych afrykańskich przodków. I może dlatego nas tak do tej Afryki ciągnie. Nie wszyscy oczywiście przyjeżdżają tu, żeby zamieszkać, ale wiele osób ma poczucie, że to jest ich dom. Wracają. Właściwie już wtedy, w 1993 roku, wszystko zmierzało ku temu, żeby mnie przekonać, że mam tu zamieszkać na stałe. Spędziłam w Tanzanii trzy tygodnie.
Byliśmy w Ngorongoro, w parku Manyara, u Masajów. W Aruszy. Wróciłam do Tanzanii rok później. Znaki się potwierdziły: miałam się tu osiedlić na stałe.
A potem poszło z górki.
Znalezienie pracy było kwestią czasu. Jeśli poczekasz, to dostaniesz pozwolenie. I jeśli zapłacisz. Znajomości też się przydadzą. Można tu jednak wjechać na kilka sposobów – na dłużej, krócej, jako pracownik, jako wolontariusz. Na początku zostałam na rok. I wróciłam do Polski. W ciąży.
W Polsce życie mi mocno dawało w kość. Urodził się Jacek. Pierwsze lata swojego życia spędził w Polsce, choć czułam, że to nie jest miejsce ani dla niego, ani dla mnie. Nie dlatego, żebym była oceniana, stygmatyzowana. Po prostu uwierało mnie, że nie mogę sobie tego życia jakoś uporządkować.
Nie mogłam znaleźć pracy, nie mogłam się odnaleźć, szczególnie w Łodzi. Byłam po studiach muzykologicznych, potem skończyłam studium dla tłumaczy języka angielskiego i niemieckiego. Nic dla mnie nie było, żadnej pracy. Zamykali szkoły, domy kultury, wielu muzyków próbowało cokolwiek znaleźć, dużo ludzi wyjechało. Utrzymywałam się z lekcji pianina, mieszkałam u rodziców. Miałam ćwierć etatu jako nauczycielka angielskiego w jednej wsi, jedną ósmą jako nauczycielka niemieckiego w drugiej. Tak się miotałam parę lat.
Aż do 2000 roku, kiedy znowu się spakowałam i wróciłam do Afryki po raz trzeci. I ostatni. Na zawsze.
*
Na początku nikogo tu w Tanzanii nie miałam.  Byli tylko Wiesia i pan Edward. Oraz taki znajomy sprzed lat. Był wysoko postawionym pracownikiem na lotnisku w Aruszy i kiedyś, w luźnej rozmowie rzucił, że mógłby mnie zatrudnić. Uczepiłam się tej myśli. Jeszcze w Polsce zaczęłam z nim korespondować i zaproponował mi pracę w swojej firmie. Do tego załatwił mi mieszkanie. I przyjechałam. Niestety, ta praca szybko okazała się niewypałem.
W tym czasie Jacek był w szkole. Dosyć szybko się zaaklimatyzował. Dogadywałam się w suahili, choć na początku z trudem. W razie kłopotów, zawsze pomagał angielski. Starałam się jak najwięcej słuchać, rozmawiać, pytałam o wiele rzeczy i słów, także bardzo szybko się nauczyłam. Później szybko poznałam Anwara i już nie byłam sama. Zaczęłam uczyć dzieci białych znajomych gry na fortepianie. Poznałam ich głównie przez Wiesię, żonę Tanzańczyka, która od lat żyła w Aruszy. Wiesia pracuje u Manfreda, Niemca. Manfred z żoną wprowadzili mnie w białe, aruszańskie środowisko kościelne. Luteranie zbudowali tu kościół międzywyznaniowy. Gromadzi wszystkich chrześcijan. Katolików, protestantów i luteranów.
Dawałam lekcje i prywatnie, i w szkołach. Liczyłam kiedyś, że uczyłam dzieci z ponad 50 krajów. W tym z Afryki Zachodniej, Madagaskaru, Indii.
Bardzo lubiłam to robić, szkoda tylko, że była to tak słabo płatna praca. Teraz jest lepiej, ale wtedy to było mało. Jeżdżenie po domach stawało się dla mnie coraz bardziej uciążliwe, bo nie mieliśmy samochodu – a wiesz, jakie tu są odległości, szczególnie tam, gdzie mieszkają ekspaci – w buszu. Lokalny transport tam nie dojeżdża. A w mieście korki, upał, wrzawa, przepełnione daladale, bo lekcje odbywały się po szkole, w godzinach szczytu. Dziennie mogłam uczyć zaledwie dwie, trzy, maksymalnie cztery osoby.
Jacek bardzo dobrze się adaptował. Mówił w suahili, po angielsku. Był zadowolony. Teraz woli Polskę. Kiedy miał siedemnaście lat przeniósł się do dziadków. Chodzi do liceum w Łodzi. Lubi tu przyjeżdżać na wakacje, ale twierdzi, że zostanie w Polsce na stałe. Uważa, że tam jest większy wybór i studiów, i pracy. Ale czy to wiadomo, co on będzie robił w życiu? Jeszcze może mu się wszystko odmienić.
*
Do firmy, w której pracuję obecnie, trafiłam przypadkiem.
Uczyłam gry na fortepianie dzieci Wesa, Amerykanina, założyciela naszej firmy. Któregoś dnia jego żona spytała mnie, czy nie znam kogoś, kto chciałby zajmować się rachunkami w ich firmie. I ja chciałam.
Nie miałam wykształcenia w tym kierunku, ale w środowisku białych istnieje coś takiego jak brak zaufania do Tanzańczyków. Nie wierzą im. Zatrudniają ich jako przewodników, kierowców, kucharzy, ale przy pieniądzach niechętnie. Każda informacja, że ktoś komuś coś ukradł albo ktoś kogoś oszukał dodatkowo ich nakręca. Jakby biali nie kradli.
Molly powiedziała, żebym przyszła do firmy porozmawiać. W biurze poznałam kobietę, która pracowała tam przede mną. Szybko się dogadałyśmy i zaczęła mnie uczyć. Po kilku tygodniach powiedziała szefom, że dobrze rokuję.
W tej firmie pracuję już jedenaście lat. Od razu spadła na mnie lawina obowiązków. Zajmujemy się organizacją wejść na Kilimandżaro oraz obsługą ekip filmowych w parkach narodowych.
Najważniejsze to się dobrze zorganizować. Liczyć, fakturować i wiedzieć, kto jest kim. Szykowałam budżety dla przewodników, kucharzy, kierowców. Zajmuję wszystkim, co dotyczy finansów. Współpracuję z kolegą, Tanzańczykiem, który ma trafione imię jak na ten zawód, bo nazywa się Honest.
W Tanzanii przysługuje mi dziewięćdziesiąt dni urlopu macierzyńskiego. I tak zaplanowałam dzieci, żeby się urodziły poza sezonem. Dwa razy się udało – z Saidem i Nadią, tylko Ibra się urodził w szczycie sezonu.
Nie mogę zbyt długo wytrzymać w domu, lubię pracować, więc szybko wracałam do pracy. Najpierw na pół etatu, a potem stopniowo na cały. Poza tym Honest szedł na urlop tylko  poza sezonem i tylko wtedy, gdy ja byłam w firmie, więc chciałam mu to umożliwić.
Mogłam wrócić wcześniej, bo mam w domu dużą pomoc. Zatrudniam co najmniej dwie kobiety. Do prania, sprzątania, prasowania, gotowania, bawienia dzieci.
Po porodzie, jak chciałam wykąpać dziecko, to mi je wyrywały z rąk i mówiły: „Idź odpoczywaj, my je wykąpiemy”. I tak było ze wszystkim.. Ale ile można nic nie robić?!
Przez pierwsze sześć tygodni po porodzie nie wolno kobiecie nawet wyjść z domu! Taka jest tradycja. Dopiero, jak dziecko ma sześć tygodni, to odbywa się wielka uroczystość. Przychodzi rodzina i wtedy odbywa się wyprowadzenie położnicy z domu. Ją się wyprowadza, wszyscy śpiewają, bawią się i cieszą. Każdy jest częstowany herbatą, jest pochód, wszyscy idą w określonej kolejności.
Mnie też tak wyprowadzano dwukrotnie: na wsi, u mamy mojego męża i w Aruszy – teściowa przyjechała do nas. Mogłam wyjść tylko do szpitala, na kontrolę czy szczepienia. Traktowano mnie jak królową matkę.
Ale wiesz, ten zwyczaj ma służyć tutejszym kobietom, które – nie tak, jak ja – są mocno przeciążone. Jeśli nikt się nimi nie zaopiekuje w tym czasie, to ciężar połogu odciśnie się na ich zdrowiu. Przy kilkorgu dzieciach wręcz drastycznie. Poza tym młode matki muszą karmić, a w tym klimacie, żeby w ogóle mieć pokarm, trzeba ciągle jeść i pić. Zmuszałam się do picia i jedzenia, a i tak traciłam pokarm po paru tygodniach. Z każdym moim dzieckiem było tak samo. Jacka karmiłam w Polsce dwa lata. Na szczęście nawet parę tygodni to zawsze coś i pocieszam się tym, że dzieci nie chorują.
Lubię pracować z liczbami. Przyzwyczaiłam się. Choć była to dla mnie spora zmiana, bo dotąd pracowałam głównie z artystami. I ci artyści lubili mieć odjazdy. Z nimi każdy dzień był niespodzianką. Natomiast z liczbami wszystko musi się zgadzać. I jak się zgadza, to wiesz, że wszystko jest w porządku. Okazało się, że bardzo mi ta przewidywalność odpowiada. Najbardziej lubię porównywanie budżetów i aktualnych wydatków.  Albo jak złapię jakieś dodatkowe zera, które wkradły się przez pomyłkę w rachunki i nas straszyły.
Tworzymy świetną ekipę. Wes ma wyjątkowe szczęście i niezwykłą rękę do ludzi. Niebywałą  intuicję. Sam stworzył tę firmę od podstaw. Mieszkał długo w Afryce, ale jak mu dzieci podrosły, to wyjechał do Stanów, żeby zapewnić im lepszą edukację.
Przyjeżdża parę razy w roku. Dobrał sobie najlepszy zespół – pracowitych, lojalnych ludzi. I rzeczywiście są lojalni mimo, że nie zarabiają dużo.
Im więcej szef wie o danej osobie, tym lepiej. Oczywiście, w zależności od tego, ile pracownik chce szefowi wyjawić. Na przykład, kiedy Wes przyjeżdża, zawsze najpierw rozmawia i pyta. A pamięta wszystko – nie dość, że imiona – żon, dzieci itd., to jeszcze, jaki był ostatnio problem. Czy ktoś miał chorą babcię, dziecko czy teściową, czy miał kłótnię z sąsiadem, czy coś mu się zepsuło. Rozmawia, a oni się czują zauważeni, docenieni. Wes bardzo dużo czasu poświęca na osobiste spotkania z pracownikami. Lubi to i to jest jego sposób na prowadzenie firmy.
Choćby się waliło i paliło, to pensja musi być na czas dla każdego pracownika. Na palcach jednej ręki mogę policzyć pracowników, którzy sami od nas odeszli. To głównie trip liderzy, którzy założyli własne firmy.
Najniższa pensja to około 200 tysięcy szylingów tanzańskich (350 zł).  Tyle zarabia stróż. Przeciętny kierowca zarabia około 300 tysięcy szylingów tanzańskich. Plus trzynastka w ratach. Zawsze jest bonus na Boże Narodzenie. Nie są to duże pieniądze, choć na tutejsze warunki nie najgorsze.
To, jakich mamy oddanych pracowników pokazał pożar, parę lat temu. Ogień pojawił się w budynku innej firmy turystycznej, w Asilii. Najprawdopodobniej było spięcie. Gdy pracownicy Asilii zobaczyli ogień, zamknęli drzwi i sobie poszli. A u nas wszyscy wzięli udział w akcji ratowniczej. Mało tego, każdy pracownik zawołał do pomocy, kogo tylko mógł – rodzinę, znajomych, kto był pod ręką. Anwar też przyjechał gasić. Trzeba było strasznie długo czekać na straż pożarną, a ogień rozprzestrzeniał się szybko. Chcieliśmy nawet wycinać drzewa, żeby się nie zajęły i żeby ogień nie przedostał się przez nie do biura, bo wtedy byłaby naprawdę duża strata.
U nas panuje miła atmosfera. I na pewno idzie to z góry.
Mamy teraz taką młodą menedżerkę, Australijkę, która musi się jeszcze bardzo dużo nauczyć. Przyszła do nas z nastawieniem: nikomu nie ufam i będę wszystkich kontrolować. Z takim nastawieniem to ona nic w Tanzanii nie osiągnie. Tutaj tak się nie da. Ona może sobie na takie kontrole pozwolić raz czy drugi. Ale nie non stop.
Ostatnio pojechała na stację benzynową, zatankowała i zobaczyła, że jeden z naszych pracowników, Hosa, też tankuje – tyle, że do kanistra. A przyjechał autem z naszego warsztatu. Od razu – buch, telefon do Wesa, że Hosa kradnie paliwo. Zrobiła się z tego straszna afera. A on podjechał na stację po paliwo, bo bak innego samochodu, który miał jechać na przegląd, był kompletnie pusty.
Ta młoda menedżerka zajmuje się teraz organizacją safari, ale przygotowują ją do wzięcia na siebie większej odpowiedzialności. Szykują ją na głównego menedżera.
Szefowie – Wes i para Brytyjczyków - wyjeżdżają coraz częściej, są coraz starsi – angażują się w życie rodzinne w swoich krajach. Wiesz, Tanzania to nie jest ich rodzimy kraj, więc przygotowują się do powrotu na Zachód, nie chcą tu się zestarzeć i umrzeć. 
Jednocześnie trzeba pamiętać, że nie można się w Tanzanii zbytnio spoufalać z pracownikami. Trzeba umieć być szefem. Zachować wrażliwość, ale i czujność. Na wiele rzeczy nie można sobie pozwolić i nie można mówić wprost, tak, jak się mówi w Europie. Nie można wypytywać pracowników o ich życie. Musi być dystans i szef musi okazywać szacunek pracownikowi. Tutaj się rozmawia w bardziej zawoalowany sposób, nie tak wprost, jak w Europie. Dobrze jest pamiętać, kto jak ma na imię, z jakiego rodu pochodzi, jakie ma koneksje. Dobrze jest zobaczyć w pracowniku człowieka, a nie tylko wynieś, przynieś, pozamiataj. Europejczykom to sprawia kłopoty, bo oni się nie chcą przebić przez tę granicę pracownik-Tanzańczyk-człowiek. Dla Europejczyków to są tylko czarni i koniec.
Przez to, że Tanzańczycy żyli w zbiorowości i ta zbiorowość była warunkiem ich przetrwania, gubili się jako jednostki. Ta zbiorowość Afryki i indywidualizm europejski to jeden z przykładów na to, jak się różnimy. Tu interes grupy jest najważniejszy, to grupie trzeba się podporządkować, nie wolno się wychylać, mieć zbyt wyrazistych cech, bo to od razu tę całą współpracę zaburza.
*
Miałam aż trzy wesela! 
Najpierw było tak, że byłam jeszcze chrześcijanką, a Anwar muzułmaninem. Przez chwilę nie było, jak się pobrać. A chcieliśmy już żyć i mieszkać legalnie, razem, po swojemu. Zaczęliśmy od ślubu cywilnego. I wesela w Olasiti Garden. Tutaj, niedaleko. Wiesia była moim świadkiem. Siedziała blisko mnie przy tak zwanym wysokim stole. Podobnie jak kolega Anwara, który był jego świadkiem.
Tutaj oddziela się państwo młodych i ich świadków od reszty weselników. Sadza się ich przy osobnym stole na podwyższeniu. Państwo młodzi nie rozmawiają z gośćmi. Wesele prowadzi mistrz ceremonii, który zapowiada różne wydarzenia – teraz będzie przemowa ojca pana młodego, teraz wujka, brata itd. Potem mistrz zapowiada stukanie się kieliszkami z parą młodą i każdy ustawia się w kolejce.
Kiedyś to tylko panna młoda nie mogła z nikim rozmawiać, taka była tradycja. Ona była w specjalnym stanie – dokonywała najważniejszego rytuału przejścia w swoim życiu – zamążpójścia. Na weselu była w stanie pomiędzy: jeszcze nie mężatka, ale już nie panna. Nie ma jej ani tu, ani tam. Ten moment jest bardzo ważny i trzeba się oddzielić od reszty, żeby się ochronić. Dlatego też panna młoda jest zasłonięta i ma się nie odzywać. Nikt do niej ma nie mówić. To jest swoista osłona mentalna, duchowa. W Polsce też tak kiedyś było. Weselnicy (i duchy) muszą wiedzieć, że panna młoda jest specjalnie chroniona przed złem z zewnątrz, bo jest szczególnie wrażliwa, podatna na zaklęcia. Podobnie dzieje się w trakcie obrzędu inicjacyjnego, kiedy młodzi ludzie znikają (w lasach, w buszu) na całe dni, tygodnie, a nawet miesiące, żeby się oddzielić. Świadkowie to tutaj towarzysze. Przewodnicy. Super ochrona dla państwa młodych.
Mistrz ceremonii jest pośrednikiem między stołem czwórki – świadków i młodej pary a resztą gości. Naszym mistrzem był przyjaciel, sami go wybraliśmy. Pierwszy raz dostąpił takiego zaszczytu i radził sobie świetnie – wygadany, wesoły. Na weselu byli też Manfred i Maria z córkami, Sophie Dorthe i Anną Katariną.
My głównie siedzieliśmy. Patrzyliśmy, jak ludzie się bawią i tańczą, słuchaliśmy historyjek mistrza ceremonii. O tym, jak się poznaliśmy, kim jesteśmy. Nie pamiętam dokładnie, co mówił, ale mówił cały czas.
Po tym weselu zdecydowałam, że przejdę na islam. Stwierdziłam, że nie ma się co duchowo oddzielać od męża, bo taki duchowy podział nic dobrego małżeństwu nie wróży.
Drugi ślub - muzułmański - mieliśmy w domu, taki jest zwyczaj. To znaczy teraz, na skutek wpływów chrześcijańskich, te śluby urządzane są często w meczetach, ale tradycyjnie powinny odbyć się w domu. U pana młodego. W naszym przypadku był to już nasz wspólny dom. Muszę ci powiedzieć, że te śluby muzułmańskie to nie są wielkie imprezy. Przychodzi imam i cały ślub sprowadza się do jednego pytania: Czy chcesz poślubić Anwara/Magdę? Jeśli tak, imam wyjmuje z torby urzędowy papier ze specjalną pieczęcią, podpisuje się na nim i prosi paręmłodą o złożenie podpisów. Następnie jest kolacja, panowie oddzielnie i panie oddzielnie. I już. Nie robi się z tego wielkiej fety. To nie jest taki ważny sakrament jak w chrześcijaństwie. Wystarczy jednomyślność współmałżonków i cześć. Można to zrobić niemal z dnia na dzień.
Rozwód jest dopuszczalny, nie tak, jak w chrześcijaństwie. Islam podchodzi do życia bardziej praktycznie. Przewiduje, że mogą wystąpić sytuacje, w których rozwód jest korzystniejszy dla obu stron niż trwanie w małżeństwie na siłę. Jeśli dochodzi do konfliktów, natychmiast włącza się w nie rodzina. Żeby pogodzić zwaśnionych małżonków i wyciszyć konflikt. Rodzina bardzo się stara i angażuje. To też przykład na to, w jakim kolektywie żyją Afrykańczycy – jak blisko ze sobą, w grupie, razem. Z jednej strony staje rodzina kobiety, z drugiej mężczyzny. Obradują wspólnie. Wbrew skromnym zaślubinom, małżeństwo jest niezwykle ważne w islamie, a rodzina to podstawowa wartość w tym świecie. Nie ma tak, że przy drobnych problemach następuje rozwód i bierze się kolejny ślub, tak, jak to ma miejsce w zachodnim świecie.
Seks przedmałżeński nie jest dobrzepostrzegany, a cudzołóstwo jest bardzo źle widziane. Żaden mężczyzna nie zbliża się do mężatek, bo wie, że jeśli próbowałby przejąć czyjąś żonę, to wpadłby w duże kłopoty. Zdrada, uwiedzenie kogoś to sznur na szyję. U mnie w firmie wszyscy wiedzą, że jestem mężatką i mam spokój. A pracuję przecież z setkami mężczyzn! Żaden z nich nie przekracza granic. Widzę natomiast, że kobiety niezamężne u nas przykuwają męską uwagę. Czasem nachalną. Niestety. Są narażone na zaczepki. Znacznie lepiej jest być mężatką.
Tutaj kobieta jest ciągle pod męską opieką. Ojca, męża, brata męża, brata, a potem swojego najstarszego syna. Przez całe swoje życie zawsze musi wiedzieć, kto się nią opiekuje. To nie jest tak, że ideą tej kultury było uciskanie kobiet. Tu nie chodzi o uciskanie kobiet, ale raczej o stworzenie jakiejś ochrony dla nich. Ludzie tutaj bardzo szybko (o wiele szybciej niż gdzie indziej) łamią wszelkie bariery i błyskawicznie wchodzą w kontakt - słowny, seksualny, jakikolwiek. Na skutek tego kobiety są bardziej narażone na „zaproszenia” i komplikacje. Stąd pomysł, żeby zawsze były przez jakiegoś mężczyznę chronione.
Stąd też pomysł lewiratu. Jeżeli umiera kobiecie mąż, to co się z nią dalej dzieje? Musi mieć jakiegoś mężczyznę, który będzie za nią formalnie odpowiedzialny. To przede wszystkim znaczy, że będzie się nią i jej dziećmi opiekował i pilnował, żeby miały, z czego żyć, gdzie mieszkać, co jeść. Poza tym w razie konfliktów, nagabywań, zaczepek – będzie jej bronił. Najczęściej jest to młodszy brat męża albo jakiś bardzo bliski krewny. Mówimy o tradycyjnej kulturze afrykańskiej, ale w kulturze żydowskiej też tak kiedyś było. Oczywiście ta zasada lewiratu w różny sposób była realizowana. Związki opiekuna z wdową mogły być na przykład czysto nominalne i luźne, mogły być głębsze lub bardzo ścisłe – bo jeśli ona na przykład chciała mieć jeszcze dziecko, to opiekun mógł jej w tym pomóc. Dziecko było potem traktowane jako dziecko jej męża.  Takie tradycje były jeszcze do niedawna kultywowane w górach Pare, skąd pochodzi mój mąż. Nasza ciocia żyła w takim niesamowitym układzie. Raz, że była drugą żoną swojego męża, żoną poligamiczną, to jeszcze, jak ten mąż zmarł, to obie weszły pod opiekę młodszego brata. Raz pojechaliśmy ją odwiedzić, wiele lat temu. To było niedługo po śmierci jej męża i ciocia nam powiedziała, że została „odziedziczona”.
Rodzina Anwara bardzo dobrze mnie przyjęła. Byli mną wręcz zachwyceni. Anwar zawsze powtarzał, że nie pasuje do tutejszych kobiet.
Nasze trzecie wesele zrobiliśmy na wsi na przyjazd mojego taty  i przyszło ponad sto pięćdziesiąt osób. To nie jest tak, że oni się zbierają na raz i ciągle siedzą w miejscu – przychodzą, odchodzą, przemieszczają się, kursują - pomagają zmywać naczynia, noszą jedzenie, podają herbatę z termosów.
*
Wcześniej byłam katoliczką. Po przyjeździe tutaj zaangażowałam się w Kościół międzywyznaniowy, o którym wcześniej wspominałam. Grałam na fortepianie do mszy przez wiele lat.
Ale nie byłam tak do końca przekonana do tego kościoła. Był za bardzo biały. Bardziej ewangelicki niż katolicki. Za bardzo zintelektualizowany, chłodny – nie widziało się gorącej, autentycznej wiary, co stanowi kontrast z tutejszą religijnością, która jest jedną wielką emocją, żarliwością, śpiewem, tańcem, płaczem. Niekontrolowanym. Zaczęłam się bardziej interesować islamem, którego dotąd jakbym nie zauważała. Może był zbyt egzotyczny? Daleki?
Anwar uważał, że znacznie lepiej dla małżeństwa jest, gdy małżonkowie wyznają tę samą religię. No, i oczywiście mówił, że w tanzańskiej kulturze to kobieta zmienia wyznanie. Zaczęłam czytać (nie tyle Koran, co książki na ten temat), uważniej obserwować Anwara, słuchałam tego, co opowiadał i powoli przestawiałam się na islam.
Najpierw odkryłam wyobrażenie Boga – bezpośrednie, logiczne, wszechogarniające. Odkryłam to, że można się do niego modlić w domu, nie trzeba pośrednika w postaci księdza czy Kościoła. 
Moje odejście od Kościoła i przejście na islam nie było dramatycznym aktem, było naturalną konsekwencją moich przemyśleń. Islam bardzo mi odpowiada duchowo. Ciągle najwspanialsze jest dla mnie to, że mogę się modlić do Boga bezpośrednio. Wtedy, kiedy poczuję potrzebę. Bez instytucji, bez kapłanów. Oczywiście, są wyznaczone pewne ramy czasowe na modlitwę (zazwyczaj ludzie modlą się pięć razy dziennie, przy czym modlitwa nie trwa długo, tylko parę minut) i zaleca się modlić w zacisznym miejscu – nie musi jednak to być meczet. To jest bezpośredni przepływ między człowiekiem a Bogiem.
Nie zastanawiam się, w co się ubrać, nie martwię się, że mam akurat w tej sukience zacerowaną dziurę, a Kwiatkowska z czwartego piętra założyła dziś futro z lisów, nie myślę o tym, czy jestem gotowa przyjąć komunię. Jako muzułmanka, dokonuję tylko ablucji (myję ręce i stopy), klękam z twarzą w stronę Mekki, koncentruję się i modlę. Po prostu.
Wizja Boga w islamie jest bardzo bliska człowiekowi. Allach jest wszechmocny, przepotężny, wymyka się naszemu pojmowaniu, nie ma w sobie nic ze słabości człowieka. On wiecznie jest blisko. Zawsze się można do niego odwołać. Można mu zaufać, można wierzyć, że nie popadnie się w rozpacz, bo ON zawsze jest.
W chrześcijaństwie Jezus trochę wyparł Boga. Ten Bóg jest daleko. Mało kto się Nim interesuje, cała uwaga skierowana jest na Jezusa, który jest utożsamiany z Bogiem. Ale jak on ma być Bogiem – jest jednocześnie i Ojcem, i Synem, i Duchem Świętym? Wielu wiernym trudno jest zrozumieć koncepcję Trójcy Świętej, jest niespójna, nielogiczna. Wręcz przerażająca – no, bo w końcu kim ten Bóg jest?
Podobnie przerażająca jest idea grzechu pierworodnego. Jak mocno stoi to w sprzeczności z wyobrażeniem Boga miłosiernego, wybaczającego! Jak to możliwe, że nie był w stanie wybaczyć tak przecież błahego grzechu, jakim jest zerwanie owocu z zakazanego drzewa? Nie był i nie jest w stanie wybaczyć nikomu? Jak to możliwe? Nikomu? Przeraża też to, że Jezus został złożony w ofierze. I komu? Swojemu ojcu? Bóg zsyła na ziemię syna po to, żeby go potem dostać w ofierze?
Islam nie ma dylematów, które są tak trudne do rozwikłania. Chcemy myśleć o Bogu jak o naszym pocieszeniu, opoce, o naszym ratunku w rozpaczy. Chcemy mu zaufać i wierzyć, że istniejemy w jego Boskim planie. Że wie, co robi.
Nie noszę chusty jak widzisz. To zależy od tradycji, od rodziny. Na wsiach w górach Pare wszystkie kobiety się okrywają. Czasami nie odróżnisz, czy to muzułmanka czy chrześcijanka. Najczęściej noszą kangi i kangami się owijają. Uważam, że kwestia chusty jest sprawą drugorzędną.
Meczet w odróżnieniu od kościoła, który jest świątynią i Domem Bożym, spełnia funkcję miejsca modlitwy. Jak synagoga. Modlitwa w meczecie nie jest obowiązkowa. Obowiązkiem jest modlitwa. Wielu wyznawców islamu mieszka daleko od meczetów (na przykład nomadzi i pasterze), modlą się sami, tam, gdzie akurat są. 
Mówi się, że mężczyźni będą mieli większe zasługi, jeśli będą się modlili w meczecie, pod warunkiem, że to nie koliduje z ich ważnymi obowiązkami, natomiast kobiety mają większe zasługi, jeśli modlą się w domu. Ale to nie jest przymus, konieczność. W meczecie kobiety i mężczyźni są od siebie oddzieleni. Kobiety modlą się na galeryjce, u góry – tak, jak w religii żydowskiej. Islam jest bardzo zbliżony do judaizmu. Pierwsza żona proroka Mahometa pochodziła z rodziny żydowskiej. Miała na imię Chadidża. Na początku muzułmanie modlili się patrząc w kierunku Jerozolimy, ale zmieniło się to już za czasów proroka Mahometa. Ten meczet, w Aruszy, przy rondzie z pochodnią, ma specjalną galeryjkę dla kobiet.
Czasem idę się tam modlić. Tylko, że stanowię wtedy główną atrakcję meczetu, niestety. I wszyscy zamiast się modlić, gapią się na mnie.
Nie da się ukryć białej skóry.