Efrat
Jak wygląda minuta w Aruszy
„Herbata? Zielona jaśminowa? Jestem
od niej uzależniona. W dużym kubku, oczywiście? To takie polskie – Zack i jego
rodzice uwielbiają pić herbatę w dużych kubkach. Zobacz, ile ich mamy.”
Gwiżdże czajnik, to też takie
polskie – myślę - czajnik z gwizdkiem.
W zeszłym roku poznałam teściów
Efrat – Ryfkę i Mosze; dawniej Reginę i Michała. Wyjechali z Łodzi do Izraela w
58’ roku. Zaprosili nas na wybitną kolację, którą Ryfka przygotowała całkowicie
sama, naprędce – kapuśniak, sałatka polska, śledzie w miodzie, grillowane
oberżyny, humus, nadziewane papryki, czosnek w oliwie…
Wspaniale było z nimi porozmawiać
po dawnym polsku. Odwiedzają kraj każdego roku. Nie to, co krewni Hagaia,
przyjaciela Zacka i Efrat, mieszkającego z rodziną w Aruszy od dwudziestu lat.
Hagai przysiągł dziadkowi na łożu śmierci, że jego noga nigdy nie postanie na
polskiej ziemi.
Są pogodnymi i energicznymi ludźmi
w starszym wieku. Ani Zack, ani jego dwaj bracia nie mówią po polsku – choć
mają polskie obywatelstwo. Efrat z Zackiem i trójką synów opuszczają właśnie
Aruszę po sześciu długich latach.
*
Z
pakowaniem czekamy na ostatni moment. W niedzielę szkoła organizuje podwórkową
wyprzedaż, głównie sprzętów domowych i mebli. Chcę sprzedać wszystko.
Absolutnie wszystko. I wyjechać lekka. Wyprowadzamy się do Holandii, do
Maastricht. Nie do Izraela.
Kupimy
każdą rzecz od nowa. I pewnie taniej niż tutaj.
*
Przeszkadza
ci to radio? Wyłączyć? Codziennie słucham radia z Tel Awiwu. Też słuchasz radia
z Polski?
Mówisz,
że jestem jedyną znaną ci ekspatką, która wyjeżdża, bo nie może znieść życia w
Afryce?
Zack
twierdzi, że taka już jestem – zawsze znajdę ciemne strony, ciągle coś mnie
uwiera – czy to tu, czy tam. Nie chcę już tu mieszkać. Koniec. Kropka.
*
Zanim
przyjechaliśmy do Afryki, mieszkaliśmy w Izraelu – a wcześniej w Nowym Jorku.
Latałam jako stewardesa dla izraelskich linii lotniczych. Poznaliśmy się na
pokładzie samolotu. W Tel Awiwie byłam producentką telewizyjną i urodziłam
dwóch synów, a Zack otworzył restaurację, która z biegiem czasu stała się
bardzo popularna. Otworzył potem drugą, ale interes nie szedł i popadliśmy w
tarapaty. Wydawało się nam, że to koniec – było naprawdę ciężko: kredyty,
komornicy, wierzyciele – i wtedy pojawiła się możliwość wyjazdu do Tanzanii.
*
Nigdy
wcześniej nie byłam w Afryce. O Tanzanii wiedziałam tyle, co przeciętnie
wykształcony człowiek, czyli niewiele. Mieszkałam wcześniej w Nowym Jorku, ale
nie czułam się jak ktoś obcy – tam każdy jest skądinąd, to naturalne.
Przyjazd
tutaj miał być egzotyczną przygodą. Z wyraźnym początkiem i wyraźnym końcem.
Kolejnym życiowym doświadczeniem. Z takim nastawieniem – tymczasowości –
pojawiają się inne oczekiwania wobec nowego domu, nowego miejsca.
Kiedy
przyjechaliśmy, zaopiekowali się nami Hagai i Hilla, dobrzy przyjaciele Zacka,
mieszkający w Aruszy od wielu lat. Dzięki nim wejście w aruszańską społeczność
było łatwe.
Zack
przyjechał najpierw.
Szczerze
mówiąc, początkowo sądziłam, że do niego nie dojadę. Wyleciał do Tanzanii, a ja
zostałam z dwójką dzieci myśląc: „Tanzania jest tylko na chwilę, na
przeczekanie; nie ma sensu, żebym rzucała swoją pracę, wymawiała mieszkanie,
zabierała Toma ze szkoły i zostawiała wszystko, co znam, tylko po to, żeby
pomieszkać w Aruszy przez rok. Rzucać wszystko na rok? Nie warto.”
Ale
po trzech miesiącach, zrobiło mi się straszliwie ciężko. Ben miał trzy latka,
Tom sześć. Pracowałam na cały etat, od rana do wieczora. Mama Zacka pomagała,
pomagali też moi bracia, ale trud codziennego życia i odpowiedzialność i tak
spadały na mnie. Zaczęło mnie to wszystko przytłaczać i czułam, że opadam z
sił. Na dodatek zaczęły mnie męczyć niezałatwione sprawy Zacka. Pomyślałam: „Mam
dość bycia samotną matką. Wyjadę i wycisnę z tej Tanzanii wszystko, co
najlepsze. Ahoj, przygodo.”
Nie
miałam pojęcia, na co się zdecydowałam. Ile wyzwań mnie będzie czekać, ile
bólu, łez i samotności.
*
Lecieliśmy
etiopczykiem i moim pierwszym zderzeniem z Afryką było lotnisko w Addis Abebie.
Różnica między wszystkim tym, co znałam a lotniskiem w Addis była ogromna.
Czułam, że jestem inna, że się wyróżniam. Większość pasażerów była afrykańska,
ciemnoskóra, ubrana w kolorowe suknie, błyszczące garnitury, tradycyjne galabije
i czadory.
Lądowaliśmy
na lotnisku przy Kilimandżaro i pamiętam, że wpatrywałam się w te niesamowite
puste równiny pod górą, w ten powulkaniczny busz porośnięty niskimi akacjami i
wszystko pode mną wydawało się zupełnie nowe. Teraz ten krajobraz to
swojszczyzna, stara dobra Afryka. Pamiętam jednak jej świeżość tego pierwszego
dnia.
*
Teraz,
gdy patrzę wstecz na moje życie, widzę, że ciągle się gdzieś przeprowadzałam,
ciągle zmieniałam domy i miasta – wszędzie byłam tylko jakiś czas.
W
ciągu dwunastu lat nauki zmieniałam szkoły siedem razy. Najpierw mieszkałam z
mamą, a potem z tatą. I potem znowu z mamą. Tkwiłam zawieszona między różnymi
krajami i miastami. Przyzwyczaiłam się do tej rutyny – zadomawiasz się i
wyjeżdżasz. „Make a home and then you leave.”
*
Wynajęliśmy
duży biały dom z wielkim ogrodem na odludziu.
I
zostaliśmy w nim cztery lata.
Przesiadywałam
sama w domu tygodniami. Uwięziłam się. Nigdzie nie wychodziłam. Nie dlatego, że
nie chciałam – ale dlatego, że nie miałam dokąd pójść.
Pół
roku po przylocie zaszłam w trzecią ciążę. Myślałam, że Arusza będzie świetnym
miejscem na dziecko – trzecie i najprawdopodobniej ostatnie. Po tym stresującym
czasie przed wylotem, po tym, jak pracowałam na pełen etat w wielkim mieście
wydawało mi się, że trafiłam na idealny moment. Nie pracowałam, mieliśmy duży
dom, zieleń dookoła. Bardzo mi zależało na tym, żeby cieszyć się świadomym
macierzyństwem.
Ale
nie przewidziałam tego, że w Aruszy będę kompletnie sama. 24/7. Z maleńkim
dzieckiem. I dwójką starszych. Wyobrażałam sobie, że będę tak samo spokojna i
szczęśliwa, jak przy Tomie i Benie – ale ich miałam w Izraelu, gdzie byłam
otoczona rodziną i przyjaciółmi.
Zapominałam,
jak ciężko może być matce małego dziecka.
Oczywiście,
miałam tu pomoc dad – ale to były obce kobiety. Zostałam sama z lękami, które
nachodzą głowę młodej matki w miejscu takim, jak to. Bez szpitala, dobrego
lekarza, daleko do cywilizacji. Niektórzy mówili, że mam paranoję. Że czerpię
przyjemność ze stresowania się, że lubię się bać. A ja nie mogłam nad sobą
zapanować.
Rodziłam
w Nairobi i to był wielki błąd. Szczególnie okropne było podejście lekarzy i
położnych do rodzących – staroświeckie, nie do przyjęcia. Czułam się jak krowa
wydająca na świat cielaka. Zero wsparcia, którego bardzo potrzebowałam.
Zwłaszcza po porodzie, kiedy miałam ochotę po prostu umrzeć i zabrać dziecko ze
sobą. Nikt nie rozumiał, co się ze mną dzieje. Z nikim nie mogłam porozmawiać.
Słyszałam tylko: „Dorośnij! Uspokój się!”
Zostaliśmy
w Nairobi tydzień po narodzinach Rona. W hotelu. Koszmar. Wracaliśmy autem do
Aruszy a ja płakałam całą drogę. Wyłam. Jechałam do domu, który trudno było
nazwać domem. Nie mogłam pojąć, po co ja tam w ogóle wracam? Do czego? Do kogo?
Co ja tu robię na tej wyboistej drodze przecinającej busz?
Podczas
tej jazdy daliśmy z Zackiem upust naszemu gniewowi, naszej wzajemnej złości.
Wiesz,
miałam gigantyczne oczekiwania co do naszego szczęśliwego życia w Afryce.
Tymczasem rozpadłam się na tysiąc małych Efrat i każda z nich potrzebowała
opieki tak samo jak maleńki Ron. I pozostała dwójka dzieci. Nie wyobrażałam
sobie jutra. W domu nikogo nie było. Dwa miesiące później poleciałam do
Izraela. Nie byłam w stanie wytrzymać w Aruszy.
*
Zabrałam
dzieci. Chciałam pokazać Rona dziadkom, zrobić mu badania, zaszczepić – ale
przede wszystkim chciałam pobyć wśród bliskich, życzliwych ludzi. Z rodziną, w
normalnym świecie. Kiedy teraz o tym myślę, widzę wyraźnie, że to było moje
pierwsze załamanie Aruszą. Rok po przeprowadzce. Gdybyśmy wtedy, po tym roku,
wrócili do Izraela, urodzili tam Rona i zostali - uratowałabym siebie. Po tym
roku Arusza ciągle mogła być fajnym wspomnieniem i ciekawą przygodą.
Przechodziłam
klasyczną depresję poporodową. I nie sądzę, żebym się do tej pory pozbierała.
Od porodu aż do dziś czuję, że stąpam po grząskim gruncie. Że ziemia pode mną
się trzęsie. Oczywiście, jest lepiej, ale to i tak daleko od dobrze.
Nawet
jeśli widziałaś mnie czasem przy boku Zacka uśmiechniętą, rozświergotaną,
pamiętaj, że ja nie miałam wyboru.
To
chyba było dla mnie najgorsze tutaj – moment, w którym uświadomiłam sobie, że
nie mam wyboru. Nie mam innej opcji na życie poza tą jedną, tu w Aruszy. Sens
życia polega na tym, że możesz wybierać z wielu dróg, że możesz decydować.
Nie
chciałam wracać wtedy z Izraela.
Nie
miałam do czego. Nie chciałam wracać do Zacka. Nigdy nie zapomnę, jak
straszliwie mnie wtedy zawiódł. Zostawił w rozpaczy i samotności. Powtarzał
ciągle: „Dorośnij, weź się w garść.”
Płakałam
i próbowałam prosić o pomoc rodzinę. Mówiłam, że za nic w świecie nie chcę
wracać do Aruszy. I żadna z bliskich mi osób nie powiedziała: „Zostań, nie
jedź, skoro tak tam cierpisz – daj spokój, nie męcz się.” Każdy powtarzał, że
to, co przeżywam jest trudne i ciężkie, ale …
Zrozumiałam,
że nie mam wyjścia.
Nie
miałam pieniędzy. Nie miałam pracy. Nie miałam mieszkania. Nie byłam sobą,
dawną super silną Efrat.
Byłam
nikim. Z dziećmi.
Lepiej
było wrócić do Afryki, posłać ich z powrotem do szkoły, wejść w rutynę i toczyć
życie – powoli w dół.
*
Myślałam
o psychoterapii, ale w Aruszy to niemożliwe. Jest tu jedna psycholożka, jedna
jedyna. Nie umiałam się przed nią otworzyć, nie umiałam jej zaufać. Brałam
antydepresanty. Rzuciłam je jednak – może za szybko, ale na prochach czułam się
odcięta, bierna, obojętna.
Na
moją rozpacz złożyło się wiele czynników.
Baby blues,
brak oparcia w mężu, przejmująca samotność, brak pracy czy długi w Izraelu to
jedno.
Do
tego doszło piekło dnia powszedniego w Aruszy. Użeranie się z dadami, z
ogrodnikiem, ze stróżami. Użeranie się w kurzu i upale z przechodniami na
ulicy. Korki. Psujący się samochód. Upierdliwe władze, kłopoty z wizami,
pozwoleniami. Łapówki. Brak prądu, brak wody. Zepsuty generator.
Niezaopatrzone
sklepy – nie chodzi o to, żeby pójść sobie na zakupy i poprawić nastrój, ale o
to, że nie można dostać dobrego sera, smacznego mleka, że płatki śniadaniowe
kosztują fortunę i śmierdzą proszkiem do prania, bo płynęły w kontenerze z
chemią.
*
Nie
powtórzyłabym tego. Nigdy.
Gdybym
wiedziała, że tak będzie wyglądać moja przygoda w Aruszy – nigdy bym jej nie
chciała przeżyć.
Nie
mówię, że nie spotkało nas tu nic dobrego.
Wprost
przeciwnie, byliśmy w pięknych miejscach – Serengeti, Tarangire, Manyara, Kili,
Zanzibar, Pangani, Kenia, Uganda.
Dzieci
były tu szczęśliwe, chodziły do wspaniałej szkoły, poznały ludzi z całego
świata, nawiązały przyjaźnie. Bez ścigania się, bez chorej rywalizacji. Na
łonie wspaniałej afrykańskiej natury.
Mimo
to cieszę się, naprawdę się cieszę, że przenosimy się do Maastricht.
*
Chłopcy
będą chodzić do szkoły IB. Jednej z najlepszych na świecie.
Ben
powiedział, że to więzienie, kiedy pokazałam mu zdjęcia. Przez betonowy mur i
betonowe szare ściany. I okna, które wyglądają jak zakratowane. Ale to jedna z
najlepszych szkół IB na świecie. Nie martwię się o Toma, dwunastolatka. On jest
gotowy na Europę. Martwię się o Bena, który żył w Aruszy odkąd miał trzy latka
i dla niego Maastricht będzie końcem dzikiego, afrykańskiego dzieciństwa. Mam
nadzieję, że zmiana miejsca pomoże nam rozwiązać wiele problemów, że Maasticht
przyniesie nam szczęście, że będzie nam łatwiej. Bo środowisko, w którym żyjesz
ma znaczenie.
Każde
z nas będzie mogło spędzić trochę więcej czasu samo ze sobą. Rozwinąć się,
doświadczyć większej swobody. Widzisz, tu w Aruszy spędzaliśmy mnóstwo czasu
razem. Mogliśmy sobie pozwolić na to, żeby być z dziećmi. Woziliśmy je do
szkoły, na futbol, na muzykę. Byliśmy popołudniami w domu. Zack albo ja. Często
oboje. Codziennie jedliśmy wspólnie obiad.
Byliśmy
bardzo zaangażowani w szkolne życie chłopców – ich przyjaciele byli dziećmi
naszych przyjaciół.
Nie
było tak, jak w Europie, że dzieci wychodzą rano do szkoły, rodzice do pracy i
spotykają się późnym wieczorem, w przelocie.
Ale
też nie było tak, że Tom może wsiąść w autobus i odwiedzić kolegę. Albo wyjść z
domu na spacer po mieście. Spotkać się z kumplami za rogiem i pójść do kina. Tu
się wszędzie dzieci wozi. Żadne z nas nie miało własnej, indywidualnej
przestrzeni. Bardzo mi tego brakowało.
*
Co
było po narodzinach Rona?
Zaczęłam
pracować dla Dawida. Musiałam. Nie starczało nam na życie z tego, co zarabiał
Zack.
Zanim
tu przyjechałam pracowałam w izraelskiej telewizji. Przygotowywałam wydania
telewizji śniadaniowej i redagowałam newsy.
Jednym
z ostatnich show, jakie zrobiłam, był program poświęcony odzyskaniu
niepodległości przez Izrael. Świętowaliśmy okrągłą rocznicę. Potrzebowaliśmy
gadżetów z logo naszej stacji, głównie koszulek i broszek dla naszych rozmówców
w studio. Szukałam firm produkujących tego typu reklamówki i znalazłam jedną,
niedaleko naszego biura. Poszłam obejrzeć ich rzeczy i spotkałam się z Dawidem,
właścicielem. Od razu się polubiliśmy, był bardzo pomocny i miły; gadżety
wyszły świetne.
Zaraz
potem pakowałam się do Afryki. Zanim jednak wyjechałam, napisałam pożegnalnego
mejla do wszystkich znajomych współpracowników i kontrahentów. Takiego
zwyczajnego mejla, żeby nie znikać bez słowa i zawiadomić ich o nowym adresie.
Dawid
odpisał. Życzył mi wiele pomyślności i zaznaczył, że jeśli bym kiedykolwiek
potrzebowała pracy w Afryce, mam się do niego odezwać.
Pamiętam,
że odpisałam mu coś w stylu: „Acha, dzięki, miło z twojej strony, ale raczej
nie będę w Afryce sprzedawać breloków!” Wtedy jeszcze poważnie myślałam, że
zatrudnię się w swoim zawodzie, że będę pracować w tanzańskiej telewizji. Ale
nic z tego nie wyszło.
Po
narodzinach Rona, zadzwoniłam do Dawida. Potrzebowałam roboty.
Dałam
mu znać, że niedługo przylecę do Tel Awiwu i że chciałabym się spotkać.
Ucieszył się. Umówiliśmy się w kawiarni. Przyszedł, gdy akurat karmiłam Rona
piersią. Stanął obok, popatrzył i spytał: „Co się z tobą stało?” Nie wiedziałam,
o co mu chodzi. „Efrat, wyglądasz strasznie!” –wykrzyknął.
Opowiedziałam
mu to wszystko, co teraz tobie. Szczerze i po przyjacielsku.
On
na to: „Słuchaj, jeśli tylko chcesz, to możesz pracować dla mnie. Wiem, że to
nie jest twój dream job, ale dasz sobie radę.”
To
był dla mnie ratunek.
Ponownie
spotkałam się z Dawidem w Kenii.
Otwieraliśmy
razem biuro w Nairobi. Pamiętam, jak wtedy, powoli pozbywałam się pokarmu.
Zabierałam ze sobą elektryczny laktator i wypompowywałam mleko z piersi.
Siedziałam na łóżku w hotelu, zupełnie sama, z buczącą pompką przy cycku i sama
sobie współczułam.
Sama
siebie żałowałam: wokół mnie afrykański syf, wszystko idzie źle, a ja nie mam
wsparcia od męża.
Bo Zack znikał. Tak, jest wspaniałym ojcem. Teraz.
Bo Zack znikał. Tak, jest wspaniałym ojcem. Teraz.
Ale przy każdej ciąży znikał.
Tom urodził się w Nowym Jorku i wróciliśmy z
nim do Izraela, bo potrzebowałam opieki, troski kobiet i braci. Zack nie umiał
mi pomóc, nie było go przy mnie.
Potem z Benem byłam otoczona siecią przyjaciół
i rodziny – nie czułam się obco i nie byłam samotna. Nawet nie zauważyłam, że
Zacka znów przy mnie nie ma.
W Aruszy samotność z małym dzieckiem była nie
do wytrzymania.
Wtedy w Nairobi zrozumiałam, że jeśli nie
zacznę się ratować, umrę.
Było
mi siebie żal, bo czułam, wiedziałam, że jestem za dobra do takiej pracy, że
marnuję swój potencjał, jestem zbyt inteligentna i wykształcona, żeby
sprzedawać reklamówki.
Chodzenie
po biurach, spotykanie się z klientami, prezentowanie im naszych próbek,
zbieranie zamówień i ich realizacja – to było naprawdę poniżej wszystkiego, co
dotąd w życiu robiłam.
Z
drugiej strony ta praca to był mój wentyl. Ocaliła mi życie. Pozwoliła wyjść z
domu, przemyśleć wiele spraw. Poznałam nowych ludzi.
Zobaczyłam
też siebie – silną kobietę, która potrafi stanąć na nogach w oku cyklonu. Nie
od razu, bo zmiany nadchodziły stopniowo. Zajęło mi trochę czasu zanim z całkowitą
pewnością siebie weszłam do sali pełnej klientów, żeby zaprezentować siebie i
firmę.
*
Wiesz,
to niezwykłe, jak świetnie potrafimy się oszukiwać, odcinać od emocji. Jak
doskonale potrafimy ignorować intuicję. Racjonalizujemy, tłumaczymy sobie, że
przeczucia to zwykłe bajki i głupoty.
Jeden
z profesorów na uniwersytecie opowiadał nam o gazeli, która wyczuwając
najlżejszy cień wątpliwości, najmniejszy z lęków – ucieka. Słucha siebie –
obserwuje falujące trawy i cienie chmur na ziemi, nieustannie wącha powietrze,
rozgląda się wokół. I jeśli poczuje, że coś jest nie tak, ucieka.
My,
kobiety, nie słuchamy siebie. Profesor podał nam przykład kobiety pracującej w
biurze. Po długim dniu w czterech ścianach, kobieta wychodzi ostatnia i zamyka
biuro. Jest wieczór. Idzie korytarzem do windy, wciska guzik i czeka. Biurowiec
jest opustoszały. Cichy. Przyjeżdża winda. Otwierają się drzwi. W windzie stoi
mężczyzna i wygląda podejrzanie. Co czuje kobieta? W pierwszym odruchu myśli: „O
nie, nie wchodź.” Nie podoba jej się ta sytuacja, jest sama, w windzie stoi
nieprzyjemny facet, nie chce wsiadać. Wzdryga się jednak, bierze głęboki wdech
i wsiada do windy, bo odrzuca instynkt i myśli: „Daj spokój, nie ma się czego
bać, tu wszędzie są kamery, czekałaś na tę windę dziesięć minut, za minutę
będziesz na dole, wyluzuj.”
Taka
sytuacja nigdy by się nie zdarzyła w naturze. W naturze żadna istota nie
zaryzykowałaby życia w sposób, jaki zaryzykowała ta kobieta tłumiąc przeczucie.
Codziennie
zamykamy intuicji buzię na kłódkę, działamy wbrew własnej naturze. W naturze
nie pakowałybyśmy się w kłopoty, byłybyśmy ostrożne i słuchałybyśmy trzewi.
Oszczędziłoby nam to wielu rozczarowań.
Nie
sądzisz?
Jestem
pewna, że ty też lekceważysz ostrzeżenia, tłumisz instynkt.
*
Moi
rodzice rozwiedli się, gdy miałam dwa lata. Założyli nowe rodziny, gdy miałam
pięć.
Oboje
szczęśliwie wpadli w swoje nowe gniazda, a ja byłam między nimi - ciągłym
przypomnieniem: o ich poprzednim życiu, o ich nieudanym małżeństwie. Z drugiej
strony byłam „dorosłym dzieckiem”, z którym rodzice rozmawiali jak z równym.
Byłam najstarsza i pierworodna.
Nie
wiem, czy zauważyłaś, że rodzice często traktują swoje pierwsze dziecko
poważniej niż kolejne. Wysłuchiwałam matki, wysłuchiwałam ojca. Niby byłam
dzieckiem, ale żyłam w świecie dorosłych. I tak oto straciłam całą dziecięcą
beztroskę.
Pamiętam,
że mama non stop martwiła się o pieniądze: czy wystarczy do końca miesiąca, czy
wystarczy na rachunki. Tak mnie tym obciążała, że i ja zaczynałam się martwić,
jak my na Boga przetrwamy. Bo jeśli osoba, na której najbardziej polegasz,
osoba, od której zależysz, nie jest w stanie związać końca z końcem, zaczynasz
tracić grunt pod nogami. Wystarczyło, żeby mama powiedziała: „Wiesz, Efrat,
mamy chwilowy problem z kasą, ale to minie, nie martw się.” I byłabym
spokojniejsza. Ale mama przedstawiała naszą sytuację w ciemnych barwach, jakby
nie było z tej otchłani wyjścia.
Wszędzie
mnie ze sobą zabierali, zarówno mama, jak i tata. Na spotkania biznesowe, na
wernisaże, koncerty, do opery. W miejsca, w które dzieci raczej nie chodzą.
Doceniłam to po latach.
Kiedy
miałam dziesięć lat, mama straciła swojego drugiego męża. To ją rzuciło na dno
bólu. Wcześniej bywała trudna, smutna, niespokojna, ale po śmierci Simona
wpadła w rozpacz.
I
wtedy stałam się pełnoetatowym dorosłym w domu.
A
teraz jestem dorosłą kobietą z głębią.
Wolę
tak o sobie myśleć.
Mój
mąż dorastał w szczęśliwym domu kochających się rodziców. Przetrwali Holokaust,
uciekli z Łodzi do Izraela, zaczęli nowe życie. Udało im się cieszyć z życia,
które ocalili.
Zack
nie ma w sobie tej głębi, którą noszę ja. Nie rozumie, że pod powierzchnią
Efrat znajduje się całe morze myśli, obaw, refleksji, wspomnień.
*
W
Aruszy najbardziej nienawidziłam braku wolności. Tego, że dzieci nie mogą wyjść
na ulicę, bo tu, gdzie mieszkamy nie ma ulic. Jest busz. I wszędzie trzeba
jechać autem.
Lubię
być w domu, ale gdy siedzę tu zbyt długo, robi mi się niedobrze. Kiedy przychodzi
sobota, siadamy rano i zastanawiamy się, co by tu zrobić, dokąd pojechać. I nie
mamy wielkiego wyboru.
W
piątek jest tylko TGT, bar, knajpa i wielkie boisko dla dzieciaków. Wszyscy
przyjeżdżają na happy hour i pół ekspackiej Aruszy zalewa się piwem za pół
darmo. Nie mamy wyboru. I to mnie wyprowadza z równowagi. Nie muszę nic robić w
sobotę – ale chcę o tym sama zadecydować.
*
Czy
jest cokolwiek, za czym będę tęsknić? Hm… Będzie mi brakowało ludzi. Mam tu
kilkunastu przyjaciół, którzy są rodzicami przyjaciół naszych synów. Tworzymy
niezwykłą społeczność.
Chyba
tego mi będzie najbardziej żal.
Tu
wiesz, że ci ludzie w sytuacji kryzysowej zaopiekują się tobą, twoim dzieckiem,
zawiozą cię do szpitala, pożyczą auto, dadzą schronienie.
Każdy
tutaj ma ciekawą historię do opowiedzenia.
Niekoniecznie
się przed tobą od razu otworzą, ale jeśli uda ci się do nich dokopać, dogrzebać
– nie pożałujesz.
Każdy
tutaj jest inny.
Każdy
pochodzi z innego kraju, miasta, kontynentu.
Każdy
inaczej dorastał.
To
wielka różnica między społecznością ekspacką a grupą przyjaciół w domu.
W
domu jesteśmy różni, ale łączy nas wspólne doświadczenie, wspólne dojrzewanie.
Tutaj
jesteśmy eklektyczni. Wszyscy skądinąd.
To
totalne bogactwo, nie do powtórzenia nigdzie indziej.
*
Im bliżej wylotu, tym więcej widzę jasnych
stron Afryki.
Czuję, że muszę mieć dobry początek w
Holandii. Próbuję to sobie ułatwić.
Wczoraj byłam u Adele, tutejszej hipnotyzerki.
Chciałam przestać zgrzytać zębami. I jeszcze
jakoś załatwić problem mojej nadwagi. Za bardzo przytyłam w ciąży.
Muszę się z tobą podzielić pewnym zaskakującym
odkryciem. Po naszej poprzedniej rozmowie parę tygodni temu, czas nabrał
rozpędu. Nasza wyprowadzka stała się namacalna, rzeczywista, jak nigdy
wcześniej.
I – wyobraź sobie – jest mi smutno, że
wyjeżdżamy.
To znaczy - cieszę się, że wyjeżdżam z
pozytywnym nastawieniem.
Gdyby to był grudzień – z tym potwornym
wszędobylskim kurzem, upałem i suchością powietrza, wyjeżdżałabym w złości. W
nienawiści.
Tymczasem przyszły deszcze, jest chłodniej,
zielono. Niemal codziennie chodzimy na pożegnalne kolacje do znajomych,
przyjaciele organizują nam wypady za miasto… Jest mi dobrze.
Doceniam to, że mamy tu większy luz.
Jeśli któregoś dnia gorzej się czuję, mogę
zostać w łóżku. Praca nie ucieknie, dom jest sprzątany, obiad gotowany. Mogę
sobie pozwolić na pomoc domową za niewielkie pieniądze. Nie ma europejskiego
ciśnienia, presji. Jeśli pozwolisz sobie na dzień poza światem w Europie, twój
zlew będzie pełen brudnych naczyń, lodówka zaświeci pustką, a ty zamiast
odpocząć, zestresujesz się nic nie robieniem.
Byliśmy w niedzielę u znajomych. Siedzieliśmy
razem, dzieci się świetnie bawiły, my również. Języki kilku narodów mieszały
się ze sobą, świeciło słońce – wszystko w idealnej harmonii. Bo tutaj tak jest.
Żyjemy wspólnie. Nasze dzieci spotyka samo
dobro. Są chowane pod kloszem. Krążą w cudownym świecie bez przemocy i bez zła.
Boję się, że w Holandii zjedzą Bena żywcem. On nawet nie wyczuwa ironii czy
sarkazmu.
*
Ale wiem, że w Holandii też poznam ludzi. Że
się zaprzyjaźnimy. Cieszę się na to.
Czasem martwię się, że zostawiam wszystko za
sobą. Że zaczynam od zera.
Co jeśli nie wyjdzie? Co jeśli znowu nie
wyjdzie?
Wiesz, byłam niedawno w Izraelu i po raz
pierwszy poczułam, że to nie jest już mój dom. Nie mogłam się tam odnaleźć. Nie
mam już tam przyjaciół. Słabo mi idzie podtrzymywanie kontaktów. Nasze drogi
się rozeszły. Co roku ktoś odpadał. Nie ma mnie w ich życiu na co dzień, a dla
nich nasze życie w Afryce to kosmos. Bo o ile ja mogę zrozumieć codzienność
moich przyjaciół w Nowym Jorku czy Tel Awiwie, oni nie mają pojęcia, jak
wygląda choćby minuta w Aruszy.
Tydzień temu w piątek pojechałam do miasta na
manicure. Byłam zrelaksowana, na luzie. W drodze powrotnej zatrzymała mnie policja.
Wiesz, jak tu jest z policją. Zatrzymują
każdego, od kogo można wydębić jakąś kasę za byle co. I jeszcze nigdy dotąd nie
wywinęłam się od płacenia. Przez całe sześć lat.
Zawsze umieli mnie przygwoździć, zawsze
znaleźli coś absurdalnego, za co musiałam zapłacić. Tym razem miałam drobne
pęknięcie na przedniej szybie. Policjantka się do tego przyczepiła.
Tłumaczyłam, że remontują naszą drogę do
Kisongo i podczas jazdy małe żwirowe kamyki obijają się o auto, widocznie jeden
z nich uderzył w szybę.
Ona na to, że mam to naprawić i zapłacić
mandat w wysokości 30 tysięcy szylingów tanzańskich. Powiedziałam, że nie
zapłacę. I że nie naprawię szyby dopóki remont drogi się nie skończy.
Puściła mnie. Wolno. Bez płacenia.
Czułam się dzięki temu wspaniale. Udało się.
Po raz pierwszy – na koniec naszego życia w Aruszy!
*
Pytasz mnie jak widzę przyszłość
Tanzanii? Z biznesowego punktu widzenia,
w ciągu ostatnich dwóch lat sytuacja się znacząco poprawiła. Nasi tanzańscy partnerzy
są profesjonalni. Z drugiej strony, jeśli Afrykańczycy będą myśleć tak, jak
myślą teraz: wazungu, czyli biali, są bogaci i muszą się nami opiekować, to
Afryka się nie zmieni, nie wzbogaci. Afrykańczycy nie mówią: „Teraz my –
jesteśmy silni, wykształceni, bystrzy i zdolni, damy radę sami.” Mówią: „Jesteśmy
Trzecim Światem, jesteśmy biedni, sami nie damy rady; niech przyjdą wazungu i
nam pomogą, niech nam wszystko naprawią.” A biali przyjeżdżają do Afryki nie tylko
po to, żeby pomagać, ale też po to, żeby zainwestować, bo czują, że mają szansę
na zysk.
Wydaje mi się, że Afrykańczycy się nie
rozwijają, bo nie myślą o przyszłości. Nie myślą o jutrze. Dla nich ważne jest
dziś: „Mam dolara dziś – świetnie, wystarczy na dziś. Co będzie jutro? Coś się
wymyśli.”
Nie wiem, jak będzie wyglądać przyszłość
Afryki, ale wiem, że Afryka potrzebuje co najmniej dwóch pokoleń, żeby w
głowach ludzi zaszła potężna zmiana.
Muszą zrozumieć, że zamiast brać pomoc i jej
oczekiwać, sami muszą sobie pomóc. Jak? Nie wiem. Nikt niczego za nich nie
zrobi.
Chyba, że ich totalnie skorumpowani przywódcy
sprzedadzą wszystko Chińczykom.
I będzie po Afryce.