Raszida
Bez
wspólnoty nie ma życia
Raszidę poznałam w aruszańskim
klubie książki. Polubiłyśmy się od pierwszej chwili. Bez wahania, bez strachu zgodziła się opowiedzieć o swoim życiu.
Nie
wiem, dlaczego chcesz ze mną rozmawiać, moje życie jest tak przeraźliwie nudne.
Moi
rodzice i dziadkowie urodzili się już tutaj. Pradziadkowie pochodzili z
Gudżaratu. Przypłynęli statkami na wybrzeże – do Tangi, na Zanzibar i Pembę.
Wiem o nich tylko tyle, że byli kupcami, a handel między Indiami a Afryką
Wschodnią kwitł za czasów sułtana. Nie mam jednak żadnych sentymentów
związanych z Gudżaratem. W przeciwieństwie do innych Hindusów mieszkających w
Aruszy, uważamy się za Tanzańczyków. Choć niestety według Tanzańczyków –
jesteśmy obcy, jesteśmy Hindusami. Ciągle słyszę o sobie na ulicy: muhindi.
Nie
da się ukryć, że jestem z pochodzenia Hinduską. I nie da się ukryć, że jesteś
biała. Te przezwiska bolą. Na przykład, gdy zatrzymuje mnie policja albo gdy
urzędnicy przychodzą do naszego sklepu z kontrolą i dają nam wyraźnie odczuć,
że jesteśmy obcy. Że to nie jest nasz dom, że to nie jest nasza ojczyzna.
Podczas, gdy my rozwijamy kraj dzięki interesom, jakie tu prowadzimy, tworzymy
miejsca pracy, płacimy solennie podatki i mieszkamy tutaj od pokoleń.
Choć
muszę uczciwie przyznać, że wielu tanzańskich Hindusów trzyma się od
Tanzańczyków z daleka. Funkcjonują wyłącznie w swoich zamkniętych środowiskach
i nie chcą się integrować.
Nigdy
nie interesowałam się historią naszej rodziny. Nie znałam nawet swoich
dziadków, odeszli zanim się urodziłam. Żyję tym, co dzieje się teraz.
Uczyłam
się w Aruszy, w szkołach koedukacyjnych. Najpierw była to Saint Constantine
International School, a potem rodzice przenieśli mnie do prywatnej szkoły,
Arusha School, bliżej naszego domu. Za moich czasów Arusha School była
wspaniała. Poza edukacją na wysokim poziomie, oferowała jazdę konną, basen, gry
na wielkich terenach zielonych. Niestety z czasem przejęli ją komuniści i
podupadła. Uczyli się w niej zarówno tanzańscy Hindusi, jak i rodowici
Tanzańczycy i kilku białych – dzieci misjonarzy i niemieckich farmerów.
Mieliśmy australijskich nauczycieli.
To
był przełom lat siedemdziesiątych i
osiemdziesiątych. Urodziłam się w 1970 roku.
W
wieku dwunastu lat skończyłam podstawówkę i przeniosłam się do gimnazjum
niedaleko obecnej świątyni Sikhów. I niedaleko naszego meczetu.
Nie
wiedziałam, co chcę robić w życiu. Studiować? Mieć dzieci? Podróżować? Siedzieć
w domu?
Nie
miałam zbyt dużego kontaktu z rzeczywistością. Chodziłam z głową w chmurach, bo
bez przerwy czytałam książki. Od rana do wieczora. Byłam stuprocentową
romantyczką i moje wyobrażenie o życiu pochodziło z książek – co – jak wiemy -
może być mylące. Miałam niepraktyczne fantazje odnośnie do własnej przyszłości,
wziąwszy pod uwagę realia ówczesnej Tanzanii, namiętnie nacjonalizowanej przez
Nyerere. Półki w sklepach świeciły pustkami, produkty typu pasta do zębów czy
mydło były nie do dostania. Zakazano importu; należało wspierać tanzański
rynek, co graniczyło z absurdem, bo nie produkował dosłownie niczego.
Nawet
mydło przemycaliśmy z Nairobi. To zaledwie parę godzin jazdy z Aruszy.
Chowaliśmy mydło, pastę do zębów i czekolady pod siedzeniami auta. Pamiętam to
bardzo dobrze. Zwłaszcza celników i pograniczników.
Od
tamtej pory odczuwam strach przy przekraczaniu granicy. Za każdym razem, mam
wrażenie, że robię coś złego. Że ktoś mnie zatrzyma i przeszuka mój bagaż.
Pamiętam
życie w strachu. Naloty policji na domy Hindusów i wielogodzinne kontrole.
Aresztowania. Wystarczyło nie mieć dowodu zakupu telewizora, magnetofonu czy
radioodbiornika i szło się siedzieć. Pamiętam, że ludzie wyrzucali swoje
telewizory przez okna na odgłos łomotania do drzwi. Szli siedzieć za obcą
walutę w domu, nawet za kilka kenijskich szylingów, których nie udało się wydać
w Nairobi, czy dolara. Mieliśmy znajomą z Tangi, Hinduskę, która trafiła do
więzienia, bo policja znalazła dziesięciorupiowy banknot w jednej z jej
książek!
Nasza
rodzina miała wielkie szczęście, że nie odebrano jej domu ani majątku. Nie
zostaliśmy znacjonalizowani.
Nyerere
miał dobrą ideę – równości i sprawiedliwości społecznej, ale fatalnie wcielał ją
w życie. Rząd w ciągu jednej nocy odebrał majątki tysiącom ludzi. Niemalże z dnia na dzień.
Budynki,
które stoją wzdłuż głównej ulicy w Aruszy – Sokoine Road, były kiedyś w rękach
prywatnych. Teraz należą do National Housing.
Około
dziesięciu lat temu weszła w życie ustawa o reprywatyzacji i dawni właściciele
mogli ubiegać się o ich zwrot, ale większość z nich już dawno opuściła
Tanzanię; część ludzi dostała jednak swoje domy z powrotem.
Pamiętam
ten strach o mojego ojca, który mógł być w każdej chwili aresztowany.
Podróżowanie
było możliwe, ale za drogie. Po raz pierwszy wyjechałam dalej za granicę w
wieku trzynastu lat. Polecieliśmy do Indii i Pakistanu.
Przeżyłam
w Indiach szok kulturowy.
Dlaczego?
Życie
w Indiach było zupełnie inne od tego, które znałam w Tanzanii. Mimo że jestem z
pochodzenia Hinduską, mówię w hindi i od urodzenia jem hinduskie jedzenie – to
Indie były szokujące, obce.
Teraz
je uwielbiam – Bombaj to moje ulubione miasto, kosmopolityczne, wiecznie żywe.
Wtedy przerażały mnie tłumy ludzi - teraz czuję się wreszcie dobrze, bo
anonimowo, swojsko. Dopóki nie otworzę ust i nie zacznę mówić z obcym,
tanzańskim akcentem, momentalnie wyczuwalnym przez indyjskich Hindusów.
To
jest ten nasz ból – nigdzie nie czujemy się jak u siebie. Ani tu, w Afryce, ani
tam, w Indiach. Żyjemy w niepewności, zawieszeni między kontynentami. Za każdym
razem, gdy w Afryce zaczynają się napięcia polityczne, ludzie podchodzą do nas
na ulicy i każą nam wracać do „swojego kraju”. Tylko, że my nie mamy innego
kraju poza tym, w którym żyjemy. Dokąd mamy pójść? Z Tanzanii, z Kenii, z
Ugandy?
W
Aruszy należę do wspólnoty muzułmańskich Hindusów.
Jesteśmy
bohrami, szyitami, ismailitami.
To,
co nas odróżnia od innych odłamów islamu, to to, że jesteśmy bardzo zamożni.
Każdy bohra jest przedsiębiorcą. Bohrów
zachęca się do tego, żeby rozkręcać własny biznes – żeby nie pracować dla obcego.
Wielu
bohrów przybyło do Afryki Wschodniej z Gudżaratu w XIX wieku.
Kobiety
wyróżniają się strojem – noszą pastelowe sukienki i pastelowe kapturki,
prześlicznie wyszywane na krawędziach.
Nie
znoszę tego stroju. Nasza burka nazywa się rida i unikam jej, jak tylko mogę.
To jedna z zasad naszej religii, której się opieram. My MUSIMY ubierać się w
ridy.
Mężczyźni
mogą na siebie wkładać, co chcą, mają tylko zakrywać nogi i torsy.
Nie
mam pojęcia, skąd wzięła się zmiana
koloru burki, ponoć chodziło o to, że czarny kolor kojarzy się z żałobą.
Pamiętam, że kolorowe burki wprowadzono w latach siedemdziesiątych XX wieku.
Wcześniej obowiązywały nas czarne. Choć – dziwne – moja mama nie musiała nosić
żadnej. Gdy wychodzili z ojcem wieczorami, wkładała eleganckie, nowoczesne
suknie.
Każda
sekta ma swoje własne regulacje. Niektóre kobiety noszą dżinsy, bluzki z długim
rękawem i chustę, a więc zakrywają przyzwoicie ciało, choć nie burką. Niektóre
zakrywają się od stóp do głów – z twarzami, dłońmi, stopami włącznie.
Rozmawiałam
z wieloma nowocześnie myślącymi kobietami, które za nic w świecie nie wyjdą z
domu z odkrytą głową – wierzą głęboko, że zakrywanie włosów przed światem służy
ich dobru. Mogą sprzeniewierzyć się wielu innym wymaganiom islamu, ale zawsze
zakryją włosy.
Może
ktoś im to dobrze wytłumaczył?
Mnie
nie wyjaśniono, dlaczego mam te włosy zakrywać.
Włosy
mają być zakryte w obecności każdego obcego mężczyzny. Wśród kobiet można być
bez chusty.
Sunnitki
– sunnici są liberalni - nie muszą zakrywać włosów i to jest ich wybór.
Nie
chodziłam do szkoły koranicznej – przeszłam bardzo podstawową edukację
muzułmańską. Teraz uczy się dzieci lepiej, głębiej.
Ale
ja nie zgadzam się z większością tych nauk.
Nie
podoba mi się, jak się te dzieci indoktrynuje. Uczą się nietolerancji. Zabrania
się im spotykać i przyjaźnić z nie-muzułmanami. Moje dzieci są już dorosłe,
więc mówię ci o tym, co słyszę od innych matek. Jestem tym przerażona.
Nietolerancja nie ma nic wspólnego z islamem, przeczy każdemu słowu zapisanemu
w Koranie. Ale na tym polega wolność tej religii – wiele zależy od
interpretacji, od tego, kto czyta Księgę, kto ją wyjaśnia.
Medresy
mają nauczyć dzieci czytać Koran – czytać bez zrozumienia, bo żadne z nas nie
uczy się arabskiego, tylko fonetycznego zapisu znaków i składania ich w
modlitwy. Czytam Koran – ale nie rozumiem ani słowa. Powtarzamy sury. Uczymy
się ich na pamięć. Nie wiemy, co klepiemy. Trenujemy za to pamięć – to genialne
narzędzia mnemotechniczne.
Jestem
pewna, że to, co klepiemy nie przypomina oryginalnych modlitw. Modlimy się
banialukami.
Oczywiście,
można te modlitwy tłumaczyć w Internecie, ale większości się tego nie chce
robić. Poza tym – wszystkie te teksty były tłumaczone przez mężczyzn.
Ale
wiem, że istnieje Koran przetłumaczony przez kobietę. Doktor Laleh
Bakhtiar jako pierwsza przełożyła Koran
na angielski. Podobno wyjaśnia kwestię „bicia” kobiet, jakie rzekomo nakazuje
Prorok muzułmanom. Tajemnica tkwi w niechlujnym przekładzie Księgi, w
odszyfrowaniu starodawnych słów.
Rodzisz
się w rodzinie bohrów i wkraczasz w jej struktury w okresie dojrzewania.
Chłopcy
w wieku 15-16 lat, dziewczynki po pierwszej menstruacji. Dokonuje się to
podczas ceremonii, która nazywa się misak. To taki świadomy chrzest – społeczność uznaje, że młody człowiek jest
już na tyle dojrzały, że może zrozumieć zasady islamu i się im podporządkować.
Przyjmujemy, że przed misak wszystkie grzechy dziecka wpisywane są w poczet
grzechów rodzica, po misak dziecko odpowiada za nie samo.
To,
czego nie lubię to to, że nikt nam nie daje wyboru.
Nadchodzi
czas misak i nikt nas nie pyta, czy aby na pewno chcemy wyznawać islam. Może
chcielibyśmy być chrześcijanami? Albo hindusami? Buddystami? Nic nie wiemy o
innych religiach, nie uczymy się o nich – nie mamy wyboru.
Rodzisz
się w danym miejscu, w danej rodzinie i przejmujesz jej zwyczaje, a twoje
dzieci powtarzają – często bezmyślnie – ten sam schemat. To mnie strasznie
uwiera.
Nie
możesz się wyłamać, szczególnie tutaj, w tak małej społeczności tanzańskich
Hindusów, nie masz wyjścia – bo dokąd miałabyś pójść? Sama? Nie dostałabyś
najmniejszego wsparcia.
Tutaj
rodziny znają się od pokoleń, mają określone zajęcia, rodzinne biznesy. Wyjście
z meczetu, wyjście z religii byłoby końcem życia we wspólnocie. Narzekam na tę
wspólnotę, duszę się w niej – ale doskonale zdaję sobie sprawę z tego, jak
bardzo wspólnota nam pomaga.
Bez
wspólnoty tutaj nie ma życia. To nasza rama, struktura. Nasz środek, centrum.
Punkt odniesienia.
Ale
i nasz kobiecy oprawca.
Sekta
bohrów należy do dość nielicznych sekt muzułmańskich, które rzezają
dziewczynki.
Zanim
zacznę o tym mówić, chcę podkreślić, że to, co my robimy w żadnym razie nie
przypomina tego, co się dzieje w Sudanie i w Somalii. W Sudanie i w Somalii
baby nie dość, że tną dziewczynkom wargi sromowe, to jeszcze wycinają im
łechtaczki, najczęściej w strasznych warunkach, tępymi, brudnymi narzędziami.
Obrzezanie
dziewczynek wśród bohrów należy do tabu i jest kolejną rzeczą w naszej religii,
która mnie boli, na którą się nie godzę.
Trudno
mi o tym mówić, każdy milczy na ten temat.
Dziewczynki
są rzezane, kiedy mają dokładnie siedem lat. Nie wcześniej, nie później.
Zabiegu
dokonuje się w domach. Nie w szpitalu, bo ten zabieg jest w większości państw
zakazany. Ale często robi to lekarka lub pielęgniarka.
To,
co ja przeszłam było straszne. Odbyło się w obcym mieszkaniu. Nikt mi nawet nie
powiedział, co się dzieje. Nikt mnie nie przygotował. Zresztą, nie można się na
to przygotować.
Zero
znieczulenia. Nic. Ale my tniemy dosłownie koniuszek, odcinamy maleńki kawałek.
Ledwo to widać.
Koniuszek
czego?
Clitoris.
Łechtaczki.
Po
co?
Nie
mam pojęcia. Nie mogę tego zrozumieć i nikt mi nigdy nie wytłumaczył, dlaczego
jesteśmy rzezane, dlaczego musimy przez to przechodzić.
Nigdy
wcześniej o tym nie mówiłam.
Nigdy
też nie mówiłam o obrzezaniu mojej córki.
Początkowo
oboje z Hatimem nie chcieliśmy, żeby Jasmina została poddana zabiegowi. Odkąd
się urodziła, widmo cyrkumcyzji wisiało nad nami jak czarna chmura. Im bliżej
było jej siódmych urodzin, tym bardziej zaczynałam mięknąć. Poddawałam się
presji otoczenia.
Pomyśleliśmy
w końcu z Hatimem, że coś w tym rytuale musi być, coś ważnego, że tkwi w tym
jakaś większa przyczyna – tak, jak
obrzezanie chłopców ma praprzyczynę w higienie. Zgadywaliśmy, że ma to związek
ze złagodzeniem popędu seksualnego, że pomoże naszej córce w czasie dojrzewania.
Zawsze
go dokonywano i zawsze się go będzie dokonywało. Nie ma odwrotu. Matki robią to
córkom, córki swoim córkom.
Moje
obrzezanie było koszmarem, ale nie tyle przez ból, płacz i krew, ile przez przeraźliwy strach. Mama
zabrała mnie do Tangi, do ciotki w odwiedziny. Dosłownie herbatka i
ciastka.
Siedziałyśmy
przy stole i rozmawiałyśmy. W pewnym momencie w drzwiach drugiego pokoju
pojawiła się obca kobieta i zawołała mnie do siebie, żeby mi coś pokazać.
Weszłam
do tego pokoju i zobaczyłam w nim drugą obcą kobietę. Ta pierwsza położyła mnie
na kanapie, podniosła moje nogi do góry, zadarła mi spódnicę i zdjęła majtki.
Druga mnie mocno przytrzymywała. Samo to było okropne, dwie obce kobiety
trzymają cię na siłę i zdzierają z ciebie majtki. Nie masz pojęcia, co się
dzieje.
A
mama i ciotki piją herbatę i jedzą ciasta w pokoju obok.
Cięcie
nastąpiło szybko. Nie pamiętam nawet bólu. Ale strach nie opuścił mnie przez
lata. Umyły mnie gorącą wodą, zatamowały krwawienie. Ta krew też mnie
przeraziła. Nie wiedziałam jeszcze wtedy nic o własnej kobiecości, krew
kojarzyła mi się z czymś strasznym.
Płakałam
i płakałam, jeszcze parę godzin po.
Pewnie
pytałam mamę, dlaczego to zrobiła,
ale nie pamiętam, żeby coś sensownego powiedziała.
Z
moją córką było inaczej.
Starsza
siostra Hatima jest bardzo konserwatywna. I to ona wierciła nam dziurę w
brzuchu. Nalegała, namawiała. Tak, jak ci już powiedziałam, my nie chcieliśmy
się na to zgodzić, ale wiedzieliśmy też, że nie możemy się nikomu przyznać.
Zamierzaliśmy udać obrzezanie. Tak, udać.
Przy
okazji dziewczęcego obrzezania nie ma wielkiej ceremonii, odbywa się to za
zamkniętymi drzwiami. Myślę, że wiele kobiet udaje, że tnie córki – ale nigdy
żadna się do tego nie przyzna. Nikt o tym nie mówi – w ogóle.
Pamiętam, że odbyłam taką rozmowę, na temat
naszego kobiecego losu i doświadczeń tylko raz w życiu. Siedziałyśmy w kilka
dziewczyn i każda z nas nieśmiało przebąknęła o swoim „rytuale”. O tym, jak jej
to zrobiono. I jak potworne to było.
Usprawiedliwiam
się tym, że teraz cyrkumcyzja odbywa się w sterylnych warunkach i dokonują jej
profesjonalistki.
Pojechaliśmy
z Jasminą do Mombasy. Zanim się zdecydowaliśmy na zabieg, długo rozmawiałam
przez telefon z pielęgniarką, którą miała ciąć naszą córkę. Przekonywała mnie,
że cięcie nie wpłynie na zdrowie seksualne Jasminy, że jej nie pogrąży, że to
drobiazg. Obiecała, że przed zabiegiem wytłumaczy Jasminie raz jeszcze, co się
stanie, jak i dlaczego. Cyrkumcyzja Jasminy nie odbyła się tak, jak w moim
pokoleniu na zasadzie łapanki, w ciemności. Sytuacja poprawiła się – pokolenie
mojej córki ma już lepiej.
Jasmina
pytała, dlaczego. A ja jej powiedziałam, że tak to już jest. Taka jest nasza
tradycja. I Jasmina to przyjęła. Czuła się dobrze, fizycznie. Nie płakała cały
dzień, tak jak ja w jej wieku. Parę godzin po zabiegu pływała w basenie. Żałuję
jednak, że nie miała wyboru.
Nie
wiem, czy Jasmina zrobi to swojej córce. Ciekawa jestem, czy rozmawia ze swoimi
przyjaciółkami na ten temat.
Decyzję
o obrzezaniu Jasminy podjęliśmy z Hatimem wspólnie.
-
Hatim jest wyjątkowym mężczyzną. Ale znam takich, jak on – otwartych i mądrych,
wielu. Hatim uwielbia grać w golfa. I jest masonem.
Wbrew
stereotypom, nie uważają oni, że kobieta ma siedzieć w domu i zajmować się
dziećmi.
Hatim
zawsze mnie wspierał w niezależności, zachęcał do rozwoju, dawał wolność. Ufał
mi, wierzył we mnie.
Dzięki
niemu jestem tu, gdzie jestem. Odkąd pamiętam miałam bardzo niskie poczucie
własnej wartości, nie wierzyłam w siebie, nie lubiłam siebie.
Może
dlatego uciekałam w świat książek?
Nasze
małżeństwo nie było zaaranżowane, znaliśmy się ze szkoły średniej.
Hatim
wyjechał do szkoły średniej do Anglii, tam też studiował. Wyjechał z Aruszy w
wieku trzynastu lat. Nie ma żadnych dobrych wspomnień z tego okresu. Wyobraź
sobie, młody Hindus w Wielkiej Brytanii w latach 80’. Zderzył się z murem
nietolerancji. Anglicy traktowali go strasznie. Hindusi żyli poza
społeczeństwem.
Trzeba
jednak przyznać, że często to Hindusi nie integrują się z lokalną
społecznością. Uważają się za lepszych. Szczególnie w krajach Trzeciego Świata.
Spójrz na nas tutaj, w Tanzanii – zamknęliśmy się we własnych społecznościach.
Oczywiście, zdarzają się wyjątki – ale w sumie tak to wygląda.
Zachodni
ekspaci też nie mają zbyt wielu tanzańskich przyjaciół – a to dlatego, że raz,
barierą jest język – ekspaci nie mówią w suahili, Tanzańczycy nie mówią po
angielsku, a dwa - to kolosalna przepaść w wykształceniu i sposobie na życie.
Brązowi
przyjaźnią się z brązowymi, biali z białymi, a czarni z czarnymi.
Obawiam
się, że tak naprawdę wszyscy jesteśmy rasistami. Pomimo naszych dobrych chęci,
pomimo naszego otwartego na inność światopoglądu. Nie chcemy nimi być, ale nie
ma na to rady. Najpierw widzimy cudzy kolor skóry.
Rasistą
NIE jest ten, kto patrzy na drugiego człowieka i NIE widzi innego koloru skóry.
Nie
zauważa, nie dostrzega.
Patrzę
na ciebie i widzę, że jesteś biała. To jest moje pierwsze wrażenie, pierwsza
cecha dystynktywna. Definiuję cię poprzez twój kolor skóry – najpierw. Potem
widzę kolor twoich oczu, jakie masz włosy, czy jesteś gruba czy chuda i tak
dalej.
Kolor
skóry rzuca się w oczy – czy chcesz tego czy nie.
Moje
dzieci nie znoszą, gdy wskazujemy na kolor skóry ich przyjaciół. To nie ma dla
nich najmniejszego znaczenia. Imran, mój syn, miał przyjaciółkę. Mówił o niej
dużo, spotykał się z nią – mieszkali w internacie w Moszi. Po kilku miesiącach
poznaliśmy ją – była czarną Tanzanką. Ani razu nie wspomniał o kolorze jej
skóry. Nasze dzieci są nowym pokoleniem, rosną bez uprzedzeń.
Do
ekspackiego klubu książki, gdzie się poznałyśmy trafiłam przez Samirę. Kolegujemy
się od lat. Wiedziała, że bez przerwy czytam i że mam hopla na punkcie książek.
Zaprosiła mnie na spotkanie z dziewczynami. Na początku trochę się bałam, bo –
jak już ci mówiłam – jestem nieśmiała, brakuje mi pewności siebie, szczególnie
w nowym środowisku. Myślałam, że nie mam nic do powiedzenia, nic do
zaoferowania.
Poszłam
raz, drugi i teraz nie wyobrażam sobie życia bez tych spotkań. Wcześniej
czytałam i z nikim nie rozmawiałam o tym, co czuję i myślę po lekturze. Kogo
zresztą miałoby to interesować?
Teraz
kocham rozmawiać o książkach, które razem czytamy. Uwielbiam się dzielić
własnymi refleksjami słuchać tego, co każda z nas ma do powiedzenia.
Zrobimy
sobie małą przerwę? Czego się napijesz – kawy, herbaty? Mam też ciastka,
orzechy i indyjskie chrupki…
Chodź,
pokażę ci też moją bibliotekę na górze. Mam ogromny zbiór. Miałam w Aruszy
księgarnię.
Chciałam
być jak najbliżej książek i od lat marzyłam o własnej księgarni. Otworzyłam ją
w 2003 roku.
Przynosiła
dochód umiarkowany, ale
wystarczający. Nie od razu, oczywiście, księgarnia potrzebowała czasu, żeby
zaistnieć w głowach kupujących. Ale po paru miesiącach zaczął się ruch.
Niestety,
przyszła pora deszczowa, lało przez kilka dni z rzędu, bez przerwy. Zrobiła się
powódź i zalało mi cały lokal. Woda zniszczyła wszystkie książki w magazynie.
Nie dźwignęłam się finansowo po tej stracie. Poza tym ciężko mi było
jednocześnie prowadzić nasz sklep London Bazaar i księgarnię.
W
bibliotece ciągle mam książki, które ocalały z powodzi. I cały czas kupuję
nowe.
To
mój ulubiony Vasanji i jego najnowsza książka The Magic of Saida. Vasanji pisze o Hindusach w Afryce Wschodniej.
Sam się tutaj wychował, a potem wyemigrował do Kanady. Książka opowiada o
chłopcu, który ma afrykańską matkę i ojca Hindusa. Jest mieszańcem, nie może
się odnaleźć ani wśród Afrykanów, ani wśród Hindusów. Mieszka z matką na wsi
pod Kilwa. Przyjaźni się z tytułową Saidą. Wiedzie beztroskie, choć ubogie,
dzieciństwo, do czasu, gdy matka wysyła go do hinduskich krewnych do Kanady,
żeby miał lepsze życie. Dla chłopca to straszny cios, czuje się zdradzony i
opuszczony. Traci kontakt z Saidą, traci też kontakt ze swoją matką. W Kanadzie
odnosi sukces, staje się lekarzem, ale nie jest szczęśliwy. Wraca do Tanzanii
jako dorosły mężczyzna, ojciec nastoletnich dzieci, chce odnaleźć stracone
dzieciństwo, chce odnaleźć Saidę. Koniecznie przeczytaj tę książkę, na pewno ci
się spodoba.
Mam
trzy ulubione lektury. Wracam do nich przez całe życie.
Pierwsza
to Delikatna równowaga Rohintona
Mistry’ego. Arcydzieło. Książka mówi o Indiach, ale dotyczy wszystkich, każdego
człowieka. Wspaniała, prawdziwa, mocna.
Druga
to Zabić drozda. Klasyka.
Uwielbiam
w Harper Lee to, że w czasach, kiedy każdy myślał sztampowo i jednakowo – po
rasistowsku, umiała się wspiąć na wyżynę człowieczeństwa i stworzyć głęboką
antyrasistowską opowieść. Miała odwagę mówić prawdę i stanąć po stronie dobra.
Trzecia
to Na wschód od Edenu Steinbecka. Mówi
o człowieku. Dobru i złu. Steinbeck dociera do sedna. Rozbraja ludzkie emocje.
Układa emocje w słowa.
To
półka z ważnymi książkami.
Na
przykład z Prorokiem Kahila Gibrana.
Zobacz. Bardzo stary egzemplarz. Należał do mojego dziadka, który podarował mi
go tuż przed śmiercią. Z dedykacją dla mnie w urdu. Dziadek miał dużą wiedzę,
ale nie potrafił sobie ułożyć życia. Był sfrustrowany, nerwowy. Mój ojciec go
nie znosił, bo dziadek był gwałtownym rodzicem i używał wobec dzieci przemocy.
Na starość wrócił z Afryki do Indii. Rzadko go widywałam, ale – jak to często
bywa ze złymi rodzicami – był świetnym dziadkiem.
Somerset Maughm. To ulubiony autor Hatima. Przywiózł
te książki z Anglii.
Jumpa
Lahiri, Arundhati Roy, Kiren Desai –
bardzo lubię hinduskie autorki.
Tu
książki z dzieciństwa – leksykony, poradniki dla dziewcząt, encyklopedie –sprzed
Google, sprzed Internetu.
Tutaj
mam książki z literaturą rozrywkową. Potrzebuję ich między poważnymi lekturami.
Jak Zakupoholiczka!
Gdybym
w Aruszy były jakieś porządne sklepy, wydawałabym wszystkie pieniądze na
książki i na … buty! Uwielbiam zakupy.
Czytam
wyłącznie po angielsku.
Mówię
w gudżarati, ale nie piszę ani nie czytam w tym języku. W suahili czytuję tylko
gazety, bo jeszcze nie ma spisanej w nim dobrej literatury pięknej.
Poza
Robertem Shabaanem, poetą z Tangi. I „Juliuszem Cezarem” przetłumaczonym przez
Nyerere.
A
tu mam książki twojego ulubionego Kapuścińskiego. „Cesarz” i „W cieniu słońca”.
Polski tytuł to „Heban”?
Nie
spieszę się z tą książką. Spostrzeżenia Kapuścińskiego są tak trafne, tak mądre
i przejmujące. Mam wrażenie, że czytając W
cieniu słońca rozmawiam z jakimś afrykańskim guru.
Kawa
i ciastka czekają w salonie. Przejdziemy się tam? Pokażę ci zdjęcia z
rodzinnego albumu.
I
opowiem ci, co się ze mną działo po szkole średniej.
O
ile nauka w szkole podstawowej szła mi całkiem nieźle, o tyle szkoła średnia
okazała się katastrofą. Nie lubiłam żadnego przedmiotu w szkole – poza
angielskim. Sposób, w jaki nas uczono był nudny i toporny. Trzeba było wkuwać
mnóstwo nieciekawych rzeczy i nie mogłam sobie z tym poradzić. Nie wiedziałam,
co mam robić w życiu, czułam, że się gubię. Chciałam być lekarką lub
pielęgniarką, ale moje oceny były zbyt słabe, żeby dostać się na studia. Pod
koniec gimnazjum usłyszałam o studium dekoracji wnętrz – w Bombaju i
pomyślałam, że to dla mnie jedyna szansa.
To
studium było dziełem przypadku. Miałam konserwatywne podejście do życia. Wiedziałam,
że wyjdę za mąż, będę mieć dzieci i stanę się gospodynią domową. Kto inny będzie
się martwił o mój byt. Ktoś inny weźmie odpowiedzialność za moje życie.
Mąż.
Nie
miałam ambicji ani pomysłu na karierę.
Spędziłam
w Bombaju rok, mieszkałam sama na stancji, w obrzydliwej kamienicy. Po roku
zachorowałam na tyfus. Wylądowałam w szpitalu. Wróciłam do Aruszy na wakacje i
ojciec nie pozwolił mi kontynuować nauki, bo się o mnie bał. Miałam 17 lat.
Miałam
opiekunów z naszej muzułmańskiej społeczności, jadłam z nimi kolację każdego
dnia. Mieszkali po drugiej stronie ulicy. Pamiętam, jak nie znosiłam jej
przekraczać – roiło się od samochodów, riksz, krów, ludzi – agresywnych,
napastliwych mężczyzn również; trafik w Indiach jest straszny.
Wyjechaliśmy
z rodzicami na dwa lata do Mogadiszu. Ojciec dostał tam pracę w Banku
Światowym.
Po
powrocie zaczęłam pracę w biurze architektonicznym.
Lubiłam
ją i doceniano mnie. Rysowałam domy, robiłam projekty, które zlecał mi główny
architekt. To były lata 90, początek. Byliśmy bez komputerów.
I
wtedy pojawił się Hatim. Znaliśmy się z widzenia ze szkoły. Tutaj wszyscy się
znają.
Matka
Hatima umarła tuż przed jego końcowymi egzaminami w Anglii. W związku z tym
Hatim wrócił do Aruszy natychmiast po skończeniu koledżu. Miał 21 lat. W samą
porę, bo jego ojciec zdecydował, że sprzeda swój biznes – był pewien, że syn
nie wróci z zagranicy do Tanzanii, że ułoży sobie życie tam, na Północy.
Wraz
z kilkorgiem przyjaciół, tworzyliśmy paczkę. Spotykaliśmy się, rozmawialiśmy.
Organizowaliśmy pikniki. Hatim się do nas przyłączył. Okazało się, że wiele nas
łączy, że się lubimy, że dużo rozmawiamy. Nie było wokół mnie zbyt wielu
mężczyzn, z którymi mogłabym pogadać o książkach.
Jak
już wspomniałam, miałam wybitnie romantyczny stosunek do świata i do miłości –
Hatim się w ten romantyzm doskonale wpisywał. Był nowocześnie myślącym młodym
człowiekiem, który posmakował życia w Londynie i miał błyskotliwe przemyślenia na
temat naszych dwóch światów. Nie tylko ja pragnęłam dzielić się moimi
lekturami, także on znalazł we mnie powiernicę.
Pasjonowała
nas literatura, filozofia, socjologia, ekonomia. Czyli coś więcej niż kuchnia,
stroje i przyjęcia.
Zaprzyjaźniliśmy
się.
I
oboje utrzymywaliśmy, że to tylko przyjaźń, że nie mamy się ku sobie, tylko się
tak wspaniale rozumiemy. Nie było oczywiście mowy, żebyśmy się spotykali sam na
sam – widywaliśmy się wyłącznie wśród znajomych - na piknikach i kolacjach. I rozmawialiśmy przez telefon. Zwykły,
stacjonarny. Nie było wtedy jeszcze komórek. Moi rodzice zaczęli przebąkiwać,
że powinnam wyjść za mąż. Miałam dwadzieścia lat, w Indiach już dawno miałabym
męża i dzieci. Hatim twierdził, że nie zamierza się żenić, że jest dla niego za
wcześnie. Musiałam znaleźć kogoś innego.
Pojechałam
nawet na spotkanie z zaaranżowanym kandydatem do Nairobi. To było przezabawne.
Złapałam
się na tym, że porównywałam go do
Hatima. Nie miało dla mnie znaczenia, jak wyglądał – najważniejsze było to, o
czym będziemy rozmawiać. Chciałam, żebyśmy mogli rozmawiać tak, jak z Hatimem.
Potem
było spotkanie w Mombasie, w bardzo bogatej rodzinie. Jak zwykle, pojechaliśmy
całą rodziną, zanocowaliśmy u krewnych i stawiliśmy się na popołudniową herbatę
u rodziców drugiego kandydata. Wspominam to ze śmiechem, ale cały ten rytuał
odwiedzin był dość stresujący. Rozglądałam się dookoła i zastanawiałam się, czy
pasuję do tej wspaniałej willi z basenem.
Jak
można się zdecydować na małżeństwo po godzinnej wizycie?
W
naszej społeczności do dziś nie uznaje się związku przed ślubem. Nie możesz
mieć chłopaka ani dziewczyny, jeśli chcesz z kimś być – musisz wziąć ślub. Nie
ma innej możliwości.
Dziewczyny
muszą być dziewicami.
Ja
byłam.
Całe
życie mam jednego jedynego partnera – to straszne, nie uważasz?
Kobieta,
która miała partnerów przed ślubem, jest skończona. Pewnie niektóre z nas mają,
ale za nic w świecie się do tego nie przyznają.
Mężczyźni
mają taryfę ulgową.
Po
tym spotkaniu w Mombasie, Hatim zrozumiał, że jeśli mi się nie oświadczy, to
mnie straci. Bo nie mogłam czekać. Tak, jak ci mówiłam, nie miałam planów na
robienie kariery, nie chciałam być wielką architektką ani dekoratorką.
Pragnęłam spokojnego życia w domowym zaciszu. Mieszkałam z rodzicami,
pracowałam w biurze, a zegar tykał.
W
końcu się zaręczyliśmy. I pobraliśmy. Miałam dwadzieścia jeden lat.
Po
roku urodził się Imran.
Gdy
Imran miał sześć miesięcy, moi rodzice wyemigrowali do Stanów. Ojciec ma tam
brata, który pomógł im załatwić zieloną kartę.
Moja
siostra też mieszka w Stanach.
Pojechała
studiować i została. Teraz zarówno ona, jak i moi rodzice mają amerykańskie
obywatelstwo.
Dlaczego
wyjechali?
Mam
młodszego brata, Muhammeda, który jest ciężko chory. Niepełnosprawny. Chodzi o
kulach – przy mniejszych dystansach, jeździ wózkiem przy większych.
Tak
naprawdę to nie jest moim rodzonym bratem. Urodziła go ciotka, siostra mamy z
Tangi. W czasie ciąży chorowała na cukrzycę, nikt tego nie sprawdził ani nie
leczył. Umarła dwa dni po porodzie, w czasie którego ucierpiał też noworodek.
Ale o tym wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy.
Moja
mama zabrała małego do Aruszy. Jego ojciec był pogrążony w rozpaczy. Babcia
była za słaba na opiekę nad noworodkiem. Mama miała zwrócić chłopca ojcu po
roku, kiedy stanie się łatwiejszy w obsłudze.
Minął
rok i rodzice oddali Muhammeda ojcu. Bardzo nam było smutno, bo przyzwyczailiśmy
się do niego i bardzo go kochaliśmy. Po kilku miesiącach okazało się jednak, że
z małym są problemy. Że nie chodzi, nie rozwija się prawidłowo. I oddali go nam
z powrotem. Rodzice go zaadoptowali.
Nie
mieliśmy żadnej pomocy tutaj w Aruszy. Żadnego terapeuty, żadnego przedszkola
integracyjnego, żadnej szkoły. Żadnego kompetentnego lekarza.
Rodzice
postanowili wyjechać, jak Muhammed miał 12 lat. Dla niego. Dla jego dobra.
Zmienili
całe życie. Musieli się go uczyć od nowa. Ameryka to rewers Afryki.
Mogli
przejść na emeryturę, cieszyć się swoim bujnym życiem towarzyskim, chodzić do
meczetu i bawić wnuki.
Było
im trudno, ale wiedzieli, że podjęli słuszną decyzję, bo Muhammed od razu
poszedł do szkoły, zaczął rehabilitację. W Aruszy cudem było zdobycie wózka
inwalidzkiego.
Mówi,
pisze, rysuje. Jest niezależny – wstaje rano, myje się, goli, je, myje zęby i
jedzie do pracy w zakładzie pracy chronionej. Ma cel w życiu, jest aktywny.
Mieszka z rodzicami, jak na razie.
Rodzice
mają 70 lat. Mama jest na emeryturze. Tata prowadzi swój biznes.
Ojciec
jest silny. Rodzice nie są obrzydliwie bogaci, ale mają tyle, ile trzeba. I
teraz, po 20 latach w Ameryce, cieszą się, że wyjechali. Nawiązali przyjaźnie z
innymi Hindusami, uwielbiają się z nimi spotykać. Widują moją siostrę. Mają
spokój. I dobre życie. Nikt ich nie szantażuje, fiskus nie nachodzi z
absurdalnymi kontrolami, drogówka nie wymusza mandatów i łapówek.
Tęsknią
do Aruszy. Ale wybrali szczęście tam.
Jeździmy
do nich raz na dwa lata.
Wizę
dostajemy bez problemu.
Sprawdzają
nam tylko zawsze dokładnie bagaże – ale to się chyba zdarza wszystkim Hindusom.
Nie tylko nam, muzułmanom. Przeszukują nasze bagaże nawet tutaj w Tanzanii. Mzungu
z sześcioma walizkami przechodzi przez bramkę na luzie, a my z dwiema – zawsze
do kontroli.
Teraz
mamy nawet zielone karty, dzięki rodzicom – obywatelom USA. Zajęło nam to 10
lat. Rodzice są naszymi „sponsorami”. Nie planujemy wprawdzie wyprowadzki do
Stanów – tutaj jest nasz dom, tu się urodziliśmy i wychowaliśmy, ale – wracam
znowu do poczucia przynależności, a raczej jej braku – ten kraj, Tanzania,
nigdy nie dał nam odczuć, że możemy tu być bezpieczni, że jesteśmy u siebie.
Wiesz,
co się stało z Hindusami w Ugandzie za dyktatury Idiego Amina – wszystkich
wyrzucono z kraju, jeśli ich wcześniej nie zabito. To jest jak straszne memento mori. Nawet za moich czasów odbierano
ludziom majątki! I to może się zdarzyć ponownie.
Podobnie
było w ‘64 na Zanzibarze. Zabito lub wyrzucono Arabów i Hindusów.
A
ja chcę tu zostać, chcę tu umrzeć. Jeśli jednak sytuacja polityczna się
diametralnie zmieni i nowe władze – chcące się przypodobać ludowi – postanowią,
że to my jesteśmy winni biedzie, bo prowadzimy tutaj z sukcesem interesy, rzekomo
nie pozwalając rozwijać się Tanzańczykom – to dokąd mamy pójść?
Władze
traktują nas jak złodziei, jak ludzi, którzy oszukują kraj i wyprowadzają
pieniądze za granicę. Urzędnicy z tanzańskiego Immigration do tej pory
przychodzą do mnie do sklepu i każą mi okazać dowód, że mam prawo pobytu – że
jestem Tanzanką, bo w przeciwnym wypadku mnie zamkną. Mnie i sklep. Przychodzą
i straszą. Grożą. I jak mam się tu czuć u siebie?
Nie
jesteśmy Hindusami, nie jesteśmy Brytyjczykami – choć wielu Hindusów tutaj ma
brytyjskie paszporty – tak, jak my mamy zieloną kartę – na wszelki wypadek.
Wszyscy
tu mamy plan B.
Problem
w tym, że nie możemy mieć zielonej karty w nieskończoność – musimy się
zdecydować. Przedłużaliśmy ją już dwa razy – mamy ostatni rok na decyzję. Albo
jedziemy do Stanów, albo nie. A żeby się stać Amerykanami, musimy być w kraju
przez 5 lat, co najmniej pół roku, zdaje się, bez wyjazdów.
Prowadzimy
w Aruszy biznes, nie możemy zniknąć na 5 lat. Jesteśmy więc w zawieszeniu – nie
wiemy, co mamy zrobić.
Poziom
korupcji w Tanzanii jest krytyczny. Każdą sprawę można załatwić i kupić. I to
mnie najbardziej przeraża.
Nikt
na górze nie myśli tutaj o poprawie losu zwykłych obywateli.
I
te rozgrywki – łapówki i zastraszanie – mają miejsce zarówno wobec wazungu,
Hindusów jak i „prawdziwych” Tanzańczyków.
Władza
siedzi za biurkiem na obrotowym krześle i chce wykorzystać swoje pięć minut. Od
władzy zależy każda decyzja – każde tak lub nie. Chcesz „tak”? Płać – do mojej
kieszeni.
Policja
zatrzymuje nas na każdym kroku, ale nie po to, żeby zadbać o nasze
bezpieczeństwo – wprost przeciwnie, najczęściej stoją w ruchliwych i
niebezpiecznych punktach, gdzie kolizje zdarzają się nagminnie. I zatrzymują
nas, żeby wyłudzić pieniądze.
Raz
w niedzielę jechałam ulicą w Njiro. Należę do ludzi, którzy biorą głęboki wdech
i uprzejmie odpowiadają na zaczepkę policjanta. Nie robię złych min, nie
okazuję zniecierpliwienia. Grzecznie staję i słucham – dlatego nigdy nie mam
kłopotów. Współpracuję. Tym razem też się zatrzymałam i mówię, że pole sana,
przykro mi, że musi pan pracować w niedzielę. Policjant na to, że to prawda,
taka praca, co robić. I że w związku z tym – prosi mnie o pieniądze na chai –
herbatę i śniadanie. Od razu. Bez sprawdzania moich dokumentów, bez zaglądania
do bagażnika, bez pytania o apteczkę, trójkąt czy gaśnicę. Daj na chai.
Dałam.
Ale
raz mnie zatrzymał policjant, dość młody, szczupły – widocznie na początku
kariery. Tuż przy moim sklepie. Uchyliłam okno, popatrzył na mnie i powiedział:
„Jak ślicznie pani dziś wygląda, proszę jechać dalej!”
Któregoś
dnia zatrzymali mnie znów przy sklepie, dosłownie parę metrów przed. Mój
pasażer nie miał zapiętych pasów. W dodatku – nie zabrałam ze sklepu prawa
jazdy – mam je zawsze przy sobie, ale tym razem wychodziłam w pośpiechu, na
chwilę. Chcieli, żebym zapłaciła. Zaczęłam ich błagać, żeby mnie puścili,
tłumaczyć, opowiadać, tworzyć – aż w końcu powiedziałam, że jak mój stary – mój
mąż – się dowie, że wydałam pieniądze na mandat, to mnie zabije. I podziałało!
Puścił mnie wolno.
Śmieszne
jest to, że nas karzą za brak zapiętych pasów, podczas gdy cała reszta
użytkowników drogi jeździ jak szalona. Daladale są pełne po brzegi, ludzie
jeżdżą na stojąco, na schodkach, trzymając się uchwytów, motocykliści przewożą
pięcioosobowe rodziny – na jednej maszynie, bez kasków. A nam każą zapinać
pasy.
-
Wczoraj – przypomniało mi się przy okazji daladali – nasze dostawcze auto
zostało stuknięte przez daladalę, która gnała z zawrotną prędkością,
wyprzedzając w środku miasta inne pojazdy. Całkowita wina kierowcy daladali.
Przód naszego auta skasowany, na szczęście kierowca był cały i zdrowy.
Przyjechała policja. Zebrał się tłum. Zabrali naszemu kierowcy prawo jazdy i
kazali mu pojechać na posterunek, żeby złożyć raport. Kierowca był na tyle przytomny,
że umówił się z nimi, że najpierw pojedzie rozładować towar i że się potem
zjawi na posterunku.
I
w dodatku to my musieliśmy zapłacić za szkodę wyrządzoną daladali.
To
samo się dzieje z motocyklistami, z bodaboda – jeśli masz pecha i na ciebie wjedzie
– musisz zapłacić za szkodę, którą on spowodował.
Weszłam
w etap życia, w którym zadaję sobie pytanie o sens. Sens mojej egzystencji. O
to, co wniosłam do świata, czym się światu przysłużyłam. Czym podzieliłam.
Czuję,
że do tej pory dryfuję przez życie, prześlizguję się przez nie, wchodzę w nie
bocznymi drzwiami. Nie mam Celu, tak – celu przez duże C. Robię to, czego się
ode mnie oczekuje, odgrywam role.
Czy
cieszy mnie to, co robię i jak żyję? Nie za bardzo. Wstaję rano, idę do pracy,
wracam do domu, czytam, kładę się spać.
Co
po sobie zostawię?
Stanę
się niewidzialna? Rozpuszczę się w nicości i nie będzie po mnie najmniejszego
śladu?
Jasne,
mam dzieci, one będą żyć dalej. Jestem matką, siostrą, córką, ciotką, żoną –
ale kim tak naprawdę jestem? Ja sama – bez ról.
Czy
ktoś, kto na mnie spogląda z boku, myśli: Raszida jest ważna? Raszida coś
znaczy w świecie?
Brakuje
mi odwagi. Nie mam siły zmienić ani siebie, ani świata. Doskwiera mi
hipokryzja, w której żyję, to, że nie potrafię się otwarcie przeciwstawić
głupim zasadom, jakimi obwarowana jest moja religia.
Nie
mówię, że wszystko w naszej religii jest złe, absolutnie nie – ale część
nakazów i zakazów jest dla mnie trudna do zrozumienia i przyjęcia.
Brakuje
mi odwagi, żeby żyć tak, jak chcę.
Wyjść
do knajpy i napić się wina. Bez ukrywania się i bez nerwowego błądzenia
wzrokiem po sali – czy aby na pewno nie ma tu żadnego znajomego.
Spotkać
się z przyjacielem – na kawie. W biały dzień lub wieczorem, w dowolnym miejscu
w mieście. Mężatka pijąca kawę sam na sam z mężczyzną uznawana jest za
cudzołożnicę.
Potańczyć
w kusej sukience w klubie – całą noc. Bez stresu, że ktoś mnie zobaczy i potem
wykluczy ze wspólnoty.
Muszę
się ukrywać, muszę być ciągle ostrożna i uważna. Kobieta, która zachowuje się tak,
jak ja to zła kobieta. Kobieta nie powinna pić wina, rozmawiać z obcymi
mężczyznami i tańczyć.
Jestem
ciągle osądzana.
Nie
jestem wolna.
To,
że siedzę przy barze z kieliszkiem wina nie oznacza, że jestem wywłoką. Mam
duszę, mam rozum, głęboko czuję i myślę. I nie chcę być etykietowana. Jestem
znacznie kimś więcej niż kobietą przy barze.
Podobnie
nie chcę etykietować i definiować kobiety, która codziennie zasuwa w ridzie do
meczetu.
Nie
chcę tracić wspólnoty. Chcę być muzułmanką. Ale nie mogę znieść ograniczeń,
jakie islam i bohrowie narzucają kobiecie.
Nie
mam żadnej koleżanki ze wspólnoty, z którą mogłabym wyjść na kolację, na
koncert. Większość z nich wieczorami nie wychodzi nigdzie bez mężów. Nie ma
mowy o dziewczyńskiej eskapadzie. Lunche albo kinderbale – to max ich
możliwości. Po zapadnięciu zmroku – szlaban. Chodzę więc sama – z
zaprzyjaźnionymi mężczyznami. Albo z wazungu.
Nawet,
gdybym wstała i powiedziała, co myślę na temat ograniczeń wobec kobiet podczas
spotkania wspólnoty, żadna z dziewczyn by mnie nie poparła. Mimo, że wiele z
nich myśli i czuje jak ja. Ale strach przed ostracyzmem, który dotknąłby ich
całe rodziny jest zbyt wielki.
Wykluczyliby
nas. I nasze dzieci. Naszych rodziców.
Ale
myślę, że to się powoli zmienia.
Bardzo
powoli.