sobota, 31 sierpnia 2019

Ciepły wieczór z Bi Kidude






“Perhaps the only reason I am different is because I sing music for woman, not just everyone”
                                                                                                                                           

*

Ma to być pokrzepiająca historia o bardzo starej, bezdzietnej kobiecie, która - zachowując pogodę ducha, kopcąc co najmniej paczkę papierosów dziennie, zalewając się od czasu do czasu piwem i lokalnym koniakiem - nie przestaje śpiewać.

Ale też o tym - jak wyjątkowo słucha się starej śpiewającej kobiety na afrykańskim festiwalu muzycznym Sauti za Busara (Sounds of Wisdom), który od kilku lat ma miejsce w lutym, na muzułmańskiej, tropikalnej wyspie o magnetyzującej nazwie: Zanzibar.

*

Stara kobieta to Bi Kidude. Kidude binti Baraka. Ludzie mówią, że ma ponad sto lat. Sama przyznaje, że nie zna daty swojego urodzenia – może tylko potwierdzić, że urodziła się na Zanzibarze w czasie rupii (a nie szylinga, który obowiązuje do dziś), czyli najwcześniej w latach dwudziestych ubiegłego stulecia. Jedno wszak jest pewne - Bi Kidude to pieśniarka bez wieku i bez czasu, pierwsza dama Stone Town i pierwsza dama muzyki taarab oraz niekwestionowana gwiazda każdej Busary.

*

Jest czternasty lutego 2010 roku. Ziemia gorąca. Wyraźnie czuję jej ciepło, siedząc na trawie, bez koca, karimaty czy szmaty, i wyobrażam sobie, jak jej równikową krawędź praży nieruchome słońce, wokół którego ziemia obraca się i kręci – niczym kotka wystawiająca grzbiet na promienie, na ciepło, na pieszczotę.
To wygodne – nie martwić się o dobrą pogodę na festiwalu muzycznym odbywającym się pod gołym niebem. Polski Opener potrafi przyjść z chłodem, deszczem i błotem. Trzeba szykować peleryny i kalosze po kolana. W razie zmęczenia lub błogiego odrętwienia, w jaki zapada się dzięki muzyce dawkowanej w maratonicznej porcji przy pewnej dozie rozmaitych używek, niedobrze jest osunąć się na wilgotną murawę, bo ziemia jest zimna i można złapać wilka. Trzeba mieć pod ręką plecak, turystyczny stołeczek, koc - karimatę czy szmatę.
Na Północ słońce dociera w nagrodę. Tutaj, na Zanzibarze, gdzie mieszkamy od pół roku, słońce jest nieznikającym sąsiadem.

*
Sauti za Busara od kilku lat prezentuje muzykę krajów (głównie) wschodnioafrykańskiego wybrzeża, należących do kultury Suahili. Określony jest mianem „najbardziej przyjaznego festiwalu muzycznego na ziemi”. Nie wiem, co by na to powiedzieli organizatorzy poznańskiego Ethno Portu, którym w sztywnej i merkantylnej stolicy Wielkopolski zrobili w zeszłym roku furorę, ale mogę potwierdzić, że atmosfera Busary jest co najmniej wyjątkowa. Przez blisko tydzień Stone Town zamienia się w tętniącą nocnym życiem przystań. Koncerty organizują przestrzeń miasta, którego serce bije między publicznymi ogrodami Forodhani w długotrwałym remoncie i portem pełnym łodzi, statków, promów a białymi balustradami wysokiego House of Wonders i murami Starego Fortu. Fort, w którym mieści się kamienny amfiteatr i plac w kształcie dużego prostokąta z ustawioną na przodzie sceną, gromadzi wielu widzów i słuchaczy. Przypadkowi turyści, busarowi szczęściarze, mieszają się z tłumem miejscowych - Białych ekspatriatów i Czarnych tuziemców, i nie kryją radości spowodowanej tym, że po pierwsze dane im jest uczestniczyć w wielkim afrykańskim święcie muzyki, a po drugie, że święto przebiega bez opóźnień, wtop czy potknięć i nagłośnienie, sprzęt oraz światło działają bez zarzutu: w cieple, pod gwiazdami, na trawie, wśród znajomych i w mroku bijącego o brzeg oceanu.
*

Nasza bohaterka, Bi Kidude, której mocnego, chropowatego głosu nie zdołało zniszczyć ani życie, ani wilgoć zanzibarskich monsunów ani namiętne jaranie szlugów, siedzi krzepko w loży honorowej, na białym, plastikowym krześle. Dość drobna i szczupła, spowita w błyszczącą suknię dodającą jej ciała. Od godziny zerkam na nią i macham przyjaźnie – jej owinięta w granatowy turban głowa kiwa się w takt muzyki płynącej ze sceny. Bi Kidude uśmiecha się do wszystkich i patrzy niewidzącym wzrokiem. Za kilka minut – w asyście sympatycznych chłopców z obsługi festiwalowej – pójdzie do baru wychylić parę głębszych na odwagę, i powoli rozpocznie swój krótki występ.

*

Taarab jest muzyką powszechną na Zanzibarze. Dla wykształconego przez europejski walc, nokturn, pop i rock ucha, stanowi dość osobliwy zestaw dźwięków, które użytkownicy kultury Suahili, zamieszkujący Kenię, Tanzanię (i Zanzibar) odziedziczyli po swych arabskich, hinduskich i afrykańskich przodkach. Początkowo taarab grano na dworach sułtanów lub w bogatych domach omańskich kupców. Wykonywany po arabsku i śpiewany tylko przez mężczyzn, rozprzestrzeniał się z kenijskiego Lamu do Mombasy i dalej - na południe, żeby dotrzeć na Zanzibar w pierwszych latach ubiegłego stulecia, kiedy to sułtan Ali bin Hamoud zainicjował męski social club (istniejący do dziś Ikhwan Safaa, czyli Malindi Musical Club) grający taarab. Obecnie największą orkiestrą taarab na Zanzibarze jest Culture Musical Club działający od 1958 roku, aktywnie muzykujący i koncertujący na całym świecie. To z ekipą Culture Musical Club Bi Kidude, jako dobiegająca dziewięćdziesiątki diva, śpiewała na trasie koncertowej – poza granicami Tanzanii.

*

Jednak Bi Kidude (ani żadna inna kobieta) nie mogłaby stanąć na scenie publicznej, gdyby nie czcigodna Siti bint Saadi, legenda taarab, wielka zanzibarska pieśniarka, która primo, była kobietą i śpiewała taarab, secundo – śpiewała w suahili, a nie po arabsku, tertio – jako pierwsza Afrykanka nagrała swoje pieśni na gramofonowych płytach (w Bombaju). Siti bint Saadi zgodnie z tradycją występowała w czarnym welonie zakrywającym jej twarz. Zanim jednak stała się sławna, sprzedawała gliniane garnki na targu i piosenkami zachęcała oglądających do kupowania. Potem często śpiewała we własnym domu w Stone Town, gromadząc wokół siebie męskich słuchaczy i męskich muzyków. Występy zaczynały się tuż przed północą i trwały do czwartej nad ranem. Mała Kidude słuchała nocami pieśni Siti, zapamiętując każdą frazę i linijkę. Nie wolno jej było wchodzić do środka, więc siadała na barazie, kamiennej ławie przed domem Siti bint Saadi, czasem nucąc i bębniąc palcami o ścianę, czasem przysypiając – dopóki nie znalazł jej ktoś z rodziny i nie odprowadził do matki, przyzwyczajonej, że jej najmłodsza córka często znika z domu i ze szkoły, żeby słuchać muzyki – czy to w porcie, czy na łodziach arabskich żeglarzy klepiących w table, czy to w ciasnych uliczkach miasta
Msimu binti Baraka, matka Kidude, próbowała wielu sposobów, żeby zatrzymać niesforną dziewczynkę w domu. Na nic jednak zdały się jej starania – Kidude przecinała każdą linę, którą była przywiązana do nogi łóżka, kuchennego stołu lub ręki matki, i uciekała kraść muzykę. Była bowiem - jak sama o sobie mówi - „mwizi wa Taarab” – złodziejką taarab („I have always called myself a mwizi wa Taarab, or a Taarab thief beacause no one ever taught me, I stole it by listeninig to the Arabs and Siti”).

*

W zeszłym roku Bi Kidude pojawiła się na scenie Busary w towarzystwie młodych muzyków ubranych w śnieżnobiałe galabije, pięknych jak bliskowschodni książęta, przygrywających jej cicho i tęsknie na starodawnych instrumentach taarab – bębenkach, tablach, lirach, lutniach (oud), skrzypcach, cytrach, talerzach, akordeonach i tamburynach (rika). Ona – bosa - stała lekko na deskach przed mikrofonem w perłowej, błękitnej sukni i zawodziła o miłości, zdradzie, nienawiści, zwykłym życiu biegnącym w tym samym rytmie przez dziesięciolecia. Zanzibarczycy, rozumiejący jej pieśni byli w ekstazie. My przyglądaliśmy się Kidude i jej fanom, w zachwyceniu, uznając, że to zjawiskowe połączenie muzyki i poezji w taarab, którym ludzie kultury Suahili nasiąkają od urodzenia, jest nam, dalekim przybyszom, w jakiś szczególny i oczywisty sposób niedostępne. Śpiewała, jak zawsze, pieśni Siti bint Saadi, o której mówi: „I think I can say that without Siti there would be no Kidude as I am known today. But also, without me, Siti and her songs would not be so well known either.”

W tym roku ta niepilnowana wskazówka słonecznego zegara, jaką jest Kidude, weszła na scenę podtrzymywana przez zaprzyjaźnionego konferansjera. Powolutku, szeleszcząc elegancką suknią, ustawiła się przed mikrofonem. Publiczność przywitała ją ze łzami w oczach i nie było wśród publiczności nikogo, kto by jej nie znał i nie wielbił. Kidude wykonała tylko jedną (może dwie?) piosenkę, po czym ukłoniła się niziutko i ten sam konferansjer wziął ją zgrabnie na ręce i zniósł ostrożnie ze sceny. Dzieci, chłopcy, kobiety, mężczyźni i dziewczyny – Biali, Czarni, Kolorowi, bili brawo bez tchu.

*
Sauti za Busara stwarza wiele okazji. I chyba na tym polega jej największy urok - na zgromadzeniu kilku światów w jednym miejscu.

Czternastego lutego jest sucho i gorąco. Żadna bryza nie wlatuje w otoczoną murami przestrzeń starego fortu. Gra dobra muzyka i jest bezpiecznie. Ludzie przybyli z różnych zakątków globu, siedzą gęsto na trawie. Wzdłuż murów fortu działają stoiska pełne jedzenia, picia, rękodzieła, wydawnictw muzycznych i albumowych. Cały wieczór pracują roznosiciele napojów i przekąsek, zbieracze butelek i sprzątacze, którzy przeciskają się przez żywe, ciasne rzędy ludzi. Obsługa festiwalowa na bieżąco rozdaje słuchaczom ankiety, które mogą wypełnić, jeśli chcą (pytania dotyczą jakości Busary).

Chłopcy, mali, więksi, duzi, dziewczyny i kobiety, wystrojone podlotki, matki z dziećmi, siostry matek, ciotki, sąsiadki i sąsiedzi – wszyscy przybywają na zabawę, na festiwal, w grupach. Tuziny ojców ze śpiącymi na ich ramionach dziećmi – wtulonych, spokojnych, głęboko uśpionych upałem, muzyką.
Podczas przerwy w muzyce ścieżkę wypełnia wolno przesuwający się sznur ludzi. Wszyscy chcą zająć ostatni skrawek ziemi, wszyscy chcą kupić colę, piwo, zrobić siku albo spotkać się z umówionymi znajomkami. Cały dzień aż do zachodu słońca wejście na Busarę jest darmowe – dla wszystkich bez wyjątku, także dla zasobnych Białych, spośród których większość i tak przychodzi posłuchać muzyki dopiero wieczorem po eleganckiej, hotelowej kolacji.

*

Siedzę więc na ciepłej ziemi. Moja sąsiadka po lewej jest dużą, ciepłą kobietą. Rozłożyła się skromnie, tak jak ja, na trawie. Widzę jej tylko oczy (przenikliwe) i stopy (pomarańczowa henna na podeszwie). Jako że mało wolnego miejsca wokół – stykamy się kolanami, łokciami, palcami – będąc na styku kultur.
Busara to fiesta africana, święto muzyki i jak każde święto pod gołym niebem - dobry pretekst do współnego wyjścia kobiet (z dziećmi) – z domu, z podwórka, z pracy.

Wyjściowe stroje dziewczynek są przepyszne. Małe wyglądają jak księżniczki albo komunijne bomby małoletniej słodyczy – w złotach, seledynach, błękitach, różach. I dalej - w koronkach, cekinach, atłasach, jedwabiach, tiulach – a wszystko to z chińskich dostaw do indyjskich sklepów. Dziewczyniki stroją się publicznie być może na zapas, kiedy to ornamenty i niezliczone bogactwa kolorów sukien ukryją - jako dorosłe kobiety - pod czarną buibui, welonem i peleryną, spod której nie widać im czasem nic oprócz ciemnych oczu pod cienką kreską brwi.

Popijam ukradkiem piwo (głupio mi pić alkohol wśród muzułmanów). Czekam na dalszy ciąg wieczoru i kolejną po Bi Kidude śpiewającą kobietę - cudowną, energetyczną księżniczkę Nawal z Komorów, której płyta Aman nie przestaje grać w naszym domu. Czekając, rozglądam się dookoła, gadam z przyjaciółmi i zajadam festiwalowe przekąski – orzeszki, prażone i pakowane w małe, foliowe paczuszki albo papierowe rożki z gazet, świeże mango z solą i pilipili (czili), pestki baobabu w różowiutkim proszku tamaryndowym, orzeźwiające sorbety owocowe azam w przenośnych chłodziarkach itd.

*

Na Zanzibarze Bi Kidude znano głównie z unyago.

Unyago, rdzenną, afrykańską i bliską ziemi muzykę, grano dawniej, żeby odstraszyć demony. Teraz jej brzmienie towarzyszy jednemu z najważniejszych wydarzeń w życiu młodej kobiety – inicjacji przed ślubem. Często unyago zamawia matka dziewczynki, kiedy ta zaczyna miesiączkować albo wtedy, gdy ma wyjść za mąż. Impreza odbywa się za zamkniętymi drzwiami tak długo, na ile mogą sobie pozwolić rodzice mwari, czyli młodej dziewczyny – od kilku godzin do kilku dni, i ma na celu wprowadzenie jej w arkana (również erotyczne) dojrzałego życia kobiety. Żaden mężczyzna nie ma prawa uczestniczyć, widzieć ani podglądać tego, co dzieje się podczas unyago. Kiedy grające na bębnach kobiety złapią podglądacza na gorącym uczynku, wciągają go do domu, w którym trwa impreza, rozbierają do naga – zostawiając tylko skąpą przepaskę z kangi na jego biodrach. Ma tańczyć w rytm muzyki dopóki triumfujące kobiety nie pozwolą mu odejść. W imprezie nie mogą brać również udziału kobiety, dla których nikt dotąd nie zorganizował unyago.
Oprócz bębniących i śpiewających kobiet na unyago, najważniejszą rolę w życiu młodej dziewczyny spełniają dwie osoby: somo i kungwi. O ile tę pierwszą można określić po polsku jako bardzo bliską matkę chrzestną, to funkcja drugiej jest nieprzekładalna na język naszej kultury (podobnie jak unyago nie ma swojego odpowiednika we współczesnym zachodnim świecie – bo przecież nie jest nim ordynarny, pozbawiony śladu sacrum, wieczór panieński).

Somo to żeński duch opiekuńczy w żywej osobie, przewodniczka i nauczycielka życia. Pilnuje, żeby jej przybrana córka wyrosła na dobrego człowieka. Wspiera ją i radzi. Uczy też, jak ma zachowywać się podczas menstruacji - jak zbierać krew i jak dbać o czystość – także w aspekcie religijnym (krwawiąca kobieta nie może na przykład dotykać Koranu). Najczęściej somo zostaje wybrana przez biologiczną matkę dziewczynki albo przyjaciółka (czy bliska krewna) matki sama podejmuje się tej roli – czując szczególną więź z danym dzieckiem. Oczywiście, gwiazdy - i somo, i córki muszą się ze sobą zgadzać, bo bez dobrego układu astrologicznego ani rusz. Po latach somo staje się przyjaciółką, ale i osobą, przed którą czuje się respekt.
Kungwi zaś to kobieta od zadań specjalnych na miesiąc miodowy - przewodniczka i nauczycielka życia w małżeństwie – a raczej w pierwszych jego dniach (i nocach). W przeddzień ślubu kungwi myje, masuje, naciera olejkami i wonnościami ciało panny młodej. I to ona razem z muzyczkami podczas unyago uczy ją, jak ma kochać swojego męża. Jak go pieścić i zadowalać, jak pięknie pachnieć i słodko wyglądać  – jak tańczyć wokół niego i czule mu śpiewać. Po nocy poślubnej kungwi pokazuje rodzinie czerwoną plamę na prześcieradle i spędza z panną młodą siedem dni - gotując dla niej, ubierając ją i wykonując za nią wszelkie prace domowe.

Unyago, szczególnie w wykonaniu Bi Kidude współpracującej z somo i kungwi inicjowanej dziewczyny, musi należeć do tego samego źródła kobiecych misteriów, których wspólnotowość łączy greckie bachantki, hinduskie adeptki kamasutry, indiańskie wilczyce i aborygeńskie pramatki. Bi Kidude przyznaje:  „If I had to chose beetween Taarab and Unyago I would chose Unyago. It is Unyago where I get my satisfaction and at the peak of it I sometime feel as though I am in a trance and I could go on drumming for hours on end feeling neither sleepy nor hungry.”


*

Bi Kidude większość swojego życia spędziła na wyspie. Nieznana. Zawsze śpiewała, sama lub z różnymi zespołami muzycznymi. Była dość popularna i doceniana przez tuziemców. Ale sława, rozgłos i podróże spotkały ją dopiero niedawno – w starości. Pewnego wieczoru Kidude występowała jak zwykle w jednym z hoteli w Stone Town. Stanowiła miejscową atrakcję dla gości hotelowych, wśród których siedziała niejaka Bi Mariam Hamdani. I właśnie Mariam Hamdani stoi za odkryciem Bi Kidude w wersji taarab. Zaprosiła ją na rozmowę i zaproponowała współpracę. Miało to miejsce 15 lat temu. W tym czasie Kidude wyrobiła paszport (co nie było proste bez aktu urodzenia), zdobyła wielu przyjaciół i kilku zazdrosnych wrogów, nagrała parę płyt oraz wystąpiła przed (między innymi) Niemcami, Szwedami, Holendrami, Anglikami, Szwajcarami, Francuzami, Japończykami...

Nie zna i nie czyta nut. Nigdy nie czytała również tekstów piosenek. Cała muzyka wypływa z jej serca, duszy i głowy (tak, jak wielu afrykańskim i zanzibarskim kompozytorom czy pieśniarzom). Bi Kidude, wiecznie żywa griotka z wyspy, zna muzykę  i słowa na pamięć. Nic dziwnego - Zanziabrczycy ćwiczą mnemotechnikę od najmłodszych lat, ucząc się wersetów Koranu w madarasach, szkołach koranicznych. Każdego dnia recytują święte słowa Księgi. Powtarzają je i zapamiętują, tak, jak my kiedyś mówiliśmy „Odyseję” i „Iliadę”.

W 2005 roku Bi Kidude pojechała do Europy, żeby odebrać specjalną, prestiżową nagrodę WOMEX przyznaną za całokształt twórczości. „I even beat Miriam Makeba to get this” – cieszy się Kidude i dodaje trzeźwo – „I think they gave me the award because I’m so old but I still can sing and no one understands why I still have such a strong voice”.


*

Wszystkie cytaty w tekście pochodzą z książki „Bi Kidude. Tales of a Living Legend”, będącej zapisem opowieści pieśniarki, które zebrali Ali Saleh, Fiona McGain, Kwathar Buwayhid i Javed Jafferji (zdjęcia).
Na temat Bi Kidude powstał również obsypany nagrodami film dokumentalny pod tytułem „As old as my tongue. The myth and life of Bi Kiidude” w reżyserii Andy’ego Jonesa i Aubrey Fagon.

Post scriptum.
Bi Kidude zmarła w 2013 roku.

niedziela, 25 sierpnia 2019

Nuklearna pomidorówka

Salama na wspólnym podwórku, bez buibui, czarnej peleryny przykrywającej całe ciało. Obok Salamy nasze dzieci: Aszia, Kajtek, Mu i Abu.

Nuklearna pomidorówka


Zanzibar, Stone Town.
Zrobiłam kolejną pomidorówkę.
Salama zajrzała mi do garnka - tak, jak ja zaglądam do jej garnków, ustawionych na stojakach nad ogniem z kilku węgielków z tyłu domu. Wiem, że Salama nie gotuje pomidorów. Wyrabia czapati i smaży zanzipączki, dusi warzywa z mlekiem kokosowym, gotuje ryż i słodkie ziemniaki, zajada nieznane owoce - ale pomidorówka jest jej obca.
Ciekawe,
Salama - jak niektóre, niektórzy z Was wiedzą - to żona Ismaila, naszego odźwiernego i ogrodnika, który w sposób nieprzemyślany, bo gorączkowy pewnie i niecierpiący zwłoki,  poprosił naszą przystojną, holenderską znajomą o seks. Sprawę „kary” już przeszliśmy, przyjechał Mustafa, prawa ręka hasbenda, z gotowym, zanzibarskim (według niego) rozwiązaniem. Chłopcy usiedli przy stole, porozmawiali chwilę, użyli groźnych min, napisali list w  suahili z przeprosinami, ubolewaniem i obietnicą poprawy, Ismail się podpisał i już. Podjął się też obowiązkowego zasłaniania torsu koszulą,  której często nie nosił. Na szczęście spodnie nosi zawsze. Oczywiście, hasbend spytał go, czy nadal chce u nas pracować i oczywiście, Ismail chciał. Bo gdzie miałby lepiej jak u nas? Mieszka w wygodnym murowanym domku, z żoną i dziećmi, zarabia dobre pieniądze, korzysta z wody i prądu (dzieląc się wodą z okolicznymi mieszkańcami, o czym wiemy i co akceptujemy), dostaje różne bonusy, w postaci ubrań, sprzętów domowych oraz zerowego oprocentowania w razie pożyczki z kieszeni hasbenda -
ciekawe,
jak więc to między nimi jest - teraz i wcześniej. Z seksem i w ogóle. Przecież ona wie o Analuz (molestowanej przez Ismaila Holenderce), wie, że my wiemy i wie, że my wiemy, że ona wie. A życie toczy się dalej. Czasami boję jej się patrzeć w oczy (ma je zazwyczaj srogie, ale gdy tylko nasz wzrok się spotka - robią się radosne i otwarte), bo przecież dzielimy dość niefajną dla niej tajemnicę. 
Podobno małżeństwo Salamy i małżeństwo moje można określić tym samym terminem - nuklearne. Obie też przy pomocy mężów prowadzimy  nuklearne gospodarstwa - składające się tylko z rodziców i dzieci - które są przeciwieństwem gospodarstw wielopokoleniowych. w moim związku próba zdrady spotkałaby się z nuklearnym gniewem, a jak jest u niej?
Z artykułu Alicji Wrzesińskiej ( Kobieta Afryki Czarnej - dziedzictwo i dzisiejszość, w: Być kobietą w Oriencie, Warszawa 2001) dowiaduję się między innymi tego, co następuje.
W Afryce małżeństwo zawiera się najczęściej po uiszczeniu przez mężczyznę odpowiedniej "należności matrymonialnej" rodzinie wybranki, co jest warunkiem koniecznym zawarcia ślubu; dawniej płacono muszelkami, krową, kozą, cenną bronią, teraz jednak, szczególnie w miastach, rodzina panny młodej woli cash. Jak pisze Alicja Wrzesińska, należność  „daje kobiecie pewność bycia poślubioną oraz poczucie osobistej wartości, nadaje mężczyźnie prawo ojcostwa, angażuje mocą umowy w sprawy związku małżeńskiego obie rodziny współmałżonków i gwarantuje stabilność pożycia małżeńskiego”.  Ale czy rzeczywiście daje, angażuje i gwarantuje - pewnie różnie bywa.
„W niektórych plemionach, także w plemionach ludu Bakongo (...) kobieta rozmawiająca z mężem nie patrzy mu prosto w oczy, lecz stoi bokiem w pewnej odległości z nieco pochyloną głową”. Muszę koniecznie podpatrzeć Salamę, czasami słyszę, że rozmawiają z Ismailem, ale nie widziałam, j a k to robią. I poproszę Gosię (zanzibarską Polkę, która mówi w suahili), żeby posłuchała, czy Salama zwraca się do męża "wymieniając jego społeczną rolę": Ojcze naszego Abu, Asi i Ojcze naszej Mu, a Ismail do Salamy: Matko naszego Abu...
W tradycyjnej Afryce pojedyncze małżeństwo wchodzi w większą kombinację małżeństw, zwaną dalej rozgałęzioną  rodziną wielopokoleniową (zupełnie nie nuklearną). Dzięki temu świeżo poślubieni małżonkowie nie doznają szoku samotności, mają zastęp obrońców w razie nagłych ataków małżeńskich furii i nieodłącznie masę ludzi do obdarowywania. Jednym z podstawowych obowiązków Afrykańczyka jest podtrzymywanie więzi rodzinnych oraz dzielenie się z rodziną posiadanym majątkiem.
W afrykańskim małżeństwie istnieją dwa światy - kobiety i mężczyzny. Żyją razem, w gromadzie, stadzie, w seksie, ale jest to niewielka część ich życia. Bo głównie i przeważnie są oddzielnie.
Nie ma gadek o poezji, lodach i kinie. Nie ma wymiany myśli, snów. Nie ma romantycznych wyjść do restauracji.  Jest oddzielne jedzenie. Mężczyźni jedzą „w odosobnieniu lub w towarzystwie starszego syna bądź innego mężczyzny”, kobiety z córkami i młodszymi dziećmi. Oczywiście to kobiety gotują pożywienie i podają je mężom.
Dlaczego jedzą oddzielnie? Otóż na przykład dlatego, że mężczyźni i kobiety muszą przestrzegać różnych żywieniowych rytuałów i mają szereg pokarmowych tabu przypisanych danej płci, co czyni ze wspólnych posiłków sztukę balansowania na linie: to je ona, a to je on i nie mogą się ani pomylić ani pomieszać. Albo jedzą oddzielnie dlatego, że podczas jedzenia zły duch z kobiety może łatwiej zaatakować mężczyznę, wyskakując z otwartych ust łykającej kęs niewiasty. Poza tym (jak twierdzi Alicja), „mężczyźni uważają, że czynność jedzenia nie jest estetyczna - winno się więc jadać w odosobnieniu”.
Mężczyzna w żadnym razie nie może mieć nic wspólnego z kuchnią. Jego żołądek (i życie) jest w całkowitej zależności od żony - karmicielki. Kobieta jako ta, która ma tajemnicze połączenia z Matką Ziemią (obie są symbolem płodności i sił życiowych), jest afrykańską delegatką do obsiewania i obsadzania pól, bo to z jej rąk plony będą najobfitsze. Także ogień i woda - podstawowe żywioły w życiu człowieka - znajdują się w domu afrykańskiej rodziny dzięki staraniom kobiety, która dźwiga chrust i wiadra (kanistry) wody z nierzadko odległych kęp buszu i dalekich strumieni.  
Inny jest świat Afrykańczyka - często „zajmuje się sprawami natury publicznej”, wykorzystuje mięśnie do ciężkiej pracy fizycznej, w sezonie ścina drzewa, wypala suche trawy, żeby popiół z pożarów urzyźnił glebę pod zasiew, nosi towary na targu i w portach, rozładowuje transporty, łowi ryby, czasem poluje, ścina maczetą kokosy z wysokich palm...
O ile kobiety krzątają się bezustannie - Salama przygotowuje posiłki i pierze całymi dniami (wieczorami modli się na dywaniku ułożonym w kierunku Mekki) - znajdując chwilę rozrywki na targu, gdzie przy sprzedawaniu lub kupowaniu, gawędzą ze znajomymi - o tyle mężczyźni lubią sobie posiedzieć po skończonej (skończonej?) pracy pod ulubionym drzewem - mangowcem, baobabem, neem. Albo na ławeczce pod meczetem. Wspólnie popalić lub pożuć tytoń, popijać kawę z drobnych filiżanek i przedyskutować ważne idee. Ismail spędza godziny na samotnym rozmyślaniu. U naszych bram. 
Afryka to wielki kontynent, inne zasady i prawa działają w różnych jej częściach. Należy o tym pamiętać: inaczej jest na muzułmańskim Zanzibarze, inaczej w połowie chrześcijańskiej Tanzanii, inaczej w Somalii i Dżibuti, gdzie 98 % dziewczyn jest wyrzezanych i inaczej w Ugandzie, gdzie kaleczy się ich 5 %. Inaczej na wsi i w mieście. Inaczej u matrylinearnych Bakongo czy matrylinearnych Goin z Burkina Faso. Ale miłość, a może po prostu - małżeński biznes, ze wstępnej miłości wynikający, w większości wypadków ściśle separuje żeńskie i męskie.
„W przeciwieństwie do cudzołóstwa popełnionego przez kobietę, które zawsze jest źle odbierane i rygorystycznie osądzane przez społeczność, pozamałżeńskie życie seksualne mężczyzny, jeśli nie jest tolerowane, to jest bardzo łagodnie osądzane tak przez opinię społeczną, jak i przez prawo zwyczajowe”.
Jako Europejka i bezpośrednia beneficjentka sufrażystek, emancypantek, a także stu fali feminizmu, mogę (mogę, mogę, mogę!) jednym walnięciem drzwi wypieprzyć niewiernego męża. Albo wylać mu pomidorówkę na łeb.
Co bynajmniej nie oznacza, że zdrada i upokorzenie mniej bolą wyemancypowaną Europejkę niż zakwefioną Jemenkę.




piątek, 23 sierpnia 2019

Kartka z Zanzibaru. Jane Goodall. Rok 2010




Kartka z Zanzibaru: Jane Goodall. Rok 2010


*
Sprawdziłam rano pocztę, mimo że nie miałam zbyt wiele czasu, bo spieszyłam się do miasta, żeby kończyć towarowanie i organizowanie Fair Trade Curio w naszym hotelu, ale jak się jest daleko od domu, to sprawdzanie poczty codziennie rano (a potem po południu i wieczorem) jest jak wynurzenie – a nuż ktoś napisał, a nuż ktoś odpisał, a nuż ktoś zostawił wiadomość na blogu - i będzie można zaczerpnąć macierzystego powietrza...

W skrzynce był tylko jeden mejl z Wanawake (w suahili: Kobiety) - naszej kobiecej, zanzibarskiej listy mejlingowej. Przyszedł od Eleanor, kobiety organizującej Safari Blue, i był zatytułowany: Jane Goodall. Otworzyłam go i nie dowierzając własnym oczom, zawołałam Hasbenda, żeby przytomnie potwierdził to, co Eleanor właśnie napisała:
“Sorry for the late notice but I have just found out that world renowned conservationist Jane Goodall will be delivering a lecture on Wednesday 21st July at SUZA (the State University of Zanzibar) in Vuga at the lecture hall at 11.00.

Let’s go ladies and support the fabulous work that this wonderful lady has done and hear what she has to say about the future of conservation in East Africa.”

W jednej chwili oboje zmieniliśmy plan dnia, przekładając każdą najpilniejszą sprawę na później. Punktualnie o godzinie 11 siedzieliśmy w wypełnionej po brzegi auli zanzibarskiego uniwersytetu i czekaliśmy na przybycie wielkiej, wspaniałej doktor Jane, czując się jak wybrańcy losu, przypadkowi szczęściarze, którym najprawdziwszy wykład Jane Goodall może przydarzyć się tylko raz w życiu.


*
Uuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu!


Przyszła w otoczeniu władz zanzibarskiego uniwersytetu. W prostej koszuli, długich ciemnych dżinsach i wygodnych sandałach. Usiadła przy stole, popatrzyła z uśmiechem na pełną salę i raptownym ruchem, jakby właśnie sobie coś przypomniała, wyciągnęła z torby szympansiego pluszaka, którego ustawiła na stole. Historię pluszaka, Pana H., wyjawiła nam dopiero na końcu spotkania.


Zanim zaczęła opowiadać, musieliśmy wszyscy zadośćuczynić zanzibarskiej krasomówczej tradycji i wysłuchać kilku krótkich przemówień oraz obejrzeć typowy w kulturze suahili występ, podczas którego dwie uczennice melorecytowały na temat związany z doktor Jane, czyli na temat dzikiej przyrody. Kiedy dziewczyny skończyły, nagrodziliśmy je brawami, które witały jednocześnie powstającą z krzesła Jane Goodall.

Zaproponowano jej mównicę ustawioną nieco z boku auli, ale stanowczo się temu sprzeciwiła - chciała dobrze widzieć całe audytorium zza stołu na środku. "Mam nadzieję, że zrozumiem jej angielski" - szepnęłam do koleżanki obok, ale w jednej chwili stało się jasne, że to, jak mówi jest doskonale proste i przejrzyste. Wykład tej kobiety, skonstruowany dla wszystkich ludzi na świecie, musi być zrozumiały: Jane Goodall, gawędząc, opowiedziała po prostu nam swoje życie. Najpierw jednak przywitała się z nami po szympansiemu - uwypukliła usta, nabrała powietrza i zaintonowała dzikie, szalone i przeciągłe "Uuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu!!!".



*
Kobiety do kuchni, a nie do dżungli


Do Afryki trafiła jako bardzo młoda dziewczyna w 1960 roku. Nie miała żadnego wykształcenia, pochodziła z biednej rodziny zamieszkującej centrum Londynu. Nie stać ich było na rower, a o motorze nie śmieli nawet marzyć. Pieniądze na bilet do Kenii, gdzie zaprosiła ją koleżanka, zdobyła pracując w hotelach - jako pomoc kuchenna i pokojówka. Tak zawzięcie chciała gonić swoje dziecięce marzenie o dzikiej przygodzie, dżungli i podróżach, że nic nie mogło jej powstrzymać - ani to, że jest biedna, ani to, że nie nie mogła studiować, ani to, że była kobietą. Kobiety w tamtym czasie widziano raczej w kuchni, otoczone wianuszkiem pociech lub na porodówce czy bliżej podłogi, ze szmatą pod kolanami, aniżeli w sercu afrykańskiej dżungli. "Nikt we mnie nie wierzył" - wyznała - "nikt - poza jedną jedyną osobą". Tą osobą była matka Jane Goodall.

Sposób, w jaki opowiadała o matce wycisnął ze mnie łzy, które za wszelką cenę chciałam ukryć, bo strasznie się wstydzę płakać publicznie. Niestety, podczas wykładu popłakiwałam jeszcze parę razy, udając, że mam katar albo że coś wpadło mi do oka.

Matka Jane poleciała razem z córką do Afryki, żeby - jak to określiła Goodall - dawać pociechę i duchowe wsparcie swojej nieustraszonej latorośli. Patronem Goodall w Tanzanii był nie kto inny jak sam Louis Leakey, wielki odkrywca początków człowieka, genialny badacz i ojciec chrzestny Lucy, naszej afrykańskiej pramatki. Potrzebował akurat człowieka do obserwacji szympansów w Gombe, w Tanzanii. Leakey – wiedząc, że Goodall nie ma ani doświadczenia ani potrzebnej wiedzy, zaufał jej intuicji, wrażliwości, sile i determinacji.


*
Matka Dawida Siwej Brody


Początki nie były łatwe. Szympanse szybko się płoszyły i Jane nie mogła uchwycić tego, co było najważniejsze - jak czują, jak są ze sobą, jakie mają zwyczaje - co lubią, co je denerwuje, jaka jest hierarchia stada, jaką pozycję w rodzinie zajmują samice, a jaką samce itd. "Czasami całe dnie spędzałam z ołówkiem ręku, łażąc po okolicy, szukając stada i nie notując ani słówka. Na szczęście wszystko zmieniło się dzięki Dawidowi Siwej Brodzie". Dawid Siwa Broda to pierwszy szympans, który nawiązał z Jane kontakt - wkradając się do jej obozu i wyjadając banany. "Tak, jak my, ludzie, mamy różne temperamenty i osobowości, tak też różne temperamenty mają zwierzęta, w tym oczywiście szympanse. A dla dobrego, harmonijnego rozwoju każdego ssaka nie ma nic ważniejszego od kochającej, opiekuńczej (choć nie nadopiekuńczej), wspierającej matki. Taką dobrą, wyzwalającą matkę miał Dawid " - odważny, pewny siebie szympans, zdobywca obozowych bananów i serca długowłosej badaczki, która odtąd krok po kroku zagłębiała się w szympansie koneksje.

Po paru latach pełnych sukcesów, Jane pozwoliła Leakey'owi, żeby ją wypchnął do Cambridge. "Musisz zrobić doktorat, bo ja nie będę żył wiecznie i możesz kiedyś będziesz potrzebować swojego własnego tytułu naukowego na dotacje dla szympansów" - powiedział. Pierwszą rzeczą, jakiej dowiedziała się od naukowców było to, że "wszystko robiła źle": nadała imiona szympansom. Mówiła o ich emocjach, osobowościach, znakach szczególnych. Polubiła je, pokochała i przenikała ich środowisko jak przyjaciółka, co nie mieściło się w głowach brytyjskich faunistów. Szybko jednak nauczyła się pisać o szympansach tak, żeby nikt nie mógł jej zarzucić braku profesjonalizmu i zdobyła potrzebny tytuł.

Wróciła do dżungli - i stawała się coraz sławniejsza. Wyszła za mąż za fotografa „National Geographic” Hugo van Lawick'a, który przybliżył światu Jane i jej szympanse (rozwiedli się po kilku latach; Jane wyszła za mąż ponownie za Dereka Brycesona, który potem tragicznie zmarł na raka).



*
Historia Pana H.


Jane Goodall zajmuje się obecnie jeżdżeniem po świecie. I opowiadaniem o potrzebie zmiany, o zagrożeniach, jakie niesie cywilizacja, o globalnym ociepleniu, które bynajmniej nie jest fikcją, o masowym wycinaniu lasów i o wielkiej nadziei, którą nosi w sobie od zawsze. "Wierzę, że możemy działać wspólnie na rzecz natury, a jeśli czasem opadam z sił, patrzę na Pana H., tego tutaj pluszaka, który odwiedził ze mną już ponad 55 krajów. Pana H. dostałam od niewidomego chłopca, Garry'ego Houna, który usłyszawszy o sztuczkach pewnego magika, sam zapragnął zostać magikiem. Wszyscy dookoła próbowali wybić mu ten pomysł z głowy. Jak to - ślepiec magikiem? Garry jednak był nieustępliwy. Uczył się, ćwiczył - i teraz bawi dzieci swoim znakomitym show, dopiero na końcu przedstawienia wyznając, że jest niewidomy, co za każdym razem wprawia widownię w euforię, bo nikt się nie zorientował". Pan H. (H jak Hope i H jak Houn), pluszowy szympans, przypomina Doktor Jane o tym, że to, co wielu ludziom wydaje się niemożliwe, dla tych, którzy prawdziwie pragną (i pracują) - jest z zasięgu ręki.

Mija 50 lat odkąd Jane Goodall trafiła do Tanzanii. "Wtedy, w '60 roku, Tanzania nie była niepodległa i nazywała się Tanganika. W rok po moim przyjeździe uzyskała niepodległość, a w '64 połączyła się z Zanzibarem i nazwała Tanzanią. W tamtych czasach mieliśmy do dyspozycji ołówki i notesy, telegramy i pocztę. Teraz służymy środowisku za pomocą gpsów, nadajników satelitarnych, internetu. Świat się bardzo zmienił."


*
Czym skorupka za młodu nasiąknie


Jeśli jesteście nauczycielkami, uczennicami, studentkami, matkami, starszymi siostrami - jeśli jesteście kimkolwiek, kto ma siłę, pasję, wolę i miłość - do ludzi, zwierząt, przyrody, sprawdźcie, czym zajmuje się fundacja Jane Goodall ROOTS AND SHOOTS (Korzenie i Pędy). Myślę, że robią wielkie, wspaniałe rzeczy, które można powielać na każdym, nawet najmniejszym polu – szkół, świetlic, drużyn harcerskich i kółek zainteresowań.

Mówiąc o ROOTS AND SHOOTS, o tym, jak ważne jest uczenie młodych ludzi i jak wiele zależy od najmłodszych, bo to oni są przyszłością Ziemi, Jane Goodall użyła "mojej" metafory, "mojego" dyżurnego obrazka na tłumaczenie dzieciom cudu - "mojego" dowodu na boskość tego świata. Nie ma bowiem nic prostszego i nic bardziej w tej prostocie metafizycznego, od zwykłego, mieszczącego się w dłoni kasztana czy żołędzia, z którego przy odrobinie słońca i deszczu wyrasta przepotężny kasztanowiec czy dąb. Dąb - jak się zresztą okazało - ulubione drzewo Jane Goodall, i ulubione drzewo moje – drzewo, do którego obie tęsknimy, bo ani na Zanzibarze ani w Tanzanii dębów nie ma.



poniedziałek, 19 sierpnia 2019

Kto po latach pamięta budowę eugleny zielonej?

Fotografia mini muralu z najlepszej szkoły świata, czyli z International School of Moshi (ISM) w Aruszy (https://www.uwcea.org/about-us/)

Kto po latach pamięta budowę eugleny zielonej?


Nasze dzieci, dzieci ekspatek, to dzieciaki trzeciej kultury – Third Culture Kid’s.

A czym są te trzy kultury?

Pierwsza należy do ojczyzny rodziców, druga do ojczyzn dodanych, a trzecia jest własna, wymieszana. Wybrana.

Ekspaci to ludzie szukający chleba, przygód, innego życia - poza granicami swoich krajów. Dzieciaki trzeciej kultury są inne. Otwarte. Dobrze radzą sobie w nietypowych sytuacjach. Gładko wchodzą w nowe środowiska. Nie mają uprzedzeń, myślą niestereotypowo. Na ogół.

Nie można się temu dziwić - mieszkały na różnych kontynentach i zwiedziły z rodzicami kawał świata. Chodziły do międzynarodowych szkół, mówią w co najmniej dwóch językach. Żyły w kilku kulturach. Mają globus w głowie.

Mimo że w Polsce ani termin ekspaci, ani termin dzieci trzeciej kultury nie są jeszcze rozpoznane (tak, jak są na Zachodzie), to zarówno polskich ekspatów, jak i ich dzieci, przybywa. Kiedy rodzice postanawiają wrócić do paszportowej ojczyzny, ich dzieci - ze Stanów, Chin, Australii, Afryki - lądują w polskiej szkole.

Jaka jest ta szkoła? Czym różni się od szkół w świecie?

*

Basia jest rzeźbiarką, uprawia wolny zawód. Ma dwoje dzieci – czternastoletniego Tomka i Natalię, po osiemnastce. Jej mąż pracuje w korporacji na wysokim stanowisku. Jeździli po świecie za jego pracą. Mieszkali kilka lat we Francji, a potem w Stanach. Trzy lata temu wrócili do Polski. Mieszkają w dużym mieście. Ich dzieci chodzą do prywatnej szkoły międzynarodowej.

Na pytanie o różnice między polską szkołą a szkołami we Francji i w Stanach, Basia opowiada o turkusowej organizacji, o której pisze Frederic Laloux.

*

Rzecz dotyczy opartego na współpracy, równościowego zarządzania firmą – i nie tylko. Wiadomo, że człowiek działa najskuteczniej w warunkach wolności, zaufania, partnerstwa i współpracy.

„Turkus” można stosować wszędzie, w mniejszych społecznościach, w rodzinie, ale też w państwie i – co najważniejsze - w szkole. Zamiast strachu, kontroli, kija i marchewki, które mamy obecnie, turkusowa organizacja proponuje zaufanie, partnerstwo oraz pozytywną motywację.

Trwale uczymy się tylko tego, czego sami się chcemy nauczyć.

Tymczasem w wielu szkołach na siłę wpaja się dzieciom nieprzydatne informacje zamiast umiejętności. Siłą, to znaczy pod groźbą jedynki, ostatniego miejsca w rankingu, braku promocji do następnej klasy. Testy i oceny w aktualnej postaci to narzędzia opresji.

Wykuta na blachę wiedza, którą zdobywamy pod wpływem strachu, pozwoli nam zdać test, ale zniknie po miesiącu.

Niestety, większość szkół na Zachodzie – nie wspominając o Polsce - jest twarda jak beton. Miękkie systemy takie, jak waldorfski, Montessori, IB czy demokratyczny są nadal w mniejszości.

*

W Stanach mieszkali w Tennessee, w tak zwanym Bible Belt, Pasie Biblijnym. Wszyscy dookoła byli głęboko wierzącymi chrześcijanami, którym nie mieściło się w głowie, że ktoś może być ateistą lub agnostykiem.

Jednak amerykański system edukacji bezwzględnie rozgranicza szkołę od Kościoła. Nie wolno w szkole publicznej wieszać krzyży, nie mówi się o przerwie wielkanocnej czy bożonarodzeniowej – to są po prostu ferie. I nie ma w szkołach religii.

We Francji, która słynie z laickości, posłali Natalię do prywatnego chrześcijańskiego przedszkola, mimo że już dawno przestali chodzić do kościoła. To przedszkole było po prostu bliżej domu i słyszeli dobre opinie o nauczycielach. - Wiesz, że dzieci ani razu nie zobaczyły w nim księdza ani siostry zakonnej? Podczas świąt miały za to w zwyczaju piec ciasteczka i odwiedzać zaprzyjaźnionych samotnych staruszków, dla których śpiewały i tańczyły - zachwyca się Basia.

Czyny, nie słowa.

U nas w Polsce są słowa, dużo słów. Nie ma czynów.

*

Wyjechali do Stanów, jak Tomek skończył polską drugą klasę.

Szkoły w Stanach są rejonizowane, im lepsza dzielnica, tym lepsza szkoła – tak, jak u nas, panuje klasizm.

Z tym, że w Stanach nikt nie stosuje tricków z przemeldowaniem, bo urzędnicy kontrolują adresy ludzi – potrafią nawet przyjść do domu i sprawdzić, czy dziecko ma podręczniki ze szkoły z sąsiedztwa.

- Pamiętam nasz pierwszy dzień w tej szkole. Słoneczny, ciepły - wspomina - Rok szkolny jeszcze się nie rozpoczął, byliśmy na tzw. Orientation Day.

Umówiono ich z dyrektorem. Szkoła liczyła siedmiuset uczniów. Weszli do gabinetu całą rodziną, Basia, jej mąż, dziewięcioletni Tomek oraz czternastoletnia Natalia. Dyrektor powitał ich z uśmiechem, Tomkowi przybił piątkę. Pokazał plan szkoły, zabrał na spacer, pokazał każdy kąt, opowiadał o zasadach i zwyczajach. Otwierał drzwi do kilku klas, w których nauczyciele prowadzili zajęcia. Ci, widząc gości, przerywali na chwilę lekcję, wyciągali do nich dłonie na przywitanie, uśmiechali się, zapraszali. Zapewniali, że wszystko się ułoży, pocieszali, że dzieci szybko złapią język, że uczniowie są przyjaźni i pomocni.
- Opadły nam szczęki - przyznaje Basia.

Tu, w Polsce, do tej pory – a minęły trzy lata od powrotu - nie widziała dyrektora na oczy. Nie spotkała się z jego strony z żadnym uprzejmym, gościnnym gestem. Nauczyciele cisną uczniów, bo trzeba wysoko wypaść w rankingu. Niektórzy używają wulgarnego, poniżającego języka. Parę razy w roku wychowawca wręcza rodzicom kartki z ocenami z wszystkich przedmiotów wszystkich uczniów w klasie, od najzdolniejszego na pierwszym miejscu po ostatniego, na końcu. Kiedyś przy ocenach umieszczali pełne nazwiska uczniów, teraz zamiast nazwisk są numery – rodzice widzą tylko nazwisko własnego dziecka na jednej z pozycji.

*

We Francji przyjęto ich równie dobrze jak w Stanach. Natalia chodziła wprawdzie do prywatnego przedszkola, połączonego ze szkołą, ale czesne nie było wysokie, bo wszyscy dostawali spore dotacje z merostwa. Pierwszy dzień spędzili z dyrektorką, która im wszystko wytłumaczyła. Urzędowała w całkowicie przeszklonym gabinecie, była do dyspozycji i na służbie. Każdego dnia o tej samej porze, po skończonych zajęciach, stała pod szkołą i żegnała rodziców i uczniów. Jeśli padał deszcz – stała pod parasolem, jeśli było zimno, zakładała kurtkę. Stała tam przez 20 minut, dopóki ostanie dziecko nie zostało zabrane.

*

W pierwszym tygodniu amerykańskiej szkoły nauczyciele mieli uszy i oczy jak detektory skierowane na nowo przybyłych. Doradzali, tłumaczyli – tu można się zapisać na dodatkowe zajęcia, tu odbiera się kluczyk do szafki, tu wykupuje obiady.

Tomek po pierwszym dniu w szkole – bez słowa po angielsku – powiedział: - Mamo, już się niczego nie boję.

Poczuł się dobrze, bo każdy nauczyciel okazywał mu troskę i uwagę.

Z Natalią było trochę gorzej. Nastolatce bardziej niż pomoc nauczycieli potrzebna była akceptacja grupy rówieśniczej, a o nią musiała zawalczyć sama.

Po dwóch dniach Basia odebrała telefon ze szkoły z pytaniem, co z jedzeniem dla Tomka, bo nie je tego i tego. Przy siedmiuset dzieciach widzieli, że ten nowy chłopiec ma problem z jedzeniem. Są wyczuleni na nowych – żeby im jak najbardziej ułatwić adaptację.

Nad wejściem do szkoły wisiał ogromny baner: Remember it’s not nice to be excluded! Pamiętaj, że bardzo niefajnie być wykluczonym!

To była ich myśl przewodnia.

We Francji doświadczyli za to zimnego chowu, co na początku było trudne, bo Basia jest matką-Polką-kwoką. Pierwszego dnia nie pozwolono jej wejść z Natalią na zajęcia. Dziewczynka miała 4 lata, nie mówiła po francusku i była jedynym obcym dzieckiem. Basia zapamiętała jej buzię przyklejoną do szyby i zapłakane oczy.

Ze zdziwieniem patrzyła na maluchy, które samodzielnie wiązały buty. Tam nikt się nie schylał, żeby im pomóc, tak, jak zawiązały, tak miały. Nikt z nimi nie chodził do toalety, załatwiały się same. Oczywiście, wszystko dostosowano do potrzeb dzieci – niskie muszle, małe umywalki itp. Dzieci były samodzielne i po polskich przedszkolach to był dla Basi szok.

Francuscy sąsiedzi zajęli się nimi poza szkołą – przychodzili, oferowali pomoc, zapraszali na kolacje.
- Nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek tak przyjął obcych w Polsce. Przecież my pewnie byliśmy dla tych Francuzów jak dla nas – kto? – Białorusini? Ukraińcy? Biedniejsi, wschodni, dziwni. Raz przyszła sąsiadka, matka czwórki dzieci i powiedziała, że jeśli tylko bym potrzebowała coś załatwić w mieście, to mam od razu do niej zadzwonić, bo ona chętnie zostanie z maleńkim Tomusiem.
Przy czwórce dzieci i pracy znalazła dla nas czas!

Pomogła zapisać Tomka do żłobka, jeździła z Basią do urzędów, tłumaczyła, pilnowała. - I to francuska laiczka, reprezentantka niechrześcijańskiego społeczeństwa. Przeczytałam ostatnio artykuł na temat badań, w których wyszło, że ateiści są bardziej skłonni do altruizmu i mniej oceniający niż wierzący – i to by się we Francji potwierdziło.

W szkole w Stanach stosunek nauczycieli do uczniów jest inny niż w Polsce. Tam szanują uczniów. Nie do pomyślenia, żeby nauczyciel (jak to miało miejsce tutaj) powiedział do ucznia: „Zamknij się!”. Albo o ocenach uczennicy przy całej klasie: „Dupy nie urywa.”

Widzą w podopiecznych ludzi. Nie oczekują odtwarzania wiedzy, ale słuchają tego, co uczniowie myślą. Rozwijają umiejętności. Cenią inność. Nagradzają prace nieszablonowe, oryginalne. Natalia usłyszała w Stanach, że uczniowie, którzy nie zadają pytań i nie kwestionują otrzymywanych informacji są podejrzani. U nas takie dzieci są postrzegane jako grzeczne i dobrze wychowane.

Poziom wiedzy w Stanach jest niższy niż w Polsce. Dzieci Basi osiągały maksymalne wyniki, mimo że były w tej szkole zaledwie rok i przyjechały bez znajomości angielskiego.

Tutaj w Polsce od trzech lat kują słówka, klepią budowę komórek i przekrój poprzeczny wulkanów … – tam uczyły się płynności wypowiedzi. Tego, jak prosto komunikować swoje potrzeby i uczucia. Jak mówić, żeby zrozumiał je drugi człowiek.
- Zauważ, że Amerykanie używają prostych słów, mają prosty – ale jakże potężny - przekaz.

W Stanach „prawdziwa” nauka zaczyna się w szkole średniej. Amerykanie wychodzą z założenia, że gros społeczeństwa będzie wykonywać w życiu proste prace. Nie ma więc sensu katować uczniów skomplikowaną matmą, fizyką czy chemią, trzeba tym ludziom dać inne, ważniejsze w życiu narzędzia. Jeśli jednak ktoś chce się dalej uczyć – to proszę bardzo, wybiera się na studia. A szkolnictwo wyższe w Stanach jest najlepsze na świecie.

Amerykanie stawiają na kreatywność i krytyczne myślenie. Nie na wkuwanie.

Czytamy teksty, a potem dyskutujemy, mamy burze mózgów – nauczyciel jest moderatorem, nie ględzącym wykładowcą.

My, Polacy, dużo rzeczy wiemy i co z tego? Jakoś nie jesteśmy liderem w niczym na świecie. Nie plasujemy się też zbyt wysoko na liście krajów szczęśliwych, przyjemnych do życia.


Pamiętamy ze szkoły kumpli i nauczycieli – tych dobrych i tych złych. Pierwsi, dają nam w życiu siłę, ci drudzy – ściągają w dół. Więc czy ta wiedza jest nam tak bardzo potrzebna do życia? Kto po latach pamięta budowę eugleny zielonej?

niedziela, 18 sierpnia 2019

Duchy w Jemenie



Dwa tygodnie temu wysłałam "Ekspatki" do kilku wydawnictw. Przyjaciółki-redaktorki poradziły mi nie publikować dalszych rozdziałów, bo jeśli odsłonię za dużo w sieci, nikt nie będzie chciał wydać książki. Postaram się (chwilowo) opowiadać tutaj inne ekspackie historie. Dziś o Jemenie, którego już nie ma, o Jemenie sprzed trzynastu lat. 

Duchy w Jemenie
Rok 2006

*
Mieliśmy wielkie szczęście. Jemeńskie linie lotnicze podarowały nam prezent tego lata.

Na tydzień (może dwa) przed pierwszym wylotem na Zanzibar dostaliśmy informację od niemieckojęzycznego Jemeńczyka, obsługującego pasażerów Yemen Airlines, że planowana na kilka godzin przesiadka w Sanie (stolicy Jemenu) zmieni się – z przyczyn niezależnych – w przesiadkę kilkudniową. Pan przepraszał i próbował nam wynagrodzić ewentualną inconvenience, oferując zakwaterowanie, pełne wyżywienie i transfery na lotnisko – na koszt linii lotniczych oczywiście.
Nie mógł wiedzieć, że dotąd ocieraliśmy łzy na myśl, że będziemy w Sanie tylko na lotnisku, wbici w fotele poczekalni, bez możliwości kichnięcia w bazarowy stosik pieprzy, kardamonów i goździków, bez zerknięcia na choćby jeden sański domeczek, bez jednego bodaj dźwięku stołecznej ulicy. Raz już przesiadałam się w egzotycznie brzmiącym miejscu (o nazwie Hongkong), spędziwszy kilka mało szałowych godzin przy herbacie z lotniskowej knajpy – szał miasta kończył się bowiem za szklanymi ścianami terminalu. I za nic nie chciał ich przekroczyć.
*
My to trzyosobowa rodzina w przeciętnym składzie: mąż, dziecko i żona. Mąż jest wyrobionym podróżnikiem, głównie afrykańskim. Dużo starszym ode mnie. Dziecko to mały chłopiec w wieku przedszkolnym. A ja… (ciągle nie wiem, kim jestem) mam 31 lat.

*
Wylądowaliśmy wieczorem. Dookoła lotniska ostre i gołe grzbiety gór. Lekki wiatr. W sali odpraw wielu wąsatych mężczyzn z przyczepionymi do pasów nożami o zadartych ostrzach, wskazywało nowo przybyłym okienko wizowe, okienko tranzytowe, paszportowe lub drogę do wyjścia. Kupiliśmy więc wizy, znaleźliśmy człowieka z Yemen Airlines i chcieliśmy się udać na poszukiwania podstawionych autokarów. Ale zamiast tego wpadliśmy w konfuzję – pan z linii zabrał nam (i reszcie pasażerów) paszporty i zbyt łamaną angielszczyzną tłumaczył, że musi je zatrzymać i że dostaniemy je z powrotem przy wylocie z Sany. Taki obrót sprawy wzbudził w nas zbyteczny – jak się potem okazało – niepokój, ale wiadomo, dowód tożsamości jest dla człowieka Zachodu dowodem istnienia.
W końcu jednak uwierzyliśmy panu, że wszystko będzie w porządku, wsiedliśmy do autokaru i pomknęliśmy przez uśpione już miasto.
Co było dalej?
Niekończący się festiwal dobrodziejstwa Sany, dającej się udomowić jednym szerokim uśmiechem. Gościnność. Serdeczność. Troska przechodniów o nas i naszego synka. Pyszne jedzenie. Bogactwo kultury. Zapachy: kardamony, cynamony, goździki, pieprze (kichaliśmy jak szaleni), wanilie. Gorączkowe targowiska katu. I sokoły, wczepione w przedramiona mężczyzn.

*
Sana to podobno najstarsze miasto świata (biblijne miasto Azal). Otoczona murami rozległa starówka sprawia wrażenie niezniszczalnej, zatrzymanej w czasie. Setki setek tysiącletnich (i starszych!) domów wyglądają jakby były wyjęte z najcudowniejszych scenografii do baśni tysiąca i jednej nocy. Architektura Sany jest niepowtarzalna. Wąskie, wysokie domy otynkowane jasnym gipsem. Piękne. Kolorowe szybki w oknach. Każde z pięciu czy sześciu pięter spełnia określone funkcje w gospodarstwie domowym, np. pierwsze piętro przeznaczone jest na spiżarnię i kuchnię, drugie służy m.in. do przyjmowania gości, na trzecim się śpi, a na dachach – pije herbatę, odpoczywa i żuje kat, magiczne zioło Jemeńczyków i Abisyńczyków.

*
Mężczyźni otwarci, ciepli, uczynni, gościnni. Pewnie tę gościnność cenili w Polakach  obywatele Zachodu, którzy odwiedzali nasz egzotyczny demolud. Spoglądali na studnie - żurawie, cebrzyki, drewniane chaty, pasiaste, kolorowe spódnice wiejskich kobiet, jeździli pekaesem, byli częstowani maślanką, chlebem i wódką, zapraszani do izdeb i zachwycali się - słusznie przecież - prostotą i skromnością naszego życia.
Czułam się w Sanie bezpieczna i szczęśliwa. Z jakimż zdziwieniem przeczytałam potem w serwisie internetowym Gazety, że w jemeńskich górach gangsterskie klany porywają turystów dla okupu. I że w sercu Sany na bazarze w kwietniu wybuchła bomba. Powtarza się też, że Sana jest intelektualną kuźnią, wylęgarnią, islamskich, al kaidowych bojowników. Nasza trójka, czyli synek, mąż i ja, doświadczyliśmy samych pozytywów. Sklepikarze częstowali nas pistacjami i rodzynkami. W zjednywaniu ludzi dużo pewnie pomogła blond – obecność synka, małego słodziaka.

*
Byłam bardzo ciekawa jemeńskich kobiet. Ortodoksyjny islam każe im się zakrywać od stóp do głów czarnymi, powłóczystymi szatami. Widać im tylko oczy. Synek mówił na nie: duchy.
Jakie tajemnice skrywają? Pilnie strzeżonych klejnotów? Skrępowanych męską jurysdykcją więźniarek? Ceniących tradycję muzułmańskich gospodyń? Emancypujących się powoli studentek?
Nie wiem. I nie znam nikogo, kto by wiedział.
W Polsce obracam się w feministycznym, wolnościowym środowisku. Popularny jest pogląd, że należałoby pomagać islamskim siostrom (tak, jak wszystkim ciemiężonym). Jasne. Tylko, że trudno o mądrą, nieinwazyjną pomoc, bez włażenia z buciorami w cudzą (inną!) kulturę. Każde pokolenie kobiet (i mężczyzn), niezależnie od miejsca urodzenia, wyznawanej religii i panującego ustroju politycznego, musi samodzielnie budować barykadę, z której przychodzące córki, wnuczki i prawnuczki cisną pierwsze kamienie. A w dobie globalnej wsi złączonej satelitarno-cybernetyczną siecią, historia nabiera rozpędu (pytanie, w którą stronę się rozpędzi).

*
Najważniejszą rzeczą, jaka się wydarzyła w Sanie, była dla mnie wizyta w hammamie, czyli w łaźni. Dla kobiet oczywiście. Do tej jednej z wielu sańskich łaźni trafiłam przypadkiem. Włóczyliśmy się po uliczkach Sany i w jednym z  urokliwych zaułków zobaczyłam drzwiczki, a nad nimi szyld. Zdecydowałam się bez namysłu (bez ręcznika i ubrań na zmianę). Mąż i syn obiecali poczekać bez marudzenia - tyle, ile trzeba będzie.
Pamiętam, jak o arabskich łaźniach parę lat temu pisała Olga Stanisławska w „Wysokich Obcasach” i marzyłam, żeby kiedyś własnymi nozdrzami poczuć wilgoć starych murów hammamu – szczególnie w kraju muzułmańskim.

*
Tylko w łaźni mogłam zobaczyć długie, grube, czarne, kręcone włosy i półnagie ciała kobiet, których świat jest pilnie strzeżony przed wścibskimi oczyma obcych. Tylko w łaźni mogłam zobaczyć ich śmiech otwierający piękne twarze, ich bogatą mimikę, żywiołową gestykulację. Jemenki z hammamu w Sanie były w różnym wieku – od najstarszej, kierującej akcją zmywania ze mnie brudu do najmłodszej, kilkuletniej dziewczynki przyglądającej się naszej bezsłownej wymianie. Wszystkie niezwykle piękne. Radosne, mocne, twarde. Z ogniami w oczach.
Nie miały najmniejszego problemu z intymnością. Myły mnie i szorowały spraną szmatką. Polewały raz ciepłą wodą, raz letnią, raz gorącą. Pokazywałyśmy sobie piersi (małe, duże, wiszące, sterczące) i pokazywałyśmy na palcach, ile dzieci wykarmiłyśmy i ile mamy lat.

*
Trochę mi się pozmieniało w głowie. I bardzo dużo zrozumiałam, miedzy innymi to, jak bezpiecznie jest pod osłoną szczelnej sukienki. Nikt się na ciebie nie gapi. Nikt nie ocenia. Nie punktuje.
Zrozumiałam też, dlaczego tak trudno jest nam, matkom małych dzieci,  wytrzymać w domach niczym w więzieniach. Jesteśmy zupełnie same. Nasi mężowie pracują, a my siedzimy same z dziećmi. Poszatkowane klitki w blokach zatrzymują nasze tajemnice. Nie mamy przestrzeni, w której – jak w hammamie, jak w namiocie nomadek, jak na dziedzińcach sańskich kamienic – mogłybyśmy cieszyć się mądrością starszych kobiet i siostrzaną wspólnotą.

Jakby na potwierdzenie moich odczuć, znalazły się słowa Angeliki Aliti (z kultowej książki pt. Dzika kobieta. Powrót do źródeł kobiecej energii i władzy):

„Nasze orientalne siostry  idą – jak już wspomniałam - inną drogą. (…) W przeciwieństwie do nas nie są poddawane duchowej kastracji, lecz zostają zawoalowane i zamknięte. Pozostają w grupie kobiet i prowadzą – przynajmniej w sferze pozbawionej mężczyzn – harmonijne życie.  Harem pierwotnie oznaczał bynajmniej nie miejsce, w którym zamknięte były kobiety, lecz z którego wykluczono mężczyzn. To ogromna różnica. Jeśli ktoś był kiedykolwiek w Turcji w łaźni kobiecej lub u nomadów czy Beduinów w namiocie kobiet, ten ma wyobrażenie, co zabrano nam, kobietom zachodnim. W książce Harem za kwefem Vittoria Alliata przedstawia następującą scenę. (…) Opowiada, jak to kobiety siedziały w kole i podawały sobie z ręki do ręki parującą glinianą czarkę, w której znajdowały się pachnące zioła. Okadzały swe suknie i chusty owymi wonnościami; jedna z nich grała na lutni, wszystkie rozmawiały ze sobą, opowiadały różne historie, a były to przedstawicielki jednej rodziny – matka, córki, ciotki, kuzynki (…). Panowała tam atmosfera odprężenia, swobody i animalistycznego zadowolenia, jaką można przeżyć tylko wtedy, gdy spadną wszelkie wschodnie zasłony i wszelkie zachodnie maski i kobiety znajdą się pośród siebie.”



poniedziałek, 12 sierpnia 2019

Raszida. Bez wspólnoty nie ma życia


                                         

Raszida
Bez wspólnoty nie ma życia


Raszidę poznałam w aruszańskim klubie książki. Polubiłyśmy się od pierwszej chwili. Bez wahania, bez strachu zgodziła się opowiedzieć o swoim życiu.


Nie wiem, dlaczego chcesz ze mną rozmawiać, moje życie jest tak przeraźliwie nudne.
Moi rodzice i dziadkowie urodzili się już tutaj. Pradziadkowie pochodzili z Gudżaratu. Przypłynęli statkami na wybrzeże – do Tangi, na Zanzibar i Pembę. Wiem o nich tylko tyle, że byli kupcami, a handel między Indiami a Afryką Wschodnią kwitł za czasów sułtana. Nie mam jednak żadnych sentymentów związanych z Gudżaratem. W przeciwieństwie do innych Hindusów mieszkających w Aruszy, uważamy się za Tanzańczyków. Choć niestety według Tanzańczyków – jesteśmy obcy, jesteśmy Hindusami. Ciągle słyszę o sobie na ulicy: muhindi.
Nie da się ukryć, że jestem z pochodzenia Hinduską. I nie da się ukryć, że jesteś biała. Te przezwiska bolą. Na przykład, gdy zatrzymuje mnie policja albo gdy urzędnicy przychodzą do naszego sklepu z kontrolą i dają nam wyraźnie odczuć, że jesteśmy obcy. Że to nie jest nasz dom, że to nie jest nasza ojczyzna. Podczas, gdy my rozwijamy kraj dzięki interesom, jakie tu prowadzimy, tworzymy miejsca pracy, płacimy solennie podatki i mieszkamy tutaj od pokoleń.
Choć muszę uczciwie przyznać, że wielu tanzańskich Hindusów trzyma się od Tanzańczyków z daleka. Funkcjonują wyłącznie w swoich zamkniętych środowiskach i nie chcą się integrować.
Nigdy nie interesowałam się historią naszej rodziny. Nie znałam nawet swoich dziadków, odeszli zanim się urodziłam. Żyję tym, co dzieje się teraz.

Uczyłam się w Aruszy, w szkołach koedukacyjnych. Najpierw była to Saint Constantine International School, a potem rodzice przenieśli mnie do prywatnej szkoły, Arusha School, bliżej naszego domu. Za moich czasów Arusha School była wspaniała. Poza edukacją na wysokim poziomie, oferowała jazdę konną, basen, gry na wielkich terenach zielonych. Niestety z czasem przejęli ją komuniści i podupadła. Uczyli się w niej zarówno tanzańscy Hindusi, jak i rodowici Tanzańczycy i kilku białych – dzieci misjonarzy i niemieckich farmerów. Mieliśmy australijskich nauczycieli.
To był przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Urodziłam się w 1970 roku.
W wieku dwunastu lat skończyłam podstawówkę i przeniosłam się do gimnazjum niedaleko obecnej świątyni Sikhów. I niedaleko naszego meczetu.
Nie wiedziałam, co chcę robić w życiu. Studiować? Mieć dzieci? Podróżować? Siedzieć w domu?
Nie miałam zbyt dużego kontaktu z rzeczywistością. Chodziłam z głową w chmurach, bo bez przerwy czytałam książki. Od rana do wieczora. Byłam stuprocentową romantyczką i moje wyobrażenie o życiu pochodziło z książek – co – jak wiemy - może być mylące. Miałam niepraktyczne fantazje odnośnie do własnej przyszłości, wziąwszy pod uwagę realia ówczesnej Tanzanii, namiętnie nacjonalizowanej przez Nyerere. Półki w sklepach świeciły pustkami, produkty typu pasta do zębów czy mydło były nie do dostania. Zakazano importu; należało wspierać tanzański rynek, co graniczyło z absurdem, bo nie produkował dosłownie niczego.
Nawet mydło przemycaliśmy z Nairobi. To zaledwie parę godzin jazdy z Aruszy. Chowaliśmy mydło, pastę do zębów i czekolady pod siedzeniami auta. Pamiętam to bardzo dobrze. Zwłaszcza celników i pograniczników.
Od tamtej pory odczuwam strach przy przekraczaniu granicy. Za każdym razem, mam wrażenie, że robię coś złego. Że ktoś mnie zatrzyma i przeszuka mój bagaż.
Pamiętam życie w strachu. Naloty policji na domy Hindusów i wielogodzinne kontrole. Aresztowania. Wystarczyło nie mieć dowodu zakupu telewizora, magnetofonu czy radioodbiornika i szło się siedzieć. Pamiętam, że ludzie wyrzucali swoje telewizory przez okna na odgłos łomotania do drzwi. Szli siedzieć za obcą walutę w domu, nawet za kilka kenijskich szylingów, których nie udało się wydać w Nairobi, czy dolara. Mieliśmy znajomą z Tangi, Hinduskę, która trafiła do więzienia, bo policja znalazła dziesięciorupiowy banknot w jednej z jej książek!
Nasza rodzina miała wielkie szczęście, że nie odebrano jej domu ani majątku. Nie zostaliśmy znacjonalizowani.
Nyerere miał dobrą ideę – równości i sprawiedliwości społecznej, ale fatalnie wcielał ją w życie. Rząd w ciągu jednej nocy odebrał majątki tysiącom ludzi.  Niemalże z dnia na dzień.
Budynki, które stoją wzdłuż głównej ulicy w Aruszy – Sokoine Road, były kiedyś w rękach prywatnych. Teraz należą do National Housing.
Około dziesięciu lat temu weszła w życie ustawa o reprywatyzacji i dawni właściciele mogli ubiegać się o ich zwrot, ale większość z nich już dawno opuściła Tanzanię; część ludzi dostała jednak swoje domy z powrotem.
Pamiętam ten strach o mojego ojca, który mógł być w każdej chwili aresztowany.
Podróżowanie było możliwe, ale za drogie. Po raz pierwszy wyjechałam dalej za granicę w wieku trzynastu lat. Polecieliśmy do Indii i Pakistanu.
Przeżyłam w Indiach szok kulturowy.
Dlaczego?
Życie w Indiach było zupełnie inne od tego, które znałam w Tanzanii. Mimo że jestem z pochodzenia Hinduską, mówię w hindi i od urodzenia jem hinduskie jedzenie – to Indie były szokujące, obce.
Teraz je uwielbiam – Bombaj to moje ulubione miasto, kosmopolityczne, wiecznie żywe. Wtedy przerażały mnie tłumy ludzi - teraz czuję się wreszcie dobrze, bo anonimowo, swojsko. Dopóki nie otworzę ust i nie zacznę mówić z obcym, tanzańskim akcentem, momentalnie wyczuwalnym przez indyjskich Hindusów.
To jest ten nasz ból – nigdzie nie czujemy się jak u siebie. Ani tu, w Afryce, ani tam, w Indiach. Żyjemy w niepewności, zawieszeni między kontynentami. Za każdym razem, gdy w Afryce zaczynają się napięcia polityczne, ludzie podchodzą do nas na ulicy i każą nam wracać do „swojego kraju”. Tylko, że my nie mamy innego kraju poza tym, w którym żyjemy. Dokąd mamy pójść? Z Tanzanii, z Kenii, z Ugandy?
W Aruszy należę do wspólnoty muzułmańskich Hindusów.
Jesteśmy bohrami, szyitami, ismailitami.
To, co nas odróżnia od innych odłamów islamu, to to, że jesteśmy bardzo zamożni. Każdy bohra jest przedsiębiorcą.  Bohrów zachęca się do tego, żeby rozkręcać własny biznes – żeby nie pracować dla obcego.
Wielu bohrów przybyło do Afryki Wschodniej z Gudżaratu w XIX wieku.
Kobiety wyróżniają się strojem – noszą pastelowe sukienki i pastelowe kapturki, prześlicznie wyszywane na krawędziach.
Nie znoszę tego stroju. Nasza burka nazywa się rida i unikam jej, jak tylko mogę. To jedna z zasad naszej religii, której się opieram. My MUSIMY ubierać się w ridy.
Mężczyźni mogą na siebie wkładać, co chcą, mają tylko zakrywać nogi i torsy.
Nie mam pojęcia, skąd wzięła się zmiana koloru burki, ponoć chodziło o to, że czarny kolor kojarzy się z żałobą. Pamiętam, że kolorowe burki wprowadzono w latach siedemdziesiątych XX wieku. Wcześniej obowiązywały nas czarne. Choć – dziwne – moja mama nie musiała nosić żadnej. Gdy wychodzili z ojcem wieczorami, wkładała eleganckie, nowoczesne suknie.
Każda sekta ma swoje własne regulacje. Niektóre kobiety noszą dżinsy, bluzki z długim rękawem i chustę, a więc zakrywają przyzwoicie ciało, choć nie burką. Niektóre zakrywają się od stóp do głów – z twarzami, dłońmi, stopami włącznie.
Rozmawiałam z wieloma nowocześnie myślącymi kobietami, które za nic w świecie nie wyjdą z domu z odkrytą głową – wierzą głęboko, że zakrywanie włosów przed światem służy ich dobru. Mogą sprzeniewierzyć się wielu innym wymaganiom islamu, ale zawsze zakryją włosy.
Może ktoś im to dobrze wytłumaczył?
Mnie nie wyjaśniono, dlaczego mam te włosy zakrywać.
Włosy mają być zakryte w obecności każdego obcego mężczyzny. Wśród kobiet można być bez chusty.
Sunnitki – sunnici są liberalni - nie muszą zakrywać włosów i to jest ich wybór.
Nie chodziłam do szkoły koranicznej – przeszłam bardzo podstawową edukację muzułmańską. Teraz uczy się dzieci lepiej, głębiej.
Ale ja nie zgadzam się z większością tych nauk.
Nie podoba mi się, jak się te dzieci indoktrynuje. Uczą się nietolerancji. Zabrania się im spotykać i przyjaźnić z nie-muzułmanami. Moje dzieci są już dorosłe, więc mówię ci o tym, co słyszę od innych matek. Jestem tym przerażona. Nietolerancja nie ma nic wspólnego z islamem, przeczy każdemu słowu zapisanemu w Koranie. Ale na tym polega wolność tej religii – wiele zależy od interpretacji, od tego, kto czyta Księgę, kto ją wyjaśnia.
Medresy mają nauczyć dzieci czytać Koran – czytać bez zrozumienia, bo żadne z nas nie uczy się arabskiego, tylko fonetycznego zapisu znaków i składania ich w modlitwy. Czytam Koran – ale nie rozumiem ani słowa. Powtarzamy sury. Uczymy się ich na pamięć. Nie wiemy, co klepiemy. Trenujemy za to pamięć – to genialne narzędzia mnemotechniczne.
Jestem pewna, że to, co klepiemy nie przypomina oryginalnych modlitw. Modlimy się banialukami.
Oczywiście, można te modlitwy tłumaczyć w Internecie, ale większości się tego nie chce robić. Poza tym – wszystkie te teksty były tłumaczone przez mężczyzn.
Ale wiem, że istnieje Koran przetłumaczony przez kobietę. Doktor Laleh Bakhtiar  jako pierwsza przełożyła Koran na angielski. Podobno wyjaśnia kwestię „bicia” kobiet, jakie rzekomo nakazuje Prorok muzułmanom. Tajemnica tkwi w niechlujnym przekładzie Księgi, w odszyfrowaniu starodawnych słów.

Rodzisz się w rodzinie bohrów i wkraczasz w jej struktury w okresie dojrzewania.
Chłopcy w wieku 15-16 lat, dziewczynki po pierwszej menstruacji. Dokonuje się to podczas ceremonii, która nazywa się misak. To taki świadomy chrzest  – społeczność uznaje, że młody człowiek jest już na tyle dojrzały, że może zrozumieć zasady islamu i się im podporządkować. Przyjmujemy, że przed misak wszystkie grzechy dziecka wpisywane są w poczet grzechów rodzica, po misak dziecko odpowiada za nie samo.
To, czego nie lubię to to, że nikt nam nie daje wyboru.
Nadchodzi czas misak i nikt nas nie pyta, czy aby na pewno chcemy wyznawać islam. Może chcielibyśmy być chrześcijanami? Albo hindusami? Buddystami? Nic nie wiemy o innych religiach, nie uczymy się o nich – nie mamy wyboru.
Rodzisz się w danym miejscu, w danej rodzinie i przejmujesz jej zwyczaje, a twoje dzieci powtarzają – często bezmyślnie – ten sam schemat. To mnie strasznie uwiera.
Nie możesz się wyłamać, szczególnie tutaj, w tak małej społeczności tanzańskich Hindusów, nie masz wyjścia – bo dokąd miałabyś pójść? Sama? Nie dostałabyś najmniejszego wsparcia.
Tutaj rodziny znają się od pokoleń, mają określone zajęcia, rodzinne biznesy. Wyjście z meczetu, wyjście z religii byłoby końcem życia we wspólnocie. Narzekam na tę wspólnotę, duszę się w niej – ale doskonale zdaję sobie sprawę z tego, jak bardzo wspólnota nam pomaga.
Bez wspólnoty tutaj nie ma życia. To nasza rama, struktura. Nasz środek, centrum. Punkt odniesienia.
Ale i nasz kobiecy oprawca.
Sekta bohrów należy do dość nielicznych sekt muzułmańskich, które rzezają dziewczynki.
Zanim zacznę o tym mówić, chcę podkreślić, że to, co my robimy w żadnym razie nie przypomina tego, co się dzieje w Sudanie i w Somalii. W Sudanie i w Somalii baby nie dość, że tną dziewczynkom wargi sromowe, to jeszcze wycinają im łechtaczki, najczęściej w strasznych warunkach, tępymi, brudnymi narzędziami.
Obrzezanie dziewczynek wśród bohrów należy do tabu i jest kolejną rzeczą w naszej religii, która mnie boli, na którą się nie godzę.
Trudno mi o tym mówić, każdy milczy na ten temat.
Dziewczynki są rzezane, kiedy mają dokładnie siedem lat. Nie wcześniej, nie później.
Zabiegu dokonuje się w domach. Nie w szpitalu, bo ten zabieg jest w większości państw zakazany. Ale często robi to lekarka lub pielęgniarka.
To, co ja przeszłam było straszne. Odbyło się w obcym mieszkaniu. Nikt mi nawet nie powiedział, co się dzieje. Nikt mnie nie przygotował. Zresztą, nie można się na to przygotować.
Zero znieczulenia. Nic. Ale my tniemy dosłownie koniuszek, odcinamy maleńki kawałek. Ledwo to widać.
Koniuszek czego?
Clitoris. Łechtaczki.
Po co?
Nie mam pojęcia. Nie mogę tego zrozumieć i nikt mi nigdy nie wytłumaczył, dlaczego jesteśmy rzezane, dlaczego musimy przez to przechodzić.
Nigdy wcześniej o tym nie mówiłam.
Nigdy też nie mówiłam o obrzezaniu mojej córki.
Początkowo oboje z Hatimem nie chcieliśmy, żeby Jasmina została poddana zabiegowi. Odkąd się urodziła, widmo cyrkumcyzji wisiało nad nami jak czarna chmura. Im bliżej było jej siódmych urodzin, tym bardziej zaczynałam mięknąć. Poddawałam się presji otoczenia.
Pomyśleliśmy w końcu z Hatimem, że coś w tym rytuale musi być, coś ważnego, że tkwi w tym jakaś większa przyczyna  – tak, jak obrzezanie chłopców ma praprzyczynę w higienie. Zgadywaliśmy, że ma to związek ze złagodzeniem popędu seksualnego, że pomoże naszej córce w czasie dojrzewania.
Zawsze go dokonywano i zawsze się go będzie dokonywało. Nie ma odwrotu. Matki robią to córkom, córki swoim córkom.
Moje obrzezanie było koszmarem, ale nie tyle przez ból, płacz i krew, ile przez przeraźliwy strach. Mama zabrała mnie do Tangi, do ciotki w odwiedziny.  Dosłownie herbatka i ciastka.
Siedziałyśmy przy stole i rozmawiałyśmy. W pewnym momencie w drzwiach drugiego pokoju pojawiła się obca kobieta i zawołała mnie do siebie, żeby mi coś pokazać.
Weszłam do tego pokoju i zobaczyłam w nim drugą obcą kobietę. Ta pierwsza położyła mnie na kanapie, podniosła moje nogi do góry, zadarła mi spódnicę i zdjęła majtki. Druga mnie mocno przytrzymywała. Samo to było okropne, dwie obce kobiety trzymają cię na siłę i zdzierają z ciebie majtki. Nie masz pojęcia, co się dzieje.
A mama i ciotki piją herbatę i jedzą ciasta w pokoju obok.
Cięcie nastąpiło szybko. Nie pamiętam nawet bólu. Ale strach nie opuścił mnie przez lata. Umyły mnie gorącą wodą, zatamowały krwawienie. Ta krew też mnie przeraziła. Nie wiedziałam jeszcze wtedy nic o własnej kobiecości, krew kojarzyła mi się z czymś strasznym.
Płakałam i płakałam, jeszcze parę godzin po.
Pewnie pytałam mamę, dlaczego to zrobiła, ale nie pamiętam, żeby coś sensownego powiedziała.
Z moją córką było inaczej.
Starsza siostra Hatima jest bardzo konserwatywna. I to ona wierciła nam dziurę w brzuchu. Nalegała, namawiała. Tak, jak ci już powiedziałam, my nie chcieliśmy się na to zgodzić, ale wiedzieliśmy też, że nie możemy się nikomu przyznać. Zamierzaliśmy udać obrzezanie. Tak, udać.
Przy okazji dziewczęcego obrzezania nie ma wielkiej ceremonii, odbywa się to za zamkniętymi drzwiami. Myślę, że wiele kobiet udaje, że tnie córki – ale nigdy żadna się do tego nie przyzna. Nikt o tym nie mówi – w ogóle.
 Pamiętam, że odbyłam taką rozmowę, na temat naszego kobiecego losu i doświadczeń tylko raz w życiu. Siedziałyśmy w kilka dziewczyn i każda z nas nieśmiało przebąknęła o swoim „rytuale”. O tym, jak jej to zrobiono. I jak potworne to było.
Usprawiedliwiam się tym, że teraz cyrkumcyzja odbywa się w sterylnych warunkach i dokonują jej profesjonalistki.
Pojechaliśmy z Jasminą do Mombasy. Zanim się zdecydowaliśmy na zabieg, długo rozmawiałam przez telefon z pielęgniarką, którą miała ciąć naszą córkę. Przekonywała mnie, że cięcie nie wpłynie na zdrowie seksualne Jasminy, że jej nie pogrąży, że to drobiazg. Obiecała, że przed zabiegiem wytłumaczy Jasminie raz jeszcze, co się stanie, jak i dlaczego. Cyrkumcyzja Jasminy nie odbyła się tak, jak w moim pokoleniu na zasadzie łapanki, w ciemności. Sytuacja poprawiła się – pokolenie mojej córki ma już lepiej.
Jasmina pytała, dlaczego. A ja jej powiedziałam, że tak to już jest. Taka jest nasza tradycja. I Jasmina to przyjęła. Czuła się dobrze, fizycznie. Nie płakała cały dzień, tak jak ja w jej wieku. Parę godzin po zabiegu pływała w basenie. Żałuję jednak, że nie miała wyboru.
Nie wiem, czy Jasmina zrobi to swojej córce. Ciekawa jestem, czy rozmawia ze swoimi przyjaciółkami na ten temat.
Decyzję o obrzezaniu Jasminy podjęliśmy z Hatimem wspólnie.
- Hatim jest wyjątkowym mężczyzną. Ale znam takich, jak on – otwartych i mądrych, wielu. Hatim uwielbia grać w golfa. I jest masonem.
Wbrew stereotypom, nie uważają oni, że kobieta ma siedzieć w domu i zajmować się dziećmi.
Hatim zawsze mnie wspierał w niezależności, zachęcał do rozwoju, dawał wolność. Ufał mi, wierzył we mnie.
Dzięki niemu jestem tu, gdzie jestem. Odkąd pamiętam miałam bardzo niskie poczucie własnej wartości, nie wierzyłam w siebie, nie lubiłam siebie.
Może dlatego uciekałam w świat książek?
Nasze małżeństwo nie było zaaranżowane, znaliśmy się ze szkoły średniej.
Hatim wyjechał do szkoły średniej do Anglii, tam też studiował. Wyjechał z Aruszy w wieku trzynastu lat. Nie ma żadnych dobrych wspomnień z tego okresu. Wyobraź sobie, młody Hindus w Wielkiej Brytanii w latach 80’. Zderzył się z murem nietolerancji. Anglicy traktowali go strasznie. Hindusi żyli poza społeczeństwem.
Trzeba jednak przyznać, że często to Hindusi nie integrują się z lokalną społecznością. Uważają się za lepszych. Szczególnie w krajach Trzeciego Świata. Spójrz na nas tutaj, w Tanzanii – zamknęliśmy się we własnych społecznościach. Oczywiście, zdarzają się wyjątki – ale w sumie tak to wygląda.
Zachodni ekspaci też nie mają zbyt wielu tanzańskich przyjaciół – a to dlatego, że raz, barierą jest język – ekspaci nie mówią w suahili, Tanzańczycy nie mówią po angielsku, a dwa - to kolosalna przepaść w wykształceniu i sposobie na życie.
Brązowi przyjaźnią się z brązowymi, biali z białymi, a czarni z czarnymi.
Obawiam się, że tak naprawdę wszyscy jesteśmy rasistami. Pomimo naszych dobrych chęci, pomimo naszego otwartego na inność światopoglądu. Nie chcemy nimi być, ale nie ma na to rady. Najpierw widzimy cudzy kolor skóry.
Rasistą NIE jest ten, kto patrzy na drugiego człowieka i NIE widzi innego koloru skóry.
Nie zauważa, nie dostrzega.
Patrzę na ciebie i widzę, że jesteś biała. To jest moje pierwsze wrażenie, pierwsza cecha dystynktywna. Definiuję cię poprzez twój kolor skóry – najpierw. Potem widzę kolor twoich oczu, jakie masz włosy, czy jesteś gruba czy chuda i tak dalej.
Kolor skóry rzuca się w oczy – czy chcesz tego czy nie.
Moje dzieci nie znoszą, gdy wskazujemy na kolor skóry ich przyjaciół. To nie ma dla nich najmniejszego znaczenia. Imran, mój syn, miał przyjaciółkę. Mówił o niej dużo, spotykał się z nią – mieszkali w internacie w Moszi. Po kilku miesiącach poznaliśmy ją – była czarną Tanzanką. Ani razu nie wspomniał o kolorze jej skóry. Nasze dzieci są nowym pokoleniem, rosną bez uprzedzeń.
Do ekspackiego klubu książki, gdzie się poznałyśmy trafiłam przez Samirę. Kolegujemy się od lat. Wiedziała, że bez przerwy czytam i że mam hopla na punkcie książek. Zaprosiła mnie na spotkanie z dziewczynami. Na początku trochę się bałam, bo – jak już ci mówiłam – jestem nieśmiała, brakuje mi pewności siebie, szczególnie w nowym środowisku. Myślałam, że nie mam nic do powiedzenia, nic do zaoferowania.
Poszłam raz, drugi i teraz nie wyobrażam sobie życia bez tych spotkań. Wcześniej czytałam i z nikim nie rozmawiałam o tym, co czuję i myślę po lekturze. Kogo zresztą miałoby to interesować?
Teraz kocham rozmawiać o książkach, które razem czytamy. Uwielbiam się dzielić własnymi refleksjami słuchać tego, co każda z nas ma do powiedzenia.

Zrobimy sobie małą przerwę? Czego się napijesz – kawy, herbaty? Mam też ciastka, orzechy i indyjskie chrupki…
Chodź, pokażę ci też moją bibliotekę na górze. Mam ogromny zbiór. Miałam w Aruszy księgarnię.
Chciałam być jak najbliżej książek i od lat marzyłam o własnej księgarni. Otworzyłam ją w 2003 roku.
Przynosiła dochód umiarkowany, ale wystarczający. Nie od razu, oczywiście, księgarnia potrzebowała czasu, żeby zaistnieć w głowach kupujących. Ale po paru miesiącach zaczął się ruch.
Niestety, przyszła pora deszczowa, lało przez kilka dni z rzędu, bez przerwy. Zrobiła się powódź i zalało mi cały lokal. Woda zniszczyła wszystkie książki w magazynie. Nie dźwignęłam się finansowo po tej stracie. Poza tym ciężko mi było jednocześnie prowadzić nasz sklep London Bazaar i księgarnię.
W bibliotece ciągle mam książki, które ocalały z powodzi. I cały czas kupuję nowe.
To mój ulubiony Vasanji i jego najnowsza książka The Magic of Saida. Vasanji pisze o Hindusach w Afryce Wschodniej. Sam się tutaj wychował, a potem wyemigrował do Kanady. Książka opowiada o chłopcu, który ma afrykańską matkę i ojca Hindusa. Jest mieszańcem, nie może się odnaleźć ani wśród Afrykanów, ani wśród Hindusów. Mieszka z matką na wsi pod Kilwa. Przyjaźni się z tytułową Saidą. Wiedzie beztroskie, choć ubogie, dzieciństwo, do czasu, gdy matka wysyła go do hinduskich krewnych do Kanady, żeby miał lepsze życie. Dla chłopca to straszny cios, czuje się zdradzony i opuszczony. Traci kontakt z Saidą, traci też kontakt ze swoją matką. W Kanadzie odnosi sukces, staje się lekarzem, ale nie jest szczęśliwy. Wraca do Tanzanii jako dorosły mężczyzna, ojciec nastoletnich dzieci, chce odnaleźć stracone dzieciństwo, chce odnaleźć Saidę. Koniecznie przeczytaj tę książkę, na pewno ci się spodoba.
Mam trzy ulubione lektury. Wracam do nich przez całe życie.
Pierwsza to Delikatna równowaga Rohintona Mistry’ego. Arcydzieło. Książka mówi o Indiach, ale dotyczy wszystkich, każdego człowieka. Wspaniała, prawdziwa, mocna.
Druga to Zabić drozda. Klasyka.
Uwielbiam w Harper Lee to, że w czasach, kiedy każdy myślał sztampowo i jednakowo – po rasistowsku, umiała się wspiąć na wyżynę człowieczeństwa i stworzyć głęboką antyrasistowską opowieść. Miała odwagę mówić prawdę i stanąć po stronie dobra.
Trzecia to Na wschód od Edenu Steinbecka. Mówi o człowieku. Dobru i złu. Steinbeck dociera do sedna. Rozbraja ludzkie emocje. Układa emocje w słowa.
To półka z ważnymi książkami.
Na przykład z Prorokiem Kahila Gibrana. Zobacz. Bardzo stary egzemplarz. Należał do mojego dziadka, który podarował mi go tuż przed śmiercią. Z dedykacją dla mnie w urdu. Dziadek miał dużą wiedzę, ale nie potrafił sobie ułożyć życia. Był sfrustrowany, nerwowy. Mój ojciec go nie znosił, bo dziadek był gwałtownym rodzicem i używał wobec dzieci przemocy. Na starość wrócił z Afryki do Indii. Rzadko go widywałam, ale – jak to często bywa ze złymi rodzicami – był świetnym dziadkiem.
Somerset Maughm. To ulubiony autor Hatima. Przywiózł te książki z Anglii.
Jumpa Lahiri, Arundhati Roy, Kiren Desai  – bardzo lubię hinduskie autorki. 
Tu książki z dzieciństwa – leksykony, poradniki dla dziewcząt, encyklopedie –sprzed Google, sprzed Internetu.
Tutaj mam książki z literaturą rozrywkową. Potrzebuję ich między poważnymi lekturami. Jak Zakupoholiczka!
Gdybym w Aruszy były jakieś porządne sklepy, wydawałabym wszystkie pieniądze na książki i na … buty! Uwielbiam zakupy.
Czytam wyłącznie po angielsku.
Mówię w gudżarati, ale nie piszę ani nie czytam w tym języku. W suahili czytuję tylko gazety, bo jeszcze nie ma spisanej w nim dobrej literatury pięknej.
Poza Robertem Shabaanem, poetą z Tangi. I „Juliuszem Cezarem” przetłumaczonym przez Nyerere.
A tu mam książki twojego ulubionego Kapuścińskiego. „Cesarz” i „W cieniu słońca”. Polski tytuł to „Heban”?
Nie spieszę się z tą książką. Spostrzeżenia Kapuścińskiego są tak trafne, tak mądre i przejmujące. Mam wrażenie, że czytając W cieniu słońca rozmawiam z jakimś afrykańskim guru.
Kawa i ciastka czekają w salonie. Przejdziemy się tam? Pokażę ci zdjęcia z rodzinnego albumu.
I opowiem ci, co się ze mną działo po szkole średniej.

O ile nauka w szkole podstawowej szła mi całkiem nieźle, o tyle szkoła średnia okazała się katastrofą. Nie lubiłam żadnego przedmiotu w szkole – poza angielskim. Sposób, w jaki nas uczono był nudny i toporny. Trzeba było wkuwać mnóstwo nieciekawych rzeczy i nie mogłam sobie z tym poradzić. Nie wiedziałam, co mam robić w życiu, czułam, że się gubię. Chciałam być lekarką lub pielęgniarką, ale moje oceny były zbyt słabe, żeby dostać się na studia. Pod koniec gimnazjum usłyszałam o studium dekoracji wnętrz – w Bombaju i pomyślałam, że to dla mnie jedyna szansa.
To studium było dziełem przypadku. Miałam konserwatywne podejście do życia. Wiedziałam, że wyjdę za mąż, będę mieć dzieci i stanę się gospodynią domową. Kto inny będzie się martwił o mój byt. Ktoś inny weźmie odpowiedzialność za moje życie.
Mąż.
Nie miałam ambicji ani pomysłu na karierę.
Spędziłam w Bombaju rok, mieszkałam sama na stancji, w obrzydliwej kamienicy. Po roku zachorowałam na tyfus. Wylądowałam w szpitalu. Wróciłam do Aruszy na wakacje i ojciec nie pozwolił mi kontynuować nauki, bo się o mnie bał. Miałam 17 lat.
Miałam opiekunów z naszej muzułmańskiej społeczności, jadłam z nimi kolację każdego dnia. Mieszkali po drugiej stronie ulicy. Pamiętam, jak nie znosiłam jej przekraczać – roiło się od samochodów, riksz, krów, ludzi – agresywnych, napastliwych mężczyzn również; trafik w Indiach jest straszny.
Wyjechaliśmy z rodzicami na dwa lata do Mogadiszu. Ojciec dostał tam pracę w Banku Światowym.
Po powrocie zaczęłam pracę w biurze architektonicznym.
Lubiłam ją i doceniano mnie. Rysowałam domy, robiłam projekty, które zlecał mi główny architekt. To były lata 90, początek. Byliśmy bez komputerów.
I wtedy pojawił się Hatim. Znaliśmy się z widzenia ze szkoły. Tutaj wszyscy się znają.
Matka Hatima umarła tuż przed jego końcowymi egzaminami w Anglii. W związku z tym Hatim wrócił do Aruszy natychmiast po skończeniu koledżu. Miał 21 lat. W samą porę, bo jego ojciec zdecydował, że sprzeda swój biznes – był pewien, że syn nie wróci z zagranicy do Tanzanii, że ułoży sobie życie tam, na Północy.
Wraz z kilkorgiem przyjaciół, tworzyliśmy paczkę. Spotykaliśmy się, rozmawialiśmy. Organizowaliśmy pikniki. Hatim się do nas przyłączył. Okazało się, że wiele nas łączy, że się lubimy, że dużo rozmawiamy. Nie było wokół mnie zbyt wielu mężczyzn, z którymi mogłabym pogadać o książkach.
Jak już wspomniałam, miałam wybitnie romantyczny stosunek do świata i do miłości – Hatim się w ten romantyzm doskonale wpisywał. Był nowocześnie myślącym młodym człowiekiem, który posmakował życia w Londynie i miał błyskotliwe przemyślenia na temat naszych dwóch światów. Nie tylko ja pragnęłam dzielić się moimi lekturami, także on znalazł we mnie powiernicę.
Pasjonowała nas literatura, filozofia, socjologia, ekonomia. Czyli coś więcej niż kuchnia, stroje i przyjęcia.
Zaprzyjaźniliśmy się.
I oboje utrzymywaliśmy, że to tylko przyjaźń, że nie mamy się ku sobie, tylko się tak wspaniale rozumiemy. Nie było oczywiście mowy, żebyśmy się spotykali sam na sam – widywaliśmy się wyłącznie wśród znajomych - na piknikach i kolacjach. I rozmawialiśmy przez telefon. Zwykły, stacjonarny. Nie było wtedy jeszcze komórek. Moi rodzice zaczęli przebąkiwać, że powinnam wyjść za mąż. Miałam dwadzieścia lat, w Indiach już dawno miałabym męża i dzieci. Hatim twierdził, że nie zamierza się żenić, że jest dla niego za wcześnie. Musiałam znaleźć kogoś innego.
Pojechałam nawet na spotkanie z zaaranżowanym kandydatem do Nairobi. To było przezabawne.
Złapałam się na tym, że porównywałam go do Hatima. Nie miało dla mnie znaczenia, jak wyglądał – najważniejsze było to, o czym będziemy rozmawiać. Chciałam, żebyśmy mogli rozmawiać tak, jak z Hatimem.
Potem było spotkanie w Mombasie, w bardzo bogatej rodzinie. Jak zwykle, pojechaliśmy całą rodziną, zanocowaliśmy u krewnych i stawiliśmy się na popołudniową herbatę u rodziców drugiego kandydata. Wspominam to ze śmiechem, ale cały ten rytuał odwiedzin był dość stresujący. Rozglądałam się dookoła i zastanawiałam się, czy pasuję do tej wspaniałej willi z basenem.
Jak można się zdecydować na małżeństwo po godzinnej wizycie?
W naszej społeczności do dziś nie uznaje się związku przed ślubem. Nie możesz mieć chłopaka ani dziewczyny, jeśli chcesz z kimś być – musisz wziąć ślub. Nie ma innej możliwości.
Dziewczyny muszą być dziewicami.
Ja byłam.
Całe życie mam jednego jedynego partnera – to straszne, nie uważasz?
Kobieta, która miała partnerów przed ślubem, jest skończona. Pewnie niektóre z nas mają, ale za nic w świecie się do tego nie przyznają.
Mężczyźni mają taryfę ulgową.
Po tym spotkaniu w Mombasie, Hatim zrozumiał, że jeśli mi się nie oświadczy, to mnie straci. Bo nie mogłam czekać. Tak, jak ci mówiłam, nie miałam planów na robienie kariery, nie chciałam być wielką architektką ani dekoratorką. Pragnęłam spokojnego życia w domowym zaciszu. Mieszkałam z rodzicami, pracowałam w biurze, a zegar tykał.
W końcu się zaręczyliśmy. I pobraliśmy. Miałam dwadzieścia jeden lat.
Po roku urodził się Imran.
Gdy Imran miał sześć miesięcy, moi rodzice wyemigrowali do Stanów. Ojciec ma tam brata, który pomógł im załatwić zieloną kartę.
Moja siostra też mieszka w Stanach.
Pojechała studiować i została. Teraz zarówno ona, jak i moi rodzice mają amerykańskie obywatelstwo.
Dlaczego wyjechali?
Mam młodszego brata, Muhammeda, który jest ciężko chory. Niepełnosprawny. Chodzi o kulach – przy mniejszych dystansach, jeździ wózkiem przy większych.
Tak naprawdę to nie jest moim rodzonym bratem. Urodziła go ciotka, siostra mamy z Tangi. W czasie ciąży chorowała na cukrzycę, nikt tego nie sprawdził ani nie leczył. Umarła dwa dni po porodzie, w czasie którego ucierpiał też noworodek. Ale o tym wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy.
Moja mama zabrała małego do Aruszy. Jego ojciec był pogrążony w rozpaczy. Babcia była za słaba na opiekę nad noworodkiem. Mama miała zwrócić chłopca ojcu po roku, kiedy stanie się łatwiejszy w obsłudze.
Minął rok i rodzice oddali Muhammeda ojcu. Bardzo nam było smutno, bo przyzwyczailiśmy się do niego i bardzo go kochaliśmy. Po kilku miesiącach okazało się jednak, że z małym są problemy. Że nie chodzi, nie rozwija się prawidłowo. I oddali go nam z powrotem. Rodzice go zaadoptowali.
Nie mieliśmy żadnej pomocy tutaj w Aruszy. Żadnego terapeuty, żadnego przedszkola integracyjnego, żadnej szkoły. Żadnego kompetentnego lekarza.
Rodzice postanowili wyjechać, jak Muhammed miał 12 lat. Dla niego. Dla jego dobra.
Zmienili całe życie. Musieli się go uczyć od nowa. Ameryka to rewers Afryki.
Mogli przejść na emeryturę, cieszyć się swoim bujnym życiem towarzyskim, chodzić do meczetu i bawić wnuki.
Było im trudno, ale wiedzieli, że podjęli słuszną decyzję, bo Muhammed od razu poszedł do szkoły, zaczął rehabilitację. W Aruszy cudem było zdobycie wózka inwalidzkiego.
Mówi, pisze, rysuje. Jest niezależny – wstaje rano, myje się, goli, je, myje zęby i jedzie do pracy w zakładzie pracy chronionej. Ma cel w życiu, jest aktywny. Mieszka z rodzicami, jak na razie.
Rodzice mają 70 lat. Mama jest na emeryturze. Tata prowadzi swój biznes.
Ojciec jest silny. Rodzice nie są obrzydliwie bogaci, ale mają tyle, ile trzeba. I teraz, po 20 latach w Ameryce, cieszą się, że wyjechali. Nawiązali przyjaźnie z innymi Hindusami, uwielbiają się z nimi spotykać. Widują moją siostrę. Mają spokój. I dobre życie. Nikt ich nie szantażuje, fiskus nie nachodzi z absurdalnymi kontrolami, drogówka nie wymusza mandatów i łapówek.
Tęsknią do Aruszy. Ale wybrali szczęście tam.
Jeździmy do nich raz na dwa lata.
Wizę dostajemy bez problemu.
Sprawdzają nam tylko zawsze dokładnie bagaże – ale to się chyba zdarza wszystkim Hindusom. Nie tylko nam, muzułmanom. Przeszukują nasze bagaże nawet tutaj w Tanzanii. Mzungu z sześcioma walizkami przechodzi przez bramkę na luzie, a my z dwiema – zawsze do kontroli.
Teraz mamy nawet zielone karty, dzięki rodzicom – obywatelom USA. Zajęło nam to 10 lat. Rodzice są naszymi „sponsorami”. Nie planujemy wprawdzie wyprowadzki do Stanów – tutaj jest nasz dom, tu się urodziliśmy i wychowaliśmy, ale – wracam znowu do poczucia przynależności, a raczej jej braku – ten kraj, Tanzania, nigdy nie dał nam odczuć, że możemy tu być bezpieczni, że jesteśmy u siebie.
Wiesz, co się stało z Hindusami w Ugandzie za dyktatury Idiego Amina – wszystkich wyrzucono z kraju, jeśli ich wcześniej nie zabito. To jest jak straszne memento mori. Nawet za moich czasów odbierano ludziom majątki! I to może się zdarzyć ponownie.
Podobnie było w ‘64 na Zanzibarze. Zabito lub wyrzucono Arabów i Hindusów.
A ja chcę tu zostać, chcę tu umrzeć. Jeśli jednak sytuacja polityczna się diametralnie zmieni i nowe władze – chcące się przypodobać ludowi – postanowią, że to my jesteśmy winni biedzie, bo prowadzimy tutaj z sukcesem interesy, rzekomo nie pozwalając rozwijać się Tanzańczykom – to dokąd mamy pójść?
Władze traktują nas jak złodziei, jak ludzi, którzy oszukują kraj i wyprowadzają pieniądze za granicę. Urzędnicy z tanzańskiego Immigration do tej pory przychodzą do mnie do sklepu i każą mi okazać dowód, że mam prawo pobytu – że jestem Tanzanką, bo w przeciwnym wypadku mnie zamkną. Mnie i sklep. Przychodzą i straszą. Grożą. I jak mam się tu czuć u siebie?
Nie jesteśmy Hindusami, nie jesteśmy Brytyjczykami – choć wielu Hindusów tutaj ma brytyjskie paszporty – tak, jak my mamy zieloną kartę – na wszelki wypadek.
Wszyscy tu mamy plan B.
Problem w tym, że nie możemy mieć zielonej karty w nieskończoność – musimy się zdecydować. Przedłużaliśmy ją już dwa razy – mamy ostatni rok na decyzję. Albo jedziemy do Stanów, albo nie. A żeby się stać Amerykanami, musimy być w kraju przez 5 lat, co najmniej pół roku, zdaje się, bez wyjazdów.
Prowadzimy w Aruszy biznes, nie możemy zniknąć na 5 lat. Jesteśmy więc w zawieszeniu – nie wiemy, co mamy zrobić.
Poziom korupcji w Tanzanii jest krytyczny. Każdą sprawę można załatwić i kupić. I to mnie najbardziej przeraża.
Nikt na górze nie myśli tutaj o poprawie losu zwykłych obywateli.
I te rozgrywki – łapówki i zastraszanie – mają miejsce zarówno wobec wazungu, Hindusów jak i „prawdziwych” Tanzańczyków.
Władza siedzi za biurkiem na obrotowym krześle i chce wykorzystać swoje pięć minut. Od władzy zależy każda decyzja – każde tak lub nie. Chcesz „tak”? Płać – do mojej kieszeni.
Policja zatrzymuje nas na każdym kroku, ale nie po to, żeby zadbać o nasze bezpieczeństwo – wprost przeciwnie, najczęściej stoją w ruchliwych i niebezpiecznych punktach, gdzie kolizje zdarzają się nagminnie. I zatrzymują nas, żeby wyłudzić pieniądze.
Raz w niedzielę jechałam ulicą w Njiro. Należę do ludzi, którzy biorą głęboki wdech i uprzejmie odpowiadają na zaczepkę policjanta. Nie robię złych min, nie okazuję zniecierpliwienia. Grzecznie staję i słucham – dlatego nigdy nie mam kłopotów. Współpracuję. Tym razem też się zatrzymałam i mówię, że pole sana, przykro mi, że musi pan pracować w niedzielę. Policjant na to, że to prawda, taka praca, co robić. I że w związku z tym – prosi mnie o pieniądze na chai – herbatę i śniadanie. Od razu. Bez sprawdzania moich dokumentów, bez zaglądania do bagażnika, bez pytania o apteczkę, trójkąt czy gaśnicę. Daj na chai.
Dałam.
Ale raz mnie zatrzymał policjant, dość młody, szczupły – widocznie na początku kariery. Tuż przy moim sklepie. Uchyliłam okno, popatrzył na mnie i powiedział: „Jak ślicznie pani dziś wygląda, proszę jechać dalej!”
Któregoś dnia zatrzymali mnie znów przy sklepie, dosłownie parę metrów przed. Mój pasażer nie miał zapiętych pasów. W dodatku – nie zabrałam ze sklepu prawa jazdy – mam je zawsze przy sobie, ale tym razem wychodziłam w pośpiechu, na chwilę. Chcieli, żebym zapłaciła. Zaczęłam ich błagać, żeby mnie puścili, tłumaczyć, opowiadać, tworzyć – aż w końcu powiedziałam, że jak mój stary – mój mąż – się dowie, że wydałam pieniądze na mandat, to mnie zabije. I podziałało! Puścił mnie wolno.
Śmieszne jest to, że nas karzą za brak zapiętych pasów, podczas gdy cała reszta użytkowników drogi jeździ jak szalona. Daladale są pełne po brzegi, ludzie jeżdżą na stojąco, na schodkach, trzymając się uchwytów, motocykliści przewożą pięcioosobowe rodziny – na jednej maszynie, bez kasków. A nam każą zapinać pasy.
- Wczoraj – przypomniało mi się przy okazji daladali – nasze dostawcze auto zostało stuknięte przez daladalę, która gnała z zawrotną prędkością, wyprzedzając w środku miasta inne pojazdy. Całkowita wina kierowcy daladali. Przód naszego auta skasowany, na szczęście kierowca był cały i zdrowy. Przyjechała policja. Zebrał się tłum. Zabrali naszemu kierowcy prawo jazdy i kazali mu pojechać na posterunek, żeby złożyć raport. Kierowca był na tyle przytomny, że umówił się z nimi, że najpierw pojedzie rozładować towar i że się potem zjawi na posterunku.
I w dodatku to my musieliśmy zapłacić za szkodę wyrządzoną daladali.
To samo się dzieje z motocyklistami, z bodaboda – jeśli masz pecha i na ciebie wjedzie – musisz zapłacić za szkodę, którą on spowodował.        
Weszłam w etap życia, w którym zadaję sobie pytanie o sens. Sens mojej egzystencji. O to, co wniosłam do świata, czym się światu przysłużyłam. Czym podzieliłam.
Czuję, że do tej pory dryfuję przez życie, prześlizguję się przez nie, wchodzę w nie bocznymi drzwiami. Nie mam Celu, tak – celu przez duże C. Robię to, czego się ode mnie oczekuje, odgrywam role.
Czy cieszy mnie to, co robię i jak żyję? Nie za bardzo. Wstaję rano, idę do pracy, wracam do domu, czytam, kładę się spać.
Co po sobie zostawię?
Stanę się niewidzialna? Rozpuszczę się w nicości i nie będzie po mnie najmniejszego śladu?
Jasne, mam dzieci, one będą żyć dalej. Jestem matką, siostrą, córką, ciotką, żoną – ale kim tak naprawdę jestem? Ja sama – bez ról.
Czy ktoś, kto na mnie spogląda z boku, myśli: Raszida jest ważna? Raszida coś znaczy w świecie?
Brakuje mi odwagi. Nie mam siły zmienić ani siebie, ani świata. Doskwiera mi hipokryzja, w której żyję, to, że nie potrafię się otwarcie przeciwstawić głupim zasadom, jakimi obwarowana jest moja religia.
Nie mówię, że wszystko w naszej religii jest złe, absolutnie nie – ale część nakazów i zakazów jest dla mnie trudna do zrozumienia i przyjęcia.
Brakuje mi odwagi, żeby żyć tak, jak chcę.
Wyjść do knajpy i napić się wina. Bez ukrywania się i bez nerwowego błądzenia wzrokiem po sali – czy aby na pewno nie ma tu żadnego znajomego.
Spotkać się z przyjacielem – na kawie. W biały dzień lub wieczorem, w dowolnym miejscu w mieście. Mężatka pijąca kawę sam na sam z mężczyzną uznawana jest za cudzołożnicę.
Potańczyć w kusej sukience w klubie – całą noc. Bez stresu, że ktoś mnie zobaczy i potem wykluczy ze wspólnoty.
Muszę się ukrywać, muszę być ciągle ostrożna i uważna. Kobieta, która zachowuje się tak, jak ja to zła kobieta. Kobieta nie powinna pić wina, rozmawiać z obcymi mężczyznami i tańczyć.
Jestem ciągle osądzana.
Nie jestem wolna.
To, że siedzę przy barze z kieliszkiem wina nie oznacza, że jestem wywłoką. Mam duszę, mam rozum, głęboko czuję i myślę. I nie chcę być etykietowana. Jestem znacznie kimś więcej niż kobietą przy barze.
Podobnie nie chcę etykietować i definiować kobiety, która codziennie zasuwa w ridzie do meczetu.
Nie chcę tracić wspólnoty. Chcę być muzułmanką. Ale nie mogę znieść ograniczeń, jakie islam i bohrowie narzucają kobiecie.
Nie mam żadnej koleżanki ze wspólnoty, z którą mogłabym wyjść na kolację, na koncert. Większość z nich wieczorami nie wychodzi nigdzie bez mężów. Nie ma mowy o dziewczyńskiej eskapadzie. Lunche albo kinderbale – to max ich możliwości. Po zapadnięciu zmroku – szlaban. Chodzę więc sama – z zaprzyjaźnionymi mężczyznami. Albo z wazungu.
Nawet, gdybym wstała i powiedziała, co myślę na temat ograniczeń wobec kobiet podczas spotkania wspólnoty, żadna z dziewczyn by mnie nie poparła. Mimo, że wiele z nich myśli i czuje jak ja. Ale strach przed ostracyzmem, który dotknąłby ich całe rodziny jest zbyt wielki.
Wykluczyliby nas. I nasze dzieci. Naszych rodziców.
Ale myślę, że to się powoli zmienia.
Bardzo powoli.