niedziela, 29 marca 2020

Yumiko. Byłam nikim, robiłam wszystko



Yumiko
Byłam nikim, robiłam wszystko


„Nie słodzisz?” - Yumiko podaje mi kawę w różowym kubku z Panną Migotką. Przywiozła go sobie rok temu z Finlandii. Pojechali z Szimaoką na zaproszenie znajomego, który pracuje w japońskiej ambasadzie w Helsinkach. W Finlandii zobaczyli dwie rzeczy: Muzeum Muminków oraz Muzeum Lenina.
Na ścianie przede mną wisi stary kalendarz z Darem Pomorza na okładce. Za mną półki z japońskimi książkami i portret Che Gevary. Po lewej drzwi na balkon. Obok lodówka z napojami. Siedzimy przy długim stole, ja i Yumiko. Szimaoka jest w domu, ale gdy przywitał się ze mną, zniknął uprzejmie u siebie w pokoju.       

*
Mam mówić od początku?
Urodziłam się w Nagoyi. Tam mieszkałam i pracowałam aż do wyjazdu do Afryki. Jestem z zawodu przedszkolanką. Nie ciągnęło mnie w świat. Lubiłam swoją pracę, lubiłam dzieci. Fascynowałam się baśniami, bajkami i ludowymi przypowieściami z całego świata. Chodziłam co tydzień do biblioteki i wypożyczałam nowe zbiory. Nie przypominam sobie żadnych polskich bajek, ale rosyjskie tak. Lubiłam „Baśnie tysiąca i jednej nocy”. Kiedy je czytałam, nie przeczuwałam, że znajdę się kiedyś w tych dalekich krainach. Że trafię na Zanzibar, którego brzegi opływał Sindbad.
Wielu ludzi sądzi, że skoro mój mąż, Szimaoka, jest tak aktywnym człowiekiem i od zawsze chciał wyruszyć w drogę na pomoc światu – to ja, jego żona, też powinnam taka być – od dziecka. Ale ja taka nie byłam. Nie byłam cicha, nie, ale czułam się dobrze w Japonii i nie zamierzałam jej opuszczać. Uczyłam w przedszkolu i byłam szczęśliwa.
Któregoś lata, jeszcze podczas studiów, wybrałam się z koleżanką na Hokkaido, na północ Japonii. Hokkaido to rozległa wyspa, duża połać ziemi. Wielu Japończyków lubi na niej wypoczywać latem. To właśnie tam w jednym z młodzieżowych hosteli poznałam pana Szimaokę.
Zaczęliśmy rozmawiać i on od razu, na samym początku, powiedział, że zamierza wyjechać z Japonii. Dokąd? Do Afryki. Bo Afryka jest najbiedniejszym kontynentem i on musi tam jechać, żeby pomóc najbiedniejszym ludziom na ziemi. To, co powiedział mnie zszokowało. Nie miałam zielonego pojęcia o Afryce. Poza tym troskę o innych ludzi uważałam za słuszną i dobrą, ale sama pragnęłam pomagać tym, którzy są blisko, w pobliżu, w Japonii.
Mówił o konieczności dzielenia się dobrami. Wspominał o kapitalizmie i socjalizmie. Nie byłam wtedy zbyt świadoma różnic między systemami. Nie interesowałam się polityką.
Spodobał mi się. Bardzo. Ale wiedziałam, że nie ma żadnej szansy na to, żebyśmy byli razem. On wyjeżdżał pomagać Afrykańczykom, a ja uczyłam w przedszkolu w Nagoyi.
Czułam, że to jest INNY człowiek. Nie zwyczajny.
Któregoś dnia poszliśmy w góry i zaczęliśmy rozmawiać sam na sam. O Leninie, Trockim, socjalizmie, biedzie, niesprawiedliwości. I Afryce. Szimaoka studiował na Sikoku. Ekonomię. Poszedł na studia nie po to jednak, żeby studiować, ale żeby znaleźć chętnych – przyjaciół, towarzyszy – do walki z biedą w Afryce. Niestety, nikogo nie znalazł. Trudno znaleźć ludzi do pomocy w Afryce. Szczególnie na studiach ekonomicznych.
Rzucił studia i wrócił do domu, do Jokohamy.
Wtedy w górach zebrałam się na odwagę i spytałam Szimaokę, skąd się taki wziął. Skąd u niego taka niespotykana wrażliwość. I poprosiłam o lektury. Kazał mi sięgnąć po Che Guevarę. I po Castro.
Po urlopie wróciłam do Nagoyi. Czytałam i otwierałam oczy szerzej na świat. Wymieniliśmy się adresami, nie było wtedy komórek. Utrzymywaliśmy kontakt – pisaliśmy, dzwoniliśmy. Dzieliliśmy się uwagami na temat czytanych książek. Dużo rozmawialiśmy. Po kilku miesiącach wyjechał do Europy, a potem do Afryki. Przez dwa lata podróżował po świecie.
Tęskniłam.
Ale kochałam swoją pracę. I czułam, że to też ważna misja.
Po powrocie Szimaoki z podróży, wzięliśmy ślub. Skromny, cywilny. To był 1987 rok. Wkrótce potem pojechaliśmy do Afryki, na początek do Nairobi.
Kenia miała być naszą bazą dopóki nie znajdziemy stałego miejsca na pomoc Afrykańczykom. To był nasz cel – pomoc.
Nie przyjechałam na miesiąc, ani na rok. Przyjechałam na zawsze. Wyjechałam w 87’ i wiedziałam, że już nigdy nie wrócę do Japonii.
*
Czy byłam gotowa? Wiesz, nie wyobrażałam sobie wtedy, jak ta Afryka będzie wyglądać. Jechałam za Szimaoką. Tylko i wyłącznie. Gdyby powiedział: jedziemy do Ameryki, to pojechałabym do Ameryki.
Nie byłam przygotowana na to, co zobaczę. Przeżyłam prawdziwy szok, widząc wokół samych czarnoskórych ludzi. I słysząc wyłącznie język suahili.
Upał i chaos. To była wielka zmiana. Bałam się.
Czego? Ludzi, języka, jedzenia. Komarów.
To był też czas, w którym zrozumiałam, że jestem nikim. Nikim.
W Japonii byłam przedszkolanką, byłam kimś.
W Kenii byłam nikim.
Szimaoka miał ideę, parł do przodu. Miał spotkania, wizyty, znajomych. A ja byłam u jego boku. Z boku. Ludzie do niego lgnęli. Możesz to sobie wyobrazić – on nawet nie musiał szukać kontaktów, Afrykańczycy sami do niego przychodzili.
*
Mieliśmy zaledwie zarys planu.
Szimaoka zawsze powtarzał, że pomoc nie polega na dawaniu pieniędzy. Pomoc polega na tym, żeby stworzyć miejsca pracy. Chciał rozwinąć kooperatywę rybacką albo rolniczą.
Rolnictwo sprawdziłoby się w Zimbabwe. Rybactwo nad Jeziorem Wiktorii lub w Mombasie. Albo na przykład na Zanzibarze, o którym pomyśleliśmy później.
Szimaoka brał również pod uwagę pomoc w walce z apartheidem w RPA. Marzył o tym, żeby apartheid zniszczyć.
Nie, nikogo tu nie znaliśmy. Żadnych towarzyszy, żadnych bojowników. Była nas tylko dwójka.
Z Nairobi pojechaliśmy do Dar es Salaam w Tanzanii i na Zanzibar. Po dwóch dniach na Zanzibarze spotkaliśmy człowieka, z którym Szimaoka nawiązał nić porozumienia. Ten człowiek był liderem rybaków w Malindi portowej dzielnicy Stone Town. Powiedział nam: - Jeśli chcecie pomagać rybakom, zostańcie na Zanzibarze i zbudujcie łódź.
I Szimaoka zbudował łódź.
Pierwszą w życiu.
Zbudował ją z tym człowiekiem.
To był łut szczęścia, dar od Boga. Dzięki temu szczęściu mogliśmy zacząć naszą pracę.
I zostaliśmy.
Jesteśmy na wyspie od 1987 roku. W marcu 1988 Szimaoka zaczął wypływać w morze z rybakami i łowić ryby.
Co noc.
Co było ze mną? Nic.
Byłam żoną rybaka.
Szimaoka powiedział: chodź ze mną, o nic się nie martw, i to mi wystarczyło.
Nie, nie chciałam znaleźć pracy.
Byliśmy razem, codziennie W trakcie budowy łodzi, towarzyszyłam Szimaoce w stoczni. Każdego dnia. Podglądałam pracę, rozmawiałam z rybakami.
Zaczynałam mówić w suahili. Byliśmy na miesięcznym kursie w SUZA, na zanzibarskim uniwersytecie, choć bardziej mi pomogły rozmowy z ludźmi.
Nie wypływałam w morze z Szimaoką, bo cierpiałam na chorobę morską. Żegnałam go wieczorem w porcie i witałam wcześnie rano.
Poza tym, mieliśmy wielu japońskich gości, podróżników i turystów. Przyjmowałam ich i dla nich gotowałam.
To byli obcy ludzie, dowiedzieli się o nas od znajomych Szimaoki w Japonii. Uchodził wśród nich za Kakumeiji (czyt. kakumeidżi), wyzwoliciela, rewolucjonistę.
To japońskie słowo, choć brzmi jak suahili. Tak też nazywa się nasza łódź: Kakumeiji. Japońscy turyści słyszeli o Kakumeiji na Zanzibarze i przyjeżdżali go zobaczyć.
Tłumaczyliśmy im, że naszym celem jest wyzwolenie biednych ludzi. Pokojowe – nigdy nie siłowe. I że od początku miało ono polegać na stwarzaniu miejsc pracy. Dla najbiedniejszych, dla tych, którzy są na dole drabiny społecznej, a nie na jej szczycie. Działanie oddolne i lokalne. To jest nasza metoda.
*
Co mi się spodobało na Zanzibarze, a co nie?
Zacznę od tego, co mi się nie spodobało i co mnie zszokowało.
Był to brak wody w kranie.
Pytałam sąsiadów: „Dlaczego nie ma wody? Co się stało” A oni odpowiadali mi, że na Zanzibarze tak właśnie jest. Nie ma bieżącej wody. Spytałam wtedy, jak mam tę wodę zdobyć. Sąsiedzi na to, że muszę wziąć kanister lub wiadro i iść na dół do zbiorowego kranu, ustawić się w kolejce i zanieść sobie wodę na górę. Na trzecie piętro.
Codziennie nosiłam wiadra wody. Przez cztery lata.
W tamtym czasie na Zanzibarze nie można było dostać pomp. Nikt ich nie miał. Mieszkaliśmy tutaj, w Michenzani, blokowisku Stown Town, od samego początku. Od 1987 roku w tym samym mieszkaniu. Między Zanzibarczykami.
Po czterech latach pompy pojawiły się w jednym ze sklepów na Mlandege, dzielnicy rzemieślników. Umówiliśmy się z sąsiadem, że kupimy na spółkę, zamontujemy na dole i będziemy razem używać. Po paru latach sąsiedzi zainstalowali kolejne. Teraz mimo, że czasem odcinają nam wodę na parę dni, nie martwimy się, bo każdy ma tu na dachu wielki zbiornik, do którego pompuje na zapas. Nie jest tak źle, jak było na początku.
Brak prądu to duży problem, ale nie tak wielki jak brak wody. Woda to życie. Tym mierzę swoje szczęście na Zanzibarze – odkąd mamy pompę, odkąd mamy zbiornik, jestem spokojna.
Dobrą stroną Zanzibaru jest serdeczność ludzi. Każdy cię pozdrawia, każdy wita. Słyszysz ciągle: dżambo, dżambo, karibu, habari! Cześć, witaj, zapraszamy, jak się masz!
Dawno temu w Japonii też tak było. Ludzie się rozpoznawali i troszczyli o siebie nawzajem. Sąsiedzi sobie pomagali. Zagadywali. Ale to się zmieniło. Umarło. W Europie też.
Myślę, że to dlatego, że teraz Europa i Japonia są bardzo bogate. Każdy ma dom, samochód, telewizor.
W dawnych czasach było więcej biedaków, a wiadomo, że biedacy muszą sobie pomagać. Inaczej nie przetrwają - tak myślę.
Kiedy się tutaj wprowadziliśmy, sąsiedzi z bloku codziennie przychodzili nas zobaczyć. Pukali do drzwi, mówili hodi, hodi, wchodzili i zostawali, żeby pogadać. Żaden mzungu przed nami (ani po nas) nie zamieszkał w blokach na Michenzani.
Mieszkają tu różni ludzie, nie tylko klasa średnia. Bardzo biedni i bogatsi. Ale żadni bogacze, o nie. Oni mieszkają w dużych domach poza centrum. Mamy też tutaj zanzibarskich Hindusów. Lubią te bloki, bo lubią być blisko centrum.
Tak, stanowiliśmy wówczas nie lada atrakcję. Zarówno dla Zanzibarczyków, jak i Japończyków, którzy też ciągle nas odwiedzali. Nie miałam wtedy na nic czasu, bo albo nosiłam wodę, albo robiłam sushi dla Japończyków, albo podejmowałam czajem sąsiadów. Byłam wiecznie zajęta.
Nie czułam się dzięki temu bardziej kimś.
Nie, ciągle byłam nikim.
Byłam nikim, a robiłam wszystko.
Miałam poczucie, że jestem złą żoną. Że nie jestem pełnowartościowym człowiekiem. Że nic nie potrafię zrobić. Ani gotować, ani sprzątać, ani prasować, ani rodzić dzieci.
To się zmieniło dopiero po jakimś czasie. Roku? Dwóch?
Nie chciałam pójść do pracy, nie marzyłam o własnej karierze. Uważam, że bycie dobrą żoną to bardzo ważna praca. Wystarczająca. Zwłaszcza, gdy jest się w związku z kimś takim, jak Szimaoka. Reprezentuję starą szkołę, wiem. Wiele kobiet wychodzi z domów rodziców i idzie do pracy. Są niezależne, wolne. Bardzo mi się to podoba. Ja wolałam zostać w domu i wspierać męża. Chciałam do niego należeć.
Staliśmy się z Szimaoką dwiema połówkami jabłka. Żeby się tak scalić, musieliśmy wiele rozmawiać. Wiesz, to my tworzymy nasze własne życie. I od nas zależy, z kim to życie tworzymy. I jak.
To już prawie trzydzieści lat razem.
Nie jesteśmy zwyczajnym małżeństwem, bo Szimaoka nie wychodzi na osiem godzin do pracy, a ja nie zostaję sama w domu.  Wszystko robimy razem. On łowi w nocy, ja czekam na niego w porcie. On trenuje drużynę judo, ja nią zarządzam.
I tak dalej.
*
Gdzie jest mój dom?
Mój dom to Zanzibar. Korzenie to Japonia. Daleko te korzenie, ale nie chcę wracać do Japonii. Nie na stałe. Może przemieścimy się w obrębie Afryki, ale do Japonii nie wrócimy nigdy.
Wyjedziemy, jak tylko Zanzibarczycy będą niezależni. Tymczasem rybacy nadal potrzebują Szimaoki, judocy, o których zaraz ci powiem, też.
Rodzina?
Moi rodzice odeszli parę lat temu. Żyje tylko matka Szimaoki. Odwiedzamy ją co roku. Urządzamy przy okazji wielką wystawę sztuki tingatinga w Nagoyi i Jokohamie, naszych rodzinnych miastach. Spotykamy się z przyjaciółmi, odświeżamy kontakty. Sprzedajemy obrazy zanzibarskich artystów. To bardzo ważne, żeby pokazywać tanzańską sztukę za granicą. Przywozimy obrazy i ich autora, który podczas wystawy maluje na żywo, przy publiczności. Nie jest łatwo - musimy zapakować obrazy, kupić bilet artyście, zamówić salę, zaprosić wielu ludzi. Załatwić noclegi, spotkania. Trzeba to wszystko dobrze podopinać.
Do Japonii jeżdźimy także z moimi książkami. Ta, którą ci podarowałam to moja najnowsza. Przetłumaczyłam z suahili na japoński baśń ludową z Zanzibaru. Opowiada historię Pana Wąsa i Pana Serce. Autorem rysunków tingatinga jest Mohamed Charinda. Ukaże się w Japonii w kwietniu. Wcześniej wydałam zbiór bajek suahili. I naszą autobiografię.
Nie, nie uważam się za pisarkę, w rubrykę: zawód wpisuję gospodyni domowa.
Każdy grosz na łódź i na pomoc Afryce pochodzi z naszych prywatnych pieniędzy. Także ze sprzedaży moich książek.
Nie od socjalistów.
*
Judo – jak niemalże wszystko wokół Szimaoki – pojawiło się samo. Któregoś dnia przyszli do niego młodzi Zanzibarczycy i poprosili, żeby ich uczył. Szimaoka jest mistrzem judo. Trenował w Japonii. Ja zaczęłam praktykować dopiero na Zanzibarze.
Ci młodzi ludzie przyszli na samym początku, jeszcze jak budowaliśmy łódź. Bardzo chcieli ćwiczyć sztuki walki, wiedzieli, że mój mąż jest mistrzem judo. Szimaoka zaczął z nimi trenować na plaży. Niedługo potem zbudował małe dodżo. Ćwiczyłam razem z nimi. Niestety, w dodżo szybko pojawiła się policja i kazała nam je zamknąć. Wtedy na Zanzibarze sztuki walki były niedozwolone. Zagrażały państwu. Od tamtej pory tajniacy śledzili nas i pilnowali każdego dnia. I nie mogliśmy trenować judo.
*
Żeby dostać pozwolenie na pobyt i na pracę, Szimaoka poszedł do Imigration.
Powiedział im, że przyjechał, żeby pomóc, że nie ma złych zamiarów. Że chce zbudować łódź i łowić z rybakami ryby. Prosto z serca.
Wyobraź sobie, że wysłuchali go i dali nam potrzebne pozwolenia.
Ale po tym, jak Szimaoka zaczął uczyć Zanzibarczyków judo, sytuacja się zmieniła. Staliśmy się podejrzani. Do tego ciągle mieliśmy japońskich gości.
Obowiązywało wtedy prawo nakazujące turystom spać wyłącznie w hotelach. Służby zarzucały nam, że czerpiemy zakazany dochód z nocowania Japończyków.
Któregoś dnia przyszedł taki jeden pan z urzędu i zaczął nam grozić. Wtedy Szimaoka mu odpowiedział: „Nie wziąłem od japońskich gości ani grosza; ja tylko ich tutaj goszczę. Gdybyś ty wyjechał do Japonii i odwiedziliby cię jacyś Zanzibarczycy i poprosili o nocleg - nie przyjąłbyś ich? Nie ugościł?”
Ten urzędnik zrobił bezradną minę i powiedział, że by ugościł. I dał nam spokój. Z każdym trzeba rozmawiać jak z człowiekiem, który ma uczucia, ma serce.
Ale policja nam nie odpuściła. Ciągle nas śledzili. Przez sześć lat.
Schodziłam na dół – oni tam już byli. Szłam do Malindi, do portu – oni za mną. Codziennie. Aż do 1992 roku, kiedy zezwolono Zanzibarczykom uprawiać sztuki walki. Szimaoka zdobył z ministerstwa sportu pozwolenie i licencję trenera. Zaczął uczyć w 1992 roku, ale po trzech latach musiał zawiesić treningi, bo nadeszły wybory. Zrobiło się gorąco. Po około dwóch latach je wznowił.
*
Byliśmy tu podczas wyborów w 95’. To był bardzo niebezpieczny czas. Nie wychodziliśmy z domu. Przed wyborami każdy sąsiad zgromadził zapasy na dwa tygodnie. Ciężko sobie wyobrazić afrykańską ulicę bez ludzi, prawda? Tu naprzeciwko mieści się siedziba CUF, partii opozycyjnej, dlatego nasza okolica jest narażona na ataki. Co pięć lat jest niespokojnie. Wojsko strzela, rozpyla gaz łzawiący. Stąd, z tego okna widać tylko moshi, dym. Słychać krzyki i strzały. Palą się auta.
Nie angażujemy się w politykę, judo musi być sawa sawa, czyste, w porządku. Wolne od polityki.
Bardzo lubię uczyć judo, bo to sport, który respektuje przeciwnika. Wymaga szacunku wobec sędziego i zasad gry. Nie można używać judo poza dodżo, chyba, że w obronie koniecznej. Jestem dumna, że judo pochodzi z Japonii. Doceniłam to dopiero tutaj. Nie myślałam wcześniej o tym, jakie niesie wartości.
Na Zanzibarze zobaczyłam judo z nowej perspektywy. Opiera się na Jita Kyōei, wzajemnej korzyści. Nie tylko ja sam, nie tylko ty sam – musimy działać RAZEM.
To bardzo proste. Potrzebujemy się nawzajem, żeby się zwyciężać i pokonywać.
Jest jeszcze jedna nadrzędna zasada judo: Cikara Hittadze, czyli służenie dobru; judo musi zawsze służyć dobru.
Mamy zarejestrowanych tysiąc pięciuset judoków. Drużyna judo z Zanzibaru jest najlepszą w całej Afryce Wschodniej. Co roku wyjeżdżamy na zawody i zwyciężamy.
*
Poza łodzią i judo zajmujemy się też kawą fair trade.
Sprzedajemy kawę z Bukoby, spod granicy z Ugandą. Przez długie lata produkcję i eksport kawy kontrolował rząd. W 1999 roku plantacje i palarnie sprywatyzowano. Pomyśleliśmy, że promocja tanzańskiej kawy w Japonii to dobry pomysł. Zamarzyliśmy o współpracy z całą wioską, która pracowałaby kolektywnie na plantacji i w spalarni, a potem dzieliła się zyskiem ze sprzedaży zbiorów. Zaproponowaliśmy im fair trade, uczciwy biznes.
Założyliśmy firmę non profit. Przy czym to wioska miała sama sobą zarządzać i sama siebie pilnować.
Szimaoka zaczął rozmawiać z szefami Africafe w Dar es Salaam. I wyobraź sobie, że oni nie tylko go zrozumieli, ale też zaproponowali duże ulgi podatkowe.
Znaleźliśmy w Japonii odbiorców. Chodziliśmy po różnych sklepach, firmach. Byliśmy na targach.
Zanim polecieliśmy do Japonii, pojechaliśmy do Bukoby.
Rozmawialiśmy z farmerami o naszych planach. 80 procent ludności Bukoby zajmuje się kawą – jej uprawą lub przetwarzaniem. Dobrze, że tam pojechaliśmy, bo wiele zrozumieliśmy. Uwierzyliśmy, że eksport może się udać i pomóc tym ludziom.
Inne plantacje, na przykład sławną Kilimanjaro Coffee, zapoczątkowali Europejczycy. Kawa w Bukobie jest naturalnym skarbem Tanzańczyków. Sami zaczęli ją uprawiać, prażyć i sprzedawać. Dawno temu jedli jej ziarna, potem zaczęli ją parzyć i pić napar. Sprzedajemy głównie kawę rozpuszczalną. To ona przynosi ludziom w Bukobie największy zysk, bo ziarna nie są zbyt drogie.
Africafe to bardzo stara firma, ma 40 lat. Powstała, kiedy prezydent Nyerere postanowił rozpocząć produkcję kawy rozpuszczalnej w Tanzanii.
*
Największym problemem Afryki jest to, że bazuje na pomocy zewnętrznej. Że czeka na nią. No i nie ma tu zbyt wielu możliwości pracy. Ludzie chcą pracować, ale nie mają gdzie.
Myślę, że to dobrze, że obcokrajowcy inwestują w Afryce. Budują na Zanzibarze hotele, restauracje. Ale tylko i wyłącznie pod jednym warunkiem, że to Zanzibarczycy piastują kierownicze stanowiska, że są szkoleni, promowani, doceniani. Niestety, wielkie hotele nie dopuszczają do zarządzania żadnych lokalnych ludzi. Prowadzą je wyłącznie biali. Zanzibarczycy niczego nie mogą się przez to nauczyć. Jeśli natomiast menadżerowie dzielą się swoimi umiejętnościami i dają Afrykańczykom przyzwoicie zarobić za porządną robotę oraz inwestują w rozwój okolicy – to jest dobrze.
Najgorsze jest ciągle to, jak sami Afrykańczycy, bogaci, wykształceni, zasiadający w rządzie lekceważą potrzeby swoich współobywateli.
Innym problem jest to, że większość Afrykańczyków wyjeżdżających studiować za granicę nigdy nie wraca. Nie pomaga tworzyć nowego państwa.
Pytasz mnie, co jest rozwiązaniem, a ja powtarzam za Szimaoką: trzeba stworzyć miejsca pracy, którymi Afrykańczycy będą w stanie samodzielnie zarządzać.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz