niedziela, 29 marca 2020

Yumiko. Byłam nikim, robiłam wszystko



Yumiko
Byłam nikim, robiłam wszystko


„Nie słodzisz?” - Yumiko podaje mi kawę w różowym kubku z Panną Migotką. Przywiozła go sobie rok temu z Finlandii. Pojechali z Szimaoką na zaproszenie znajomego, który pracuje w japońskiej ambasadzie w Helsinkach. W Finlandii zobaczyli dwie rzeczy: Muzeum Muminków oraz Muzeum Lenina.
Na ścianie przede mną wisi stary kalendarz z Darem Pomorza na okładce. Za mną półki z japońskimi książkami i portret Che Gevary. Po lewej drzwi na balkon. Obok lodówka z napojami. Siedzimy przy długim stole, ja i Yumiko. Szimaoka jest w domu, ale gdy przywitał się ze mną, zniknął uprzejmie u siebie w pokoju.       

*
Mam mówić od początku?
Urodziłam się w Nagoyi. Tam mieszkałam i pracowałam aż do wyjazdu do Afryki. Jestem z zawodu przedszkolanką. Nie ciągnęło mnie w świat. Lubiłam swoją pracę, lubiłam dzieci. Fascynowałam się baśniami, bajkami i ludowymi przypowieściami z całego świata. Chodziłam co tydzień do biblioteki i wypożyczałam nowe zbiory. Nie przypominam sobie żadnych polskich bajek, ale rosyjskie tak. Lubiłam „Baśnie tysiąca i jednej nocy”. Kiedy je czytałam, nie przeczuwałam, że znajdę się kiedyś w tych dalekich krainach. Że trafię na Zanzibar, którego brzegi opływał Sindbad.
Wielu ludzi sądzi, że skoro mój mąż, Szimaoka, jest tak aktywnym człowiekiem i od zawsze chciał wyruszyć w drogę na pomoc światu – to ja, jego żona, też powinnam taka być – od dziecka. Ale ja taka nie byłam. Nie byłam cicha, nie, ale czułam się dobrze w Japonii i nie zamierzałam jej opuszczać. Uczyłam w przedszkolu i byłam szczęśliwa.
Któregoś lata, jeszcze podczas studiów, wybrałam się z koleżanką na Hokkaido, na północ Japonii. Hokkaido to rozległa wyspa, duża połać ziemi. Wielu Japończyków lubi na niej wypoczywać latem. To właśnie tam w jednym z młodzieżowych hosteli poznałam pana Szimaokę.
Zaczęliśmy rozmawiać i on od razu, na samym początku, powiedział, że zamierza wyjechać z Japonii. Dokąd? Do Afryki. Bo Afryka jest najbiedniejszym kontynentem i on musi tam jechać, żeby pomóc najbiedniejszym ludziom na ziemi. To, co powiedział mnie zszokowało. Nie miałam zielonego pojęcia o Afryce. Poza tym troskę o innych ludzi uważałam za słuszną i dobrą, ale sama pragnęłam pomagać tym, którzy są blisko, w pobliżu, w Japonii.
Mówił o konieczności dzielenia się dobrami. Wspominał o kapitalizmie i socjalizmie. Nie byłam wtedy zbyt świadoma różnic między systemami. Nie interesowałam się polityką.
Spodobał mi się. Bardzo. Ale wiedziałam, że nie ma żadnej szansy na to, żebyśmy byli razem. On wyjeżdżał pomagać Afrykańczykom, a ja uczyłam w przedszkolu w Nagoyi.
Czułam, że to jest INNY człowiek. Nie zwyczajny.
Któregoś dnia poszliśmy w góry i zaczęliśmy rozmawiać sam na sam. O Leninie, Trockim, socjalizmie, biedzie, niesprawiedliwości. I Afryce. Szimaoka studiował na Sikoku. Ekonomię. Poszedł na studia nie po to jednak, żeby studiować, ale żeby znaleźć chętnych – przyjaciół, towarzyszy – do walki z biedą w Afryce. Niestety, nikogo nie znalazł. Trudno znaleźć ludzi do pomocy w Afryce. Szczególnie na studiach ekonomicznych.
Rzucił studia i wrócił do domu, do Jokohamy.
Wtedy w górach zebrałam się na odwagę i spytałam Szimaokę, skąd się taki wziął. Skąd u niego taka niespotykana wrażliwość. I poprosiłam o lektury. Kazał mi sięgnąć po Che Guevarę. I po Castro.
Po urlopie wróciłam do Nagoyi. Czytałam i otwierałam oczy szerzej na świat. Wymieniliśmy się adresami, nie było wtedy komórek. Utrzymywaliśmy kontakt – pisaliśmy, dzwoniliśmy. Dzieliliśmy się uwagami na temat czytanych książek. Dużo rozmawialiśmy. Po kilku miesiącach wyjechał do Europy, a potem do Afryki. Przez dwa lata podróżował po świecie.
Tęskniłam.
Ale kochałam swoją pracę. I czułam, że to też ważna misja.
Po powrocie Szimaoki z podróży, wzięliśmy ślub. Skromny, cywilny. To był 1987 rok. Wkrótce potem pojechaliśmy do Afryki, na początek do Nairobi.
Kenia miała być naszą bazą dopóki nie znajdziemy stałego miejsca na pomoc Afrykańczykom. To był nasz cel – pomoc.
Nie przyjechałam na miesiąc, ani na rok. Przyjechałam na zawsze. Wyjechałam w 87’ i wiedziałam, że już nigdy nie wrócę do Japonii.
*
Czy byłam gotowa? Wiesz, nie wyobrażałam sobie wtedy, jak ta Afryka będzie wyglądać. Jechałam za Szimaoką. Tylko i wyłącznie. Gdyby powiedział: jedziemy do Ameryki, to pojechałabym do Ameryki.
Nie byłam przygotowana na to, co zobaczę. Przeżyłam prawdziwy szok, widząc wokół samych czarnoskórych ludzi. I słysząc wyłącznie język suahili.
Upał i chaos. To była wielka zmiana. Bałam się.
Czego? Ludzi, języka, jedzenia. Komarów.
To był też czas, w którym zrozumiałam, że jestem nikim. Nikim.
W Japonii byłam przedszkolanką, byłam kimś.
W Kenii byłam nikim.
Szimaoka miał ideę, parł do przodu. Miał spotkania, wizyty, znajomych. A ja byłam u jego boku. Z boku. Ludzie do niego lgnęli. Możesz to sobie wyobrazić – on nawet nie musiał szukać kontaktów, Afrykańczycy sami do niego przychodzili.
*
Mieliśmy zaledwie zarys planu.
Szimaoka zawsze powtarzał, że pomoc nie polega na dawaniu pieniędzy. Pomoc polega na tym, żeby stworzyć miejsca pracy. Chciał rozwinąć kooperatywę rybacką albo rolniczą.
Rolnictwo sprawdziłoby się w Zimbabwe. Rybactwo nad Jeziorem Wiktorii lub w Mombasie. Albo na przykład na Zanzibarze, o którym pomyśleliśmy później.
Szimaoka brał również pod uwagę pomoc w walce z apartheidem w RPA. Marzył o tym, żeby apartheid zniszczyć.
Nie, nikogo tu nie znaliśmy. Żadnych towarzyszy, żadnych bojowników. Była nas tylko dwójka.
Z Nairobi pojechaliśmy do Dar es Salaam w Tanzanii i na Zanzibar. Po dwóch dniach na Zanzibarze spotkaliśmy człowieka, z którym Szimaoka nawiązał nić porozumienia. Ten człowiek był liderem rybaków w Malindi portowej dzielnicy Stone Town. Powiedział nam: - Jeśli chcecie pomagać rybakom, zostańcie na Zanzibarze i zbudujcie łódź.
I Szimaoka zbudował łódź.
Pierwszą w życiu.
Zbudował ją z tym człowiekiem.
To był łut szczęścia, dar od Boga. Dzięki temu szczęściu mogliśmy zacząć naszą pracę.
I zostaliśmy.
Jesteśmy na wyspie od 1987 roku. W marcu 1988 Szimaoka zaczął wypływać w morze z rybakami i łowić ryby.
Co noc.
Co było ze mną? Nic.
Byłam żoną rybaka.
Szimaoka powiedział: chodź ze mną, o nic się nie martw, i to mi wystarczyło.
Nie, nie chciałam znaleźć pracy.
Byliśmy razem, codziennie W trakcie budowy łodzi, towarzyszyłam Szimaoce w stoczni. Każdego dnia. Podglądałam pracę, rozmawiałam z rybakami.
Zaczynałam mówić w suahili. Byliśmy na miesięcznym kursie w SUZA, na zanzibarskim uniwersytecie, choć bardziej mi pomogły rozmowy z ludźmi.
Nie wypływałam w morze z Szimaoką, bo cierpiałam na chorobę morską. Żegnałam go wieczorem w porcie i witałam wcześnie rano.
Poza tym, mieliśmy wielu japońskich gości, podróżników i turystów. Przyjmowałam ich i dla nich gotowałam.
To byli obcy ludzie, dowiedzieli się o nas od znajomych Szimaoki w Japonii. Uchodził wśród nich za Kakumeiji (czyt. kakumeidżi), wyzwoliciela, rewolucjonistę.
To japońskie słowo, choć brzmi jak suahili. Tak też nazywa się nasza łódź: Kakumeiji. Japońscy turyści słyszeli o Kakumeiji na Zanzibarze i przyjeżdżali go zobaczyć.
Tłumaczyliśmy im, że naszym celem jest wyzwolenie biednych ludzi. Pokojowe – nigdy nie siłowe. I że od początku miało ono polegać na stwarzaniu miejsc pracy. Dla najbiedniejszych, dla tych, którzy są na dole drabiny społecznej, a nie na jej szczycie. Działanie oddolne i lokalne. To jest nasza metoda.
*
Co mi się spodobało na Zanzibarze, a co nie?
Zacznę od tego, co mi się nie spodobało i co mnie zszokowało.
Był to brak wody w kranie.
Pytałam sąsiadów: „Dlaczego nie ma wody? Co się stało” A oni odpowiadali mi, że na Zanzibarze tak właśnie jest. Nie ma bieżącej wody. Spytałam wtedy, jak mam tę wodę zdobyć. Sąsiedzi na to, że muszę wziąć kanister lub wiadro i iść na dół do zbiorowego kranu, ustawić się w kolejce i zanieść sobie wodę na górę. Na trzecie piętro.
Codziennie nosiłam wiadra wody. Przez cztery lata.
W tamtym czasie na Zanzibarze nie można było dostać pomp. Nikt ich nie miał. Mieszkaliśmy tutaj, w Michenzani, blokowisku Stown Town, od samego początku. Od 1987 roku w tym samym mieszkaniu. Między Zanzibarczykami.
Po czterech latach pompy pojawiły się w jednym ze sklepów na Mlandege, dzielnicy rzemieślników. Umówiliśmy się z sąsiadem, że kupimy na spółkę, zamontujemy na dole i będziemy razem używać. Po paru latach sąsiedzi zainstalowali kolejne. Teraz mimo, że czasem odcinają nam wodę na parę dni, nie martwimy się, bo każdy ma tu na dachu wielki zbiornik, do którego pompuje na zapas. Nie jest tak źle, jak było na początku.
Brak prądu to duży problem, ale nie tak wielki jak brak wody. Woda to życie. Tym mierzę swoje szczęście na Zanzibarze – odkąd mamy pompę, odkąd mamy zbiornik, jestem spokojna.
Dobrą stroną Zanzibaru jest serdeczność ludzi. Każdy cię pozdrawia, każdy wita. Słyszysz ciągle: dżambo, dżambo, karibu, habari! Cześć, witaj, zapraszamy, jak się masz!
Dawno temu w Japonii też tak było. Ludzie się rozpoznawali i troszczyli o siebie nawzajem. Sąsiedzi sobie pomagali. Zagadywali. Ale to się zmieniło. Umarło. W Europie też.
Myślę, że to dlatego, że teraz Europa i Japonia są bardzo bogate. Każdy ma dom, samochód, telewizor.
W dawnych czasach było więcej biedaków, a wiadomo, że biedacy muszą sobie pomagać. Inaczej nie przetrwają - tak myślę.
Kiedy się tutaj wprowadziliśmy, sąsiedzi z bloku codziennie przychodzili nas zobaczyć. Pukali do drzwi, mówili hodi, hodi, wchodzili i zostawali, żeby pogadać. Żaden mzungu przed nami (ani po nas) nie zamieszkał w blokach na Michenzani.
Mieszkają tu różni ludzie, nie tylko klasa średnia. Bardzo biedni i bogatsi. Ale żadni bogacze, o nie. Oni mieszkają w dużych domach poza centrum. Mamy też tutaj zanzibarskich Hindusów. Lubią te bloki, bo lubią być blisko centrum.
Tak, stanowiliśmy wówczas nie lada atrakcję. Zarówno dla Zanzibarczyków, jak i Japończyków, którzy też ciągle nas odwiedzali. Nie miałam wtedy na nic czasu, bo albo nosiłam wodę, albo robiłam sushi dla Japończyków, albo podejmowałam czajem sąsiadów. Byłam wiecznie zajęta.
Nie czułam się dzięki temu bardziej kimś.
Nie, ciągle byłam nikim.
Byłam nikim, a robiłam wszystko.
Miałam poczucie, że jestem złą żoną. Że nie jestem pełnowartościowym człowiekiem. Że nic nie potrafię zrobić. Ani gotować, ani sprzątać, ani prasować, ani rodzić dzieci.
To się zmieniło dopiero po jakimś czasie. Roku? Dwóch?
Nie chciałam pójść do pracy, nie marzyłam o własnej karierze. Uważam, że bycie dobrą żoną to bardzo ważna praca. Wystarczająca. Zwłaszcza, gdy jest się w związku z kimś takim, jak Szimaoka. Reprezentuję starą szkołę, wiem. Wiele kobiet wychodzi z domów rodziców i idzie do pracy. Są niezależne, wolne. Bardzo mi się to podoba. Ja wolałam zostać w domu i wspierać męża. Chciałam do niego należeć.
Staliśmy się z Szimaoką dwiema połówkami jabłka. Żeby się tak scalić, musieliśmy wiele rozmawiać. Wiesz, to my tworzymy nasze własne życie. I od nas zależy, z kim to życie tworzymy. I jak.
To już prawie trzydzieści lat razem.
Nie jesteśmy zwyczajnym małżeństwem, bo Szimaoka nie wychodzi na osiem godzin do pracy, a ja nie zostaję sama w domu.  Wszystko robimy razem. On łowi w nocy, ja czekam na niego w porcie. On trenuje drużynę judo, ja nią zarządzam.
I tak dalej.
*
Gdzie jest mój dom?
Mój dom to Zanzibar. Korzenie to Japonia. Daleko te korzenie, ale nie chcę wracać do Japonii. Nie na stałe. Może przemieścimy się w obrębie Afryki, ale do Japonii nie wrócimy nigdy.
Wyjedziemy, jak tylko Zanzibarczycy będą niezależni. Tymczasem rybacy nadal potrzebują Szimaoki, judocy, o których zaraz ci powiem, też.
Rodzina?
Moi rodzice odeszli parę lat temu. Żyje tylko matka Szimaoki. Odwiedzamy ją co roku. Urządzamy przy okazji wielką wystawę sztuki tingatinga w Nagoyi i Jokohamie, naszych rodzinnych miastach. Spotykamy się z przyjaciółmi, odświeżamy kontakty. Sprzedajemy obrazy zanzibarskich artystów. To bardzo ważne, żeby pokazywać tanzańską sztukę za granicą. Przywozimy obrazy i ich autora, który podczas wystawy maluje na żywo, przy publiczności. Nie jest łatwo - musimy zapakować obrazy, kupić bilet artyście, zamówić salę, zaprosić wielu ludzi. Załatwić noclegi, spotkania. Trzeba to wszystko dobrze podopinać.
Do Japonii jeżdźimy także z moimi książkami. Ta, którą ci podarowałam to moja najnowsza. Przetłumaczyłam z suahili na japoński baśń ludową z Zanzibaru. Opowiada historię Pana Wąsa i Pana Serce. Autorem rysunków tingatinga jest Mohamed Charinda. Ukaże się w Japonii w kwietniu. Wcześniej wydałam zbiór bajek suahili. I naszą autobiografię.
Nie, nie uważam się za pisarkę, w rubrykę: zawód wpisuję gospodyni domowa.
Każdy grosz na łódź i na pomoc Afryce pochodzi z naszych prywatnych pieniędzy. Także ze sprzedaży moich książek.
Nie od socjalistów.
*
Judo – jak niemalże wszystko wokół Szimaoki – pojawiło się samo. Któregoś dnia przyszli do niego młodzi Zanzibarczycy i poprosili, żeby ich uczył. Szimaoka jest mistrzem judo. Trenował w Japonii. Ja zaczęłam praktykować dopiero na Zanzibarze.
Ci młodzi ludzie przyszli na samym początku, jeszcze jak budowaliśmy łódź. Bardzo chcieli ćwiczyć sztuki walki, wiedzieli, że mój mąż jest mistrzem judo. Szimaoka zaczął z nimi trenować na plaży. Niedługo potem zbudował małe dodżo. Ćwiczyłam razem z nimi. Niestety, w dodżo szybko pojawiła się policja i kazała nam je zamknąć. Wtedy na Zanzibarze sztuki walki były niedozwolone. Zagrażały państwu. Od tamtej pory tajniacy śledzili nas i pilnowali każdego dnia. I nie mogliśmy trenować judo.
*
Żeby dostać pozwolenie na pobyt i na pracę, Szimaoka poszedł do Imigration.
Powiedział im, że przyjechał, żeby pomóc, że nie ma złych zamiarów. Że chce zbudować łódź i łowić z rybakami ryby. Prosto z serca.
Wyobraź sobie, że wysłuchali go i dali nam potrzebne pozwolenia.
Ale po tym, jak Szimaoka zaczął uczyć Zanzibarczyków judo, sytuacja się zmieniła. Staliśmy się podejrzani. Do tego ciągle mieliśmy japońskich gości.
Obowiązywało wtedy prawo nakazujące turystom spać wyłącznie w hotelach. Służby zarzucały nam, że czerpiemy zakazany dochód z nocowania Japończyków.
Któregoś dnia przyszedł taki jeden pan z urzędu i zaczął nam grozić. Wtedy Szimaoka mu odpowiedział: „Nie wziąłem od japońskich gości ani grosza; ja tylko ich tutaj goszczę. Gdybyś ty wyjechał do Japonii i odwiedziliby cię jacyś Zanzibarczycy i poprosili o nocleg - nie przyjąłbyś ich? Nie ugościł?”
Ten urzędnik zrobił bezradną minę i powiedział, że by ugościł. I dał nam spokój. Z każdym trzeba rozmawiać jak z człowiekiem, który ma uczucia, ma serce.
Ale policja nam nie odpuściła. Ciągle nas śledzili. Przez sześć lat.
Schodziłam na dół – oni tam już byli. Szłam do Malindi, do portu – oni za mną. Codziennie. Aż do 1992 roku, kiedy zezwolono Zanzibarczykom uprawiać sztuki walki. Szimaoka zdobył z ministerstwa sportu pozwolenie i licencję trenera. Zaczął uczyć w 1992 roku, ale po trzech latach musiał zawiesić treningi, bo nadeszły wybory. Zrobiło się gorąco. Po około dwóch latach je wznowił.
*
Byliśmy tu podczas wyborów w 95’. To był bardzo niebezpieczny czas. Nie wychodziliśmy z domu. Przed wyborami każdy sąsiad zgromadził zapasy na dwa tygodnie. Ciężko sobie wyobrazić afrykańską ulicę bez ludzi, prawda? Tu naprzeciwko mieści się siedziba CUF, partii opozycyjnej, dlatego nasza okolica jest narażona na ataki. Co pięć lat jest niespokojnie. Wojsko strzela, rozpyla gaz łzawiący. Stąd, z tego okna widać tylko moshi, dym. Słychać krzyki i strzały. Palą się auta.
Nie angażujemy się w politykę, judo musi być sawa sawa, czyste, w porządku. Wolne od polityki.
Bardzo lubię uczyć judo, bo to sport, który respektuje przeciwnika. Wymaga szacunku wobec sędziego i zasad gry. Nie można używać judo poza dodżo, chyba, że w obronie koniecznej. Jestem dumna, że judo pochodzi z Japonii. Doceniłam to dopiero tutaj. Nie myślałam wcześniej o tym, jakie niesie wartości.
Na Zanzibarze zobaczyłam judo z nowej perspektywy. Opiera się na Jita Kyōei, wzajemnej korzyści. Nie tylko ja sam, nie tylko ty sam – musimy działać RAZEM.
To bardzo proste. Potrzebujemy się nawzajem, żeby się zwyciężać i pokonywać.
Jest jeszcze jedna nadrzędna zasada judo: Cikara Hittadze, czyli służenie dobru; judo musi zawsze służyć dobru.
Mamy zarejestrowanych tysiąc pięciuset judoków. Drużyna judo z Zanzibaru jest najlepszą w całej Afryce Wschodniej. Co roku wyjeżdżamy na zawody i zwyciężamy.
*
Poza łodzią i judo zajmujemy się też kawą fair trade.
Sprzedajemy kawę z Bukoby, spod granicy z Ugandą. Przez długie lata produkcję i eksport kawy kontrolował rząd. W 1999 roku plantacje i palarnie sprywatyzowano. Pomyśleliśmy, że promocja tanzańskiej kawy w Japonii to dobry pomysł. Zamarzyliśmy o współpracy z całą wioską, która pracowałaby kolektywnie na plantacji i w spalarni, a potem dzieliła się zyskiem ze sprzedaży zbiorów. Zaproponowaliśmy im fair trade, uczciwy biznes.
Założyliśmy firmę non profit. Przy czym to wioska miała sama sobą zarządzać i sama siebie pilnować.
Szimaoka zaczął rozmawiać z szefami Africafe w Dar es Salaam. I wyobraź sobie, że oni nie tylko go zrozumieli, ale też zaproponowali duże ulgi podatkowe.
Znaleźliśmy w Japonii odbiorców. Chodziliśmy po różnych sklepach, firmach. Byliśmy na targach.
Zanim polecieliśmy do Japonii, pojechaliśmy do Bukoby.
Rozmawialiśmy z farmerami o naszych planach. 80 procent ludności Bukoby zajmuje się kawą – jej uprawą lub przetwarzaniem. Dobrze, że tam pojechaliśmy, bo wiele zrozumieliśmy. Uwierzyliśmy, że eksport może się udać i pomóc tym ludziom.
Inne plantacje, na przykład sławną Kilimanjaro Coffee, zapoczątkowali Europejczycy. Kawa w Bukobie jest naturalnym skarbem Tanzańczyków. Sami zaczęli ją uprawiać, prażyć i sprzedawać. Dawno temu jedli jej ziarna, potem zaczęli ją parzyć i pić napar. Sprzedajemy głównie kawę rozpuszczalną. To ona przynosi ludziom w Bukobie największy zysk, bo ziarna nie są zbyt drogie.
Africafe to bardzo stara firma, ma 40 lat. Powstała, kiedy prezydent Nyerere postanowił rozpocząć produkcję kawy rozpuszczalnej w Tanzanii.
*
Największym problemem Afryki jest to, że bazuje na pomocy zewnętrznej. Że czeka na nią. No i nie ma tu zbyt wielu możliwości pracy. Ludzie chcą pracować, ale nie mają gdzie.
Myślę, że to dobrze, że obcokrajowcy inwestują w Afryce. Budują na Zanzibarze hotele, restauracje. Ale tylko i wyłącznie pod jednym warunkiem, że to Zanzibarczycy piastują kierownicze stanowiska, że są szkoleni, promowani, doceniani. Niestety, wielkie hotele nie dopuszczają do zarządzania żadnych lokalnych ludzi. Prowadzą je wyłącznie biali. Zanzibarczycy niczego nie mogą się przez to nauczyć. Jeśli natomiast menadżerowie dzielą się swoimi umiejętnościami i dają Afrykańczykom przyzwoicie zarobić za porządną robotę oraz inwestują w rozwój okolicy – to jest dobrze.
Najgorsze jest ciągle to, jak sami Afrykańczycy, bogaci, wykształceni, zasiadający w rządzie lekceważą potrzeby swoich współobywateli.
Innym problem jest to, że większość Afrykańczyków wyjeżdżających studiować za granicę nigdy nie wraca. Nie pomaga tworzyć nowego państwa.
Pytasz mnie, co jest rozwiązaniem, a ja powtarzam za Szimaoką: trzeba stworzyć miejsca pracy, którymi Afrykańczycy będą w stanie samodzielnie zarządzać.


sobota, 14 marca 2020

Teresa. Tam, gdzie będę mogła prowadzić boso



Teresa
Tam, gdzie będę mogła prowadzić boso


Teresa mieszka w buszu. Nie ma prądu, energię czerpie z baterii słonecznych. Jeździ starym landroverem. Ma ogród warzywny. Hoduje kozy, gęsi, kury. W Afryce od trzydziestu lat. Wygląda jak spalona słońcem Michelle Pfeiffer.
Tutaj, w domu Teresy jest przepięknie. Widok z okna na wzgórza przypominające cyprysową Toskanię zapiera dech.
Suka Ida ma szczeniaki, kotka niedawno się okociła. Maluchy plątają się pod nogami matek. Ptaki wyśpiewują tkliwe melodie, zachodzi słońce.
Podczas rozmowy z Teresą, doznałam iluminującego wrażenia, że my, ekspaci, uciekliśmy przeznaczeniu.
Zdziwiła się, gdy jej to oznajmiłam. „Czasem wyobrażam sobie” - tłumaczyłam – „jak boginie i bogowie, wzorem dawnych greckich, siedzą na mięciutkiej chmurze i rozdają nam życia. W Polsce, w Tanzanii, w Niemczech. Rodzisz się tu i tu, więc życie spędzisz tu i tu. A my jesteśmy jak wolne żarty, które sobie robimy z tych decyzji.”
„Mam nadzieję, że bogowie potrafią się śmiać i że nie mają nam tego za złe” – skwitowała mój wywód Teresa.
„Popatrz, gdzie zawędrowałyśmy” – odezwałam się po chwili – „Ty, Niemka z małego miasta koło Meinz i ja Polka z Sieradza.”
Siedzimy razem patrząc na tanzańskie słońce zachodzące za wulkanami. Miałyśmy tu być? A jeśli nie tu, to gdzie indziej? I z kim?
No, właśnie.
Dom Schulzów to najbardziej niesamowity dom w okolicy – choć przyznaję, większość ekspatów w Aruszy mieszka wyjątkowo, tak, że każdy designerski magazyn dałby się zabić za zdjęcia ich domów.
Jest dość mały, choć pojemny, drewniany i kamienny, pełen labiryntów, tajemniczych przejść, piwniczek, zapadni. Całkowicie solarny. To dom filozoficzny. Nic nie jest w nim oczywiste, nic nie jest typowe.
Owszem, ma dach, ściany (wertykalne, proste) i podłogi, ale są one dyskretną strukturą dla wielkiej, odważnej Idei, jaka temu domowi przewodzi. Jakiej? O to trzeba by spytać męża Teresy, architekta.

*
Jestem dziewczyną z małego miasteczka i nie marzyłam o wiejskim życiu w Afryce. Rodzice nie lubią zwierząt i nigdy ich nie mieli, ale okolice, z których pochodzę słyną z uprawy winorośli, jabłek i czereśni.
Hoduję kozy, bo je lubię. Poza tym Johann, mój mąż, ma alergię na krowie mleko. Już w górach Pare, gdzie mieszkaliśmy wcześniej, myśleliśmy o kozach, nie pamiętam jednak, dlaczego ich nie kupiliśmy.
W rok po przeprowadzce z Pare do Aruszy, czyli w 1999 roku, nabyliśmy pierwsze trzy kozy od Fini, naszej dobrej przyjaciółki, Szwajcarki. Kozy nie wymagają szczególnej troski. Mamy w domu pracowników z wioski – ogrodników i askarich (stróży), oni od dziecka wypasali kozy i się na nich znają. A znać się trzeba, bo a to jedna choruje, a to druga kuleje, trzecia nie daje mleka, czwarta zaraz będzie rodzić.
Kozy wychodzą na łąki codziennie o poranku, wracają w południe i siedzą w koźlarni.
Podczas rui oddzielamy samce od samic. Masajowie zakładają kozłom urżnięty kawał plastikowego wiadra na penisa. Jest to ryzykowne i trudne, bo ten kawał wiadra musi być przymocowany na fest. Chuć kozłów jest potężna i zrobią wszystko, żeby się wyzwolić i dorwać samicę w rui. Słyszałaś, jak beczą – krzyczą, wyją, zawodzą? Głos napalonego capa jest przeraźliwy. I zatrważająco ludzki. Regulacja ich rozrodczości jest bardzo ważna. Nie można dopuścić, żeby kopulowały ze sobą zwierzęta połączone więzami krwi. Nie powinno się też zezwalać na zapładnianie młodych kózek.
Nie mielibyśmy tak pięknych zwierząt, gdyby nie Edward. To najważniejszy z naszych pracowników. Jest świetnym koźlarzem.
Koordynuje też prace wokół domu i w ogrodzie. Każdego ranka spotykamy się z nim na odprawie i robimy plan zajęć. Nigdy nas nie zawiódł, pamięta o wszystkich ustaleniach, dotrzymuje terminów i świetnie się z nami dogaduje. W suahili, rzecz jasna.
Mamy też gęsi. Dostaliśmy je od pewnej kobiety z Izraela, która mieszkała tutaj na plantacji kawy Burkaa. Chcieliśmy mieć gęsi, bo mimo że ufamy psom, to jednak gęsi są bardziej czujne. Nie wiedziałaś? O, bez dwóch zdań. Gęsi są trudne. Wrażliwe. Boją się psów, sów, węży i nie są w stanie wysiedzieć jajek. Znoszą je gdzieś w krzakach, próbują grzać, ale nic z tego nie wychodzi.
Kury mamy, ale też - żadnych jajek. Chowają się w buszu, czym mnie strasznie denerwują, bo dbam o nie, kupuję lekarstwa i specjalną karmę, a te kryją się i niosą po krzakach. Aż przychodzi dzień, w którym mam dość i obwieszczam rodzinie, że od jutra koniec z kurami. Zjadamy je i basta. Wtedy one – jakby to przeczuwając, ujawniają jajka i ratują sobie życie.
*
Nazywasz mnie niezwykłą kobietą, bo mieszkam w tanzańskim buszu, ale ja jestem zupełnie zwyczajna.
Nie sądziłam, że wyjadę do Afryki. Chciałam mieszkać w Ameryce Południowej, marzyłam o Panamie.
Johanna poznałam 30 lat temu. W miasteczku uniwersyteckim. Oboje studiowaliśmy architekturę, z której zrezygnowałam po roku. Nie mam wyobraźni przestrzennej i opornie mi szło projektowanie. Zostałam pielęgniarką, ale to okropna robota, przynajmniej dla mnie. Nie nadaję się do niańczenia ludzi.
Kiedy się poznaliśmy, Johann właśnie kończył studia, jest ode mnie o cztery lata starszy. W trakcie stażu po obronie szukał tematu do badań. Chciał usystematyzować i opisać architekturę kolonialnej Afryki. Godzinami przesiadywał w bibliotekach.
Interesował się Afryką, bo z Afryki pochodzi. Urodził się w Moszi, wychował w Aruszy. Jego ojciec był tutaj pastorem. Wrócili do Niemiec, gdy Johann miał dwanaście lat. Od dnia wyjazdu nie przestał do Afryki tęsknić. Wiedział, że tu wróci.
Skontaktował się z kolonialnymi architektami, ale ich poglądy były tak konserwatywne, że szybko zrezygnował. Nie chciał mieć z nimi nic wspólnego. Spotkał za to wspaniałego profesora, który zajmował się architekturą etiopską i powiedział Johannowi, że może dostać stypendium w Etiopii – nie było wówczas wielu chętnych na badania terenowe w tej części świata, a architektura Konso – obecnie wpisana na liście światowego dziedzictwa UNESCO – jest fascynująca.
Kiedy Johann wyjechał na rok do Etiopii, myślałam, że odwiedzę go z raz lub dwa i zobaczę, czy to dla mnie.
W rezultacie spędziłam w Konso, na południu Etiopii, prawie cały 89’ rok. Mieszkaliśmy w typowej dla Konso kamiennej chatce. Bez prądu. Wodę nosiliśmy z rzeki. Jedliśmy to, co ludzie z wioski. Mieliłam ziarna, robiłam mąkę i piekłam podpłomyki. Jedliśmy też indżerę. Fasolę, ciecierzycę, soczewicę. Nie było do naszej wioski żadnej drogi, nie dojeżdżały żadne auta. Wszystko trzeba było dźwigać na plecach. To było tak, jakbym cofnęła się w czasie o parę stuleci.
Najtrudniejsze było to, że nie znałam języka. Nie mogłam sobie pogadać z sąsiadami. Ale ludzie nas akceptowali i szanowali.
Johann pojechał w tym roku na konferencję architektów do Addis i odwiedził Konso po 25 latach.
Wyobraź sobie, że ludzie go pamiętali! Prosili, żeby mnie pozdrowił – więc pamiętali i mnie. W sumie może to nic dziwnego, bo niewielu farendżi (obcych, turystów) mieszkało z nimi po nas.
Biurokracja w Etiopii była straszna. Jako nie-żona musiałam co miesiąc przedłużać wizę, co wiązało się z parodniową wyprawą do Addis przez Arba Myncz i uniżonym czekaniem na stempel.
W końcu postanowiliśmy się pobrać, miałam dość tych wypraw. To był chyba jedyny raz, kiedy Johann wręczył komuś łapówkę – butelkę whisky. Daliśmy ją urzędnikowi, który wystawił nam odpowiednie zaświadczenie. Wzięliśmy ślub w ambasadzie w Addis. Bez rodziców. Świadkiem Johanna był jego etiopski przyjaciel, a moim niemiecka tłumaczka Biblii.
Widziałaś nasze zdjęcia z Konso? Te czarno-białe? Niesamowite, prawda? Zwłaszcza to tutaj - ja w krótkich, sterczących włosach i w dżinsowych ogrodniczkach. Klęczę i ucieram ziarna patrząc prosto w obiektyw.
Chętnie bym tam wróciła.
*
Co było dalej?
Wiedzieliśmy już wtedy, że chcemy zostać w Afryce. Że nie ma powrotu do Niemiec. Johann marzył o Tanzanii. Nawiązał korespondencję z diecezją luterańską w Aruszy, dla której pracował jego ojciec. Potrzebowali architekta, ale za rok czy dwa. Zaproponowali nam Kongo, miejscowość Bukavu nad jeziorem Kiwu. Później przenieśli nas do Lubumbashi. Johann projektował, ja pracowałam w lokalnej przychodni. Musiałam nauczyć się języka. Zapisali mnie na kurs suahili. To był 91’ rok. Niebawem w Kongo zrobiło się niebezpiecznie i ewakuowali nas stamtąd do Budżumbury. A potem w góry Pare, do wyczekanej Tanzanii.
*
Zanim wylądowałam w Tanzanii, słyszałam o niej od Johanna. Jego rodzice przypłynęli do Dar es Salaam na statku. Mama w piątym miesiącu ciąży. Przeżyła szok, gdy zobaczyła szpital w Moszi. Ale szczęśliwie urodziła w nim zdrowego Johanna, który jest najstarszym z trójki rodzeństwa.
Mieszkaliśmy w Pare w latach 1992-98.
Johann projektował i budował kościoły, szkoły i szpitale w różnych rejonach północnej Tanzanii. To samo robi w Aruszy – dostaje zlecenia od misji i pracuje tam, gdzie żaden inny architekt by nie pojechał. Nie ma z tego dużych pieniędzy.
Pare to było kolejne dzikie miejsce. Koniec świata. Tak, jak Etiopia. Żyliśmy w prawdziwym oddaleniu, w głuszy, w odcięciu od zachodniej cywilizacji.
*
Wiesz, niektórzy ekspaci mieszkają tutaj przez wiele lat. I nie mówią słowa w suahili. To smutne. Jedyne, co dwudziestoletni syn naszych znajomych potrafi powiedzieć w suahili do swojego ogrodnika to: „Proszę, otwórz bramę.” Nie mogłabym tak żyć. Nie chcę o nikim źle mówić, ale jest coś nieprzyzwoitego w tym, że ekspaci nie zadają sobie nawet trudu, żeby poznać język gospodarzy kraju, w którym postanowili zamieszkać. Nie zadają sobie trudu, żeby poznać ich kulturę, żeby się do nich zbliżyć.
My staraliśmy się być wśród Tanzańczyków tak blisko, jak tylko można. Johann wierzył, że powinniśmy żyć na prowincji, rozpuścić się w niej, budować i leczyć, wymieniać się umiejętnościami. Uczyć. Ale po sześciu latach w górach Pare miałam dość. Chciałam się przeprowadzić. Za długo tam siedzieliśmy. Urodził się Uwe. Byłam w drugiej ciąży. Wyjechaliśmy do Aruszy, gdzie jesteśmy do dziś.
Jedynymi wazungu w Pare poza nami była niemiecka rodzina nauczycieli. We wsi był jeszcze katolicki ksiądz, miły człowiek, niestety zginął w makabrycznym wypadku samochodowym. Po nim przyszedł następny, ale okazało się, że jest pijakiem.
Obaj księża byli Niemcami.
Pracowałam w małej lokalnej przychodni. Żałuję, że nie wykorzystałam tamtego czasu na naukę ziołolecznictwa. W przychodni nie było żadnego lekarza, tylko ja i lokalne pielęgniarki. Lekarze, jeśli się pojawiali, sprawiali same kłopoty. Nudzili się okropnie, upijali, wdawali w romanse. I szybko znikali. Mówię o tanzańskich lekarzach, europejscy nie przyjeżdżali wcale. Czasami myślałam sobie, że szkoda, że zamiast księży, Europa nie posyłała w Pare lekarzy. Ale, cóż, jest jak jest.
Trudno nam się diagnozowało i leczyło. Ludzie przychodzili i skarżyli się na nieokreślone bóle, na przykład brzucha. Nie wiedziałam, czy to wyrostek, czy to – w przypadku kobiety – ból menstruacyjny, czy żołądek, czy wątroba. Dopiero po długotrwałym wywiadzie, można się było czegoś więcej dowiedzieć, ale i tak nie miałam pewności, co im tak naprawdę dolega.
Co my tam robiliśmy wieczorami? Sama sobie teraz zadaję to pytanie. Rozmawialiśmy, czytaliśmy. Byliśmy sami, bez dzieci, bez żadnych znajomych, na końcu świata. Mieliśmy prąd, od samego początku używaliśmy baterii słonecznych. Rano słuchaliśmy BBC.
Parę lat temu, gdy Johann odwiedzał matkę w Niemczech, przeglądał nasze listy z Pare i powiedział mi potem, że do tego okresu w naszym związku najbardziej chciałby wrócić. „Kochaliśmy się. Nie potrzebowaliśmy świata” - mówił. Nie wiem tylko, czy to z aktualną Teresą chciałby wrócić czy tamtą sprzed lat.
Większość sąsiadów to byli prości farmerzy, którzy nawet nie śnili o tym, żeby się wyrwać do miasta i zacząć lepsze życie. Wiecznie przeżywali swoje melodramaty. Kłócili się o miedzę, o dzieci, żony. Jedni próbowali drugim podebrać trochę ziemi. Albo walczyli o drzewa. Jedni twierdzili, że to i to drzewo należy do nich, bo zasadził je ich dziad. Drudzy zarzekali się, że owszem, zasadził, ale potem przepił. I tak w koło Macieju.
Po roku w naszym życiu pojawił się nocny stróż, który zaczął z nami jadać kolacje. Do tej pory inny stróż jadał w swojej budce, na zewnątrz. A ten, nazywał się Mbuzi (koza), pierwszego wieczoru powiedział nam, że nie jest psem i że nie będzie jadł na dworze.
Wprosił się do środka, usiadł przy stole i od tej pory jadał z nami kolację pięć dni w tygodniu. Nie cierpiałam tego na początku, bo był obcym człowiekiem i nie chciałam z nim spędzać każdego wieczoru. Mówiłam to Johannowi, ale był wobec niego bezradny.
Na szczęście okazało się, że Mbuzi jest wyjątkowym i niezwykle miłym człowiekiem, z którym szybko się zaprzyjaźniliśmy. Dzięki niemu zrozumieliśmy masę rzeczy w Pare, opowiadał nam swoje historie, znosił plotki i opowieści, wręcz całe sagi, z okolicy. Ciekawy człowiek.
*
Kiedy się sprowadziliśmy do Aruszy, Uwe miał trzy lata, a ja byłam w ciąży z drugim dzieckiem. Ingo urodził się w Nairobi i… zmarł w parę dni po porodzie. Był całkowicie niezdolny do życia. Pochowaliśmy go na tutejszym cmentarzu. Położyliśmy na jego grobie wielki płaski kamień, do którego później dokładaliśmy inne mniejsze. Ale tutaj ludzie nie szanują grobów i te kamyki ciągle znikały – pastuszkowie rzucali nimi w nieposłuszne kozy.
Śmierć Ingo była dla mnie strasznym czasem. Najgorszym.  Szczególnie, że nie mieliśmy pojęcia, że urodzi się upośledzony. Nie robiłam regularnych badań ani USG. Droga do lekarza w Nairobi była długa i męcząca, w ciąży nie chciałam ryzykować podróży po wybojach.
Mnóstwo ludzi przyszło na pogrzeb. Ale byłam w swoim bólu sama. Zamknęłam się jak małż.

*
Johann w ogóle nie chciał kupować żadnej ziemi. Z przyczyn filozoficznych. Uważał, że w momencie, w którym człowiek nabywa ziemię i zaczyna posiadać, na przykład dom, staje się człowiekiem zniewolonym. Co zresztą jest prawdą.
Zamiast domu, Johann chciał zbudować most nad kanionem Korongo, nad naszą okresową rzeką, i mieszkać na moście, prosząc sąsiadów o możliwość parkowania landrovera na ich posiadłości. Chciał mieszkać na ziemi niczyjej, między brzegami.
Po śmierci Ingo, Johann zmiękł i zbudował nasz filozoficzny dom. Mieszkamy na wysokim brzegu Korongo.
Kupowanie tych naszych trzech akrów przypominało staranie się młodzieńca o pannę. Manfred i Maria, przyjaciele żyjący w Tanzanii od lat, skontaktowali nas z Paulem, który sprzedawał ziemię wokół Korongo. Wtedy nie było tu jeszcze nikogo. Ziemia była martwa, pusta. Nie rosło ani jedno drzewo. Stada zjadały każde źdźbło.
Paul był starym brytyjskim farmerem i nie chciał nam zaufać. Mimo że mieliśmy poparcie lokalnego Kościoła i godziliśmy się zapłacić tyle, ile żądał, bez negocjacji. Spotykaliśmy się z nim wielokrotnie, rozmawialiśmy. Wspólnie mierzyliśmy ziemię i po stokroć obchodziliśmy ją dookoła, co nie było łatwe, bo Paul miał farmerski krok. Ledwo za nim nadążaliśmy. W końcu dobiliśmy targu. I Johann zaczął tworzyć.
Im jestem starsza, tym bardziej męczy mnie ten dom i ta cała jego filozofia, której nie rozumiem. Łazienka jest oddzielnie, szafki kuchenne na dziedzińcu, kuchnia za dziedzińcem, jadalnia w patio. Gabinet Johanna po jednej stronie patio, po drugiej salon z pianinem. Nasze sypialnie są na górze, nad kuchnią, ale łączą się siatką skomplikowanych korytarzy.
Ktoś mi powiedział, że nasz dom jest jak dom z bajek Andersena. Steinerowski. Sprzed Ikei.
*
Przyjechałam do Afryki z plecakiem. I kontenerem. Wysłaliśmy go z Niemiec do RPA, skąd przez Dar es Salaam miał dojechać do Kongo. Z Kongo przejechał do Pare. I do Aruszy.
Zapakowaliśmy sztućce, garnki, sprzęty kuchenne, pralkę. Nic wielkiego. Książki. Johann zabrał chyba tonę książek. Pianino? Kupiłam w Aruszy.
Nie, nie chciałabym wrócić do Niemiec. Chyba, że na chwilę – żeby móc jechać dalej. Tam, gdzie będę mogła prowadzić boso landrovera.
Ale wszystko jest możliwe.
To, co mnie tutaj, w Aruszy, denerwuje to to, że ludzie są ostrzy, szorstcy. I to, że ja też się staję szorstka. Kocham za to wolność, jaką tu mam. Nikt nade mną nie stoi, sama odpowiadam za swoją pracę. I za swoje życie. Pracuję w luterańskiej diecezji i pomagam budować domy dla samotnych kobiet.
Cenię też wolność, jaką mam tutaj w przestrzeni. Widzę, jak ludzie żyją gdzie indziej - stłoczeni, w tłumie. A my mamy mnóstwo miejsca. Jak okiem sięgnąć. Ta garstka ludzi, których jeszcze znam w Niemczech ciągle walczy o fragmenty, okruchy wolności.
Zamiast mieć ogrody, hodują rośliny doniczkowe.

czwartek, 9 stycznia 2020

Anna Katarina. Świat opiera się na wymianie



Anna Katarina
Świat opiera się na wymianie


Anna Katarina to młoda dziewczyna, która całe dzieciństwo spędziła w Aruszy. Skończyła szkołę ISM (International School of Moshi) i w wieku szesnastu lat wyjechała kontynuować naukę do Anglii.
Jest samo południe, upał. Parę dni przed Bożym Narodzeniem, cykady niczym elektryczne piły tną powietrze. Anna Katarina przyjechała z Europy na święta do rodziców, Manfreda i Marii, Niemców, którzy mieszkają w Afryce od zawsze. Manfred ma wielki warsztat samochodowy, Maria zakładała w Afryce wioski SOS, teraz jest na emeryturze.
Mieszkają niedaleko mnie, w Olasiti, w domu pełnym bibelotów, kredensów, komód, szafek, stolików i gałgankowych chodników. W salonie stoi pianino, a z kuchni dochodzą zapachy piekących się ciast, pierników i chleba. W sadzie obok domu rosną drzewka owocowe, cytryny, mango i morwy.
Za sadem śnieżą się w trawie gęsi.
*
Chciałam poznać nowy świat. Wiedziałam też, że kiedyś w końcu muszę wyjść z bezpiecznego kokonu, jakim są ciepły dom, mała szkoła i życie w buszu. 
Byłam w tej samej grupie ludzi od przedszkola. Sześć lat podstawówki i pięć lat gimnazjum. Skład klasy się nie zmieniał, znałam moich rówieśników na wylot i marzyłam o zmianie. O nowym otoczeniu.
Zaczęłam rozglądać się za szkołą w Anglii. Chciałam kontynuować naukę w systemie anglojęzycznym i w systemie IB.
Wybrałam szkołę w Felsted, bo miała świetny program muzyczny i psychologię na wysokim poziomie.
Dlaczego IB?
Sposób zdobywania wiedzy w IB jest wyjątkowy.
W zwykłej szkole uczysz się na sucho. Stukasz do egzaminów. Stukasz i stukasz. Wiedza, którą zapamiętujesz nie wykracza poza podręcznik czy książkę i jest ci potrzebna tylko po to, żeby zdać egzamin.
To, jak ISM w Aruszy pomogła mi w życiu jest nie do opisania.
Na każdym poziomie.
ISM przygotowała mnie do samodzielnej nauki i krytycznego myślenia, nauczyła bycia w grupie, w społeczności, w świecie.
Od pierwszych lat tam eksperymentowaliśmy, choćby z wypełnianiem helem balonu, który potem pękał albo z roślinami sadzonymi w ogródku. Spisywaliśmy nasze obserwacje. Pisaliśmy eseje, robiliśmy projekty, prezentacje, wystawy.
Po zetknięciu ze zwyczajnym systemem edukacji, trudno mi było uwierzyć, że uczniowie mają przyjmować wiedzę bez poddawania jej w wątpliwość.
Tę wiedzę się uczniom „łyżeczkuje”: podaje w papce łyżeczkami prosto do buzi. Gdzie tu miejsce na krytyczne myślenie?
Gdzie negacja, gdzie wątpienie, gdzie pytania?
Przecież najpierw trzeba zapytać, a dopiero potem szukać odpowiedzi!
A odpowiedzi może być wiele – trzeba grzebać w różnych źródłach i umieć je ze sobą zestawić.
W ISM od szóstej klasy uczono nas, jak cytować źródła, jak powoływać się na różnych autorów i jak prawidłowo sporządzać bibliografię.
Nawet teraz na uniwersytecie widzę, że szukanie odpowiedzi i powoływanie się na rozmaite źródła swojej wiedzy stanowi dla ludzi trudność. Moi koledzy nie wiedzieli, jak zrobić przypis do tekstu!
Tymczasem my musieliśmy myśleć kreatywnie, krytycznie i stosować wobec siebie i świata narzędzie numer jeden w systemie IB: autorefleksję.
Mieliśmy w ISM taki fantastyczny przedmiot - teorię wiedzy. Zawierał w sobie dużo z filozofii i socjologii, psychologii.
Jeśli coś stwierdzam – to skąd mam wiedzieć, że to jest słuszne, że to jest prawda? Skąd to wiem? Jak doszłam do tej wiedzy? Czy aby na pewno źródła tego, co wiem, co stwierdzam, są godne zaufania? Czy mogę na nich polegać?
Tego typu analiza własnej wiedzy otwiera niezwykle szeroką perspektywę.
Czyli nie kujemy programu filozoficznego Platona, ale zastanawiamy się, co go skłoniło do takiego, a nie innego widzenia świata.
Oczywiście, musimy znać teorie wielkich filozofów, ale nie po to, żeby je znać i już, ale po to, żeby dociekać, dlaczego takie teorie stworzyli. I jak się one mają do naszej rzeczywistości.
Szczerze mówiąc te zajęcia z teorii wiedzy były okropnie nudne, dla mnie przynajmniej, ale teraz je doceniam. Zostały we mnie.
Szkoły IB opierają się na tych niezwykle ważnych we współczesnym świecie tarciach między ludźmi, napięciach między kulturami – każda IB chce mieć jak największy przekrój, żeby uczniowie (i rodzice) mogli się wymieniać i poznawać.
Świat opiera się na wymianie.
IB wierzy, że to młodzi ludzie, uczniowie, gimnazjaliści, licealiści mogą zmienić świat i mogą tę wymianę uczynić dobrą, pokojową.
W Felsted 20 procent uczniów (czyli całkiem sporo) to społeczność międzynarodowa i to zaważyło na moim wyborze. Poza tym większość z nich w Felsted mieszka w internacie.
Teraz wiem, że podjęłam słuszną decyzję.
Ale początek był trudny.
Nigdy nie sądziłam, że to powiem, ale trudno mi się było przyzwyczaić do tego, że wokół są sami biali.
Cudownie jest przyjechać do Aruszy i zobaczyć całą masę różnych ludzi, bo tu każdy wygląda inaczej.
Dziewczyny w Anglii mają jeden jedyny sposób na to, jak wyglądać. Muszą być blondynkami z opaloną skórą. Chcą być takie same.
Być innym, wyróżniać się, szanować inność sąsiadów, inność koleżanek – to dla nas w Aruszy była podstawa. Żadna z nas za nic w świecie nie chciała być taka sama jak koleżanka. W tak małej szkole jak ISM nie można się było uprzeciętnić.
W Anglii dziewczyny szukają potwierdzenia swojej normalności. Uciekają od wyjątkowości. Dla nich różnorodność jest przerażająca.
Budują swoją tożsamość na rzeczach materialnych.
Uderzyło mnie to, jak bardzo posiadanie rzeczy jest ważne w tworzeniu sieci znajomych. W Afryce to było nie do pomyślenia. Było się kimś bez posiadania, bez konsumowania. Nieważne, co masz, ważne, kim jesteś.
Wartość pieniądza tu w Afryce i tam, na Północy, jest inna. To kasa określa, kim jesteś.
Bardziej niż to, czy jesteś dobrym przyjacielem, czy dbasz o świat, czy pomagasz biednym – lub czy jesteś szczęśliwy.
Wiesz, że naprawdę niewielu ludzi w moim wieku czyta jakiekolwiek wiadomości ze świata?
Ich świat nie obchodzi.
Niewielu ludzi ma pojęcie o tym, co się aktualnie dzieje w Azji, w Afryce, a Ameryce Południowej. Chyba, że studiują politologię. Chyba, że podróżowali, mieszkali poza krajem i nauczyli się dowiadywać o losach świata, nie tylko pierwszego, ale drugiego i trzeciego.
Reszta zadowala się wiadomościami z Anglii i o Anglii.
A i tak to dla nich czasami za dużo.
Widziałam na przykładzie kuzynów w Niemczech, z którymi widywaliśmy się raz czy dwa w roku, że idziemy inną drogą. Byłyśmy z siostrą wychowywane bez telewizji, zamiast gier wideo miałyśmy książki.
Nie nosiłyśmy żadnych markowych ciuchów – a jeśli przypadkiem takie nosiłyśmy, to nie wiedziałyśmy, że są jakoś szczególnie fajne.
Nie docierała do nas moda, a raczej przymus mody lansowanej w kolorowych magazynach. Nie czytałyśmy „Bravo Girl”, „Cosmopolitan” czy „Elle”. Byłyśmy wolne od tej wszechogarniającej presji dobrego wyglądu, którą dzieciaki w Europie są bombardowane codziennie. Jeśli czegoś nie masz albo źle wyglądasz, wypadasz z gry.

*
W Anglii, gdy mówię, że jestem z Tanzanii, słyszę długie „O!”. Jestem egzotyczna, obca.
Słyszę oczywiście, że to wspaniale, że wychowywałam się w Afryce, że obcym kulturom należy się szacunek i w ogóle, ale widzę wyraźny podział towarzyski na Brytyjczyków i na tych spoza wyspy.
Życie w Tanzanii jest tak totalnie różne od tego, jakiego doświadczają obywatele pierwszego świata, że właściwie wcale mnie nie dziwi ten podział.
Spójrz za okno – busz, wzgórza, akacje, pola, zero dróg, zero domów, zero sklepów. Masajowie wypasający stada. Cisza.
Afryka, którą znają Brytyjczycy jest morderczo stereotypowa. A przecież Afryka to znacznie więcej niż białe wyobrażenie o niej.
Do tej pory okropnie mnie denerwuje, gdy ktoś mówi: - Jesteś z Afryki.
Z Afryki?! Której Afryki?
Zawsze odpowiadam, że jestem z Tanzanii, a Afryka to gigantyczny różnorodny kontynent składający się z ponad 50 różnych państw. To nie jest jeden wielki czarny blok ziemi!
Borykam się teraz z presją otoczenia (bądź taka i taka, nie bądź taka i taka, mów to i to, nie mów tego i tego, rób to i to, nie rób tego i tego). I próbuję dopasować się do społeczeństwa, które jest moim zdaniem mocne zepsute.
Półki sklepowe uginają się pod ciężarem towarów. Życie w Anglii to życie w świecie dobrobytu. Jedyne, czego trzeba to pieniądze.
Na początku w Felsted poznałam chłopaka z Mombasy i od razu do siebie przylgnęliśmy. Obserwowaliśmy Anglię i próbowaliśmy ją trochę obśmiać, oswoić humorem. Szliśmy na stołówkę i nie mogliśmy się powstrzymać od śmiechu widząc menu, a potem jedząc te mdławe papki. Sól i pieprz był szczytem finezji.
Potem zaprzyjaźniłam się ze wszystkimi.

*
Uważam, że trzeba się mieszać, trzeba koniecznie wychodzić poza swoje podwórko, żeby nie utknąć.
Poznałam w Felsted dwie Niemki, które ciągle trzymały się razem, teraz studiują w Londynie, wynajmują wspólnie mieszkanie i widują się wyłącznie z Niemcami. Szkoda.
Trzeba się wyrwać z bezpiecznego kokonu, z ciepełka, ze swojskości, szczególnie w międzynarodowej szkole czy na uniwersytecie. Bo po to wyjeżdża się daleko na studia – żeby nauczyć się żyć w wielokulturowym świecie.
Dzielę pokój z czterema dziewczynami, każda pochodzi z innego kraju. I to jest wspaniałe. Dyskutujemy, kłócimy się, ale doskonale wiemy, że mamy święte prawo, żeby myśleć inaczej i wierzyć w co innego. Z pełnym przekonaniem mówimy, że „zgadzamy się nie zgadzać”.
Nie zliczę kolacji, przy których rozmawiałyśmy o polityce czy historii i zażarcie się kłóciłyśmy. Szczególnie z moją przyjaciółką Włoszką idziemy na noże.
Nie boimy się wyrażać własnych opinii, nie boimy się mówić tego, co naprawdę myślimy – choćby to było niezgodne z tym, co sądzą pozostali. Nie boimy się, bo jesteśmy przyzwyczajone do obcowania z niezwykle różnymi ludźmi.
Myślę, że na tym powinien opierać się nasz współczesny świat.
Dzieci powinny uczyć się w systemie IB, międzykulturowym, otwartym, kosmopolitycznym, wyznającym szacunek dla innego.
Czasem słucham w radio czy telewizji polityków i nie wierzę własnym uszom – to, jak ze sobą rozmawiają jest nie do przyjęcia!
Syczą albo wyszczekują opinie zrodzone w swoich ciasnych umysłach, każdorazowo stawiając gigantyczną kropkę na końcu zdania. Kropka i już. Wysyczałem swoje i kropka. Teraz niech syczy (lub szczeka) ten obok.
Niesamowite, jak bezcelowe są takie rozmowy.
*
Studiuję psychologię, jestem na drugim roku.
Jak tylko wyjechałam z Aruszy, zaczęłam poważnie zastanawiać się nad swoją tożsamością.
Kim jestem?
I skąd?
Odpowiedź na zwykłe pytanie – skąd jesteś? skąd pochodzisz? - stało się dla mnie dość nieprzyjemnym wyzwaniem.
Oczywiście, na szybko odpowiadałam, że z Niemiec. Ale przecież nie jestem Niemką, nigdy nie mieszkałam w Niemczech. Nie jestem też Tanzanką, mimo że żyłam w Tanzanii całe życie.
Więc kim jestem?
To podstawowe pytanie, jakie zadają sobie third culture kids, dzieciaki trzeciej kultury.
Dowiedziałam się, kim jestem przez negację.
Wiem, kim NIE jestem. I wiem, kim NIE chcę być.
Nie mogę się pogodzić z brytyjskim – ale też europejskim – systemem wartości. Systemem pierwszego świata. Posiadania, powierzchowności, zamkniętej perspektywy, egocentryzmu.
Nie mogę też ścierpieć tego wielkiego halo na punkcie tradycji.
Tradycja na uni to zgroza.
Po ISM, gdzie nauczyciele bywają przyjaciółmi naszych rodzin, gdzie atmosfera jest super przyjemna i nieformalna, wpadłam w brytyjską sztywną ramę.
Europejczycy mają fioła na punkcie tytułów. W Aruszy, nawet, jeśli nauczyciele mają doktoraty, nie każą się odpowiednio tytułować. W Anglii musisz się zwrócić do nauczyciela zgodnie z jego tytułem. Inaczej jest obraza majestatu. Panie profesorze, pani doktor, panie magistrze. Język kreuje dystans.
Tutaj, w Afryce, wszyscy się pozdrawiają, witają, każdy zagaduje. Każdy. „O, nie znam cię – może się poznamy?”
W Anglii nie ma takiej opcji, żeby zaprosić obcego do domu. W życiu.
Na początku każdemu napotkanemu człowiekowi mówiłam cześć. Aż któregoś dnia koleżanka powiedziała mi, że nie mogę tak robić. Nie mogę zaczepiać nieznajomych! Nasze okno w akademiku wychodziło na ulicę, siadywałam przy nim czasami i machałam do przechodniów. „Nie rób tego!” – błagała mnie znajoma. „Nie rób! Zwariowałaś?!”
Afrykanie ciągle się witają, ciągle pozdrawiają. Nawet, jak się nie znają. Uśmiech to taki dobry sposób na drugiego człowieka.
*
Rodzina to jeden z najważniejszych filarów życia dla third culture kids. Rodzina, czyli bezpieczny stały dom, kochający, wspierający rodzice. Wspólne obiady, kolacje, wakacje. Rozmowy przy stole – a nie znikanie za tabletem.
Często rodzina to jedyna stała w życiu – szczególnie w przypadku rodziców, których praca związana jest z częstymi podróżami i cała rodzina zmienia miejsca pobytu co dwa, trzy lata.
Moją przystanią jest dom w Aruszy.
Mam szczęście, wiem – wiele ekspatek nie potrafi dokonać wyboru i kluczy między wieloma domami. Albo mówi, że nosi dom w sercu.
To mi daje do myślenia: jakie życie chcemy dać naszym dzieciom?
My, dzieci trzeciej kultury, jakiego życia chcemy dla swoich dzieci?
Większość dzieci podróżujących rodziców pragnie jednego, stałego miejsca, domu, dla swojej przyszłej rodziny. Mówią: tak, było fajnie, przetrwałam, ale chcę, żeby moje dziecko miało inne dzieciństwo.
Wracam do Aruszy na każde święta, dwa razy w roku, żeby się wzmocnić. Zanurzyć w cieple i miłości.
Stałam się samodzielna, niezależna, praktyczna. Doceniam teraz dom bardziej niż kiedykolwiek.
*
Owszem, Anglia ma wiele dobrych stron.
Zawsze jest prąd i zawsze jest ciepła woda w kranie, i cudownie się śpi bez moskitiery!
Jest bezpiecznie.
Nie zamykam drzwi na pięć zasuw, nie mam krat w oknach, a wieczorami mogę spokojnie wracać z kina do domu, ulice są rzęsiście oświetlone.
Raz, na początku, zabrałam ze sobą latarkę na spacer, bo zapomniałam, że w europejskich miastach jest jasno nawet wieczorem.
Tu, w Aruszy, panują egipskie ciemności, wieczorem bez latarki połamiesz sobie nogi.