Yumiko
Byłam
nikim, robiłam wszystko
„Nie słodzisz?” - Yumiko podaje mi
kawę w różowym kubku z Panną Migotką. Przywiozła go sobie rok temu z Finlandii.
Pojechali z Szimaoką na zaproszenie znajomego, który pracuje w japońskiej ambasadzie
w Helsinkach. W Finlandii zobaczyli dwie rzeczy: Muzeum Muminków oraz Muzeum
Lenina.
Na ścianie przede mną wisi stary
kalendarz z Darem Pomorza na okładce. Za mną półki z japońskimi książkami i
portret Che Gevary. Po lewej drzwi na balkon. Obok lodówka z napojami. Siedzimy
przy długim stole, ja i Yumiko. Szimaoka jest w domu, ale gdy przywitał się ze
mną, zniknął uprzejmie u siebie w pokoju.
*
Mam
mówić od początku?
Urodziłam
się w Nagoyi. Tam mieszkałam i pracowałam aż do wyjazdu do Afryki. Jestem z
zawodu przedszkolanką. Nie ciągnęło mnie w świat. Lubiłam swoją pracę, lubiłam
dzieci. Fascynowałam się baśniami, bajkami i ludowymi przypowieściami z całego
świata. Chodziłam co tydzień do biblioteki i wypożyczałam nowe zbiory. Nie
przypominam sobie żadnych polskich bajek, ale rosyjskie tak. Lubiłam „Baśnie tysiąca i jednej nocy”. Kiedy je
czytałam, nie przeczuwałam, że znajdę się kiedyś w tych dalekich krainach. Że
trafię na Zanzibar, którego brzegi opływał Sindbad.
Wielu
ludzi sądzi, że skoro mój mąż, Szimaoka, jest tak aktywnym człowiekiem i od
zawsze chciał wyruszyć w drogę na pomoc światu – to ja, jego żona, też powinnam
taka być – od dziecka. Ale ja taka nie byłam. Nie byłam cicha, nie, ale czułam
się dobrze w Japonii i nie zamierzałam jej opuszczać. Uczyłam w przedszkolu i
byłam szczęśliwa.
Któregoś
lata, jeszcze podczas studiów, wybrałam się z koleżanką na Hokkaido, na północ
Japonii. Hokkaido to rozległa wyspa, duża połać ziemi. Wielu Japończyków lubi
na niej wypoczywać latem. To właśnie tam w jednym z młodzieżowych hosteli
poznałam pana Szimaokę.
Zaczęliśmy
rozmawiać i on od razu, na samym początku, powiedział, że zamierza wyjechać z
Japonii. Dokąd? Do Afryki. Bo Afryka jest najbiedniejszym kontynentem i on musi
tam jechać, żeby pomóc najbiedniejszym ludziom na ziemi. To, co powiedział mnie
zszokowało. Nie miałam zielonego pojęcia o Afryce. Poza tym troskę o innych
ludzi uważałam za słuszną i dobrą, ale sama pragnęłam pomagać tym, którzy są
blisko, w pobliżu, w Japonii.
Mówił
o konieczności dzielenia się dobrami. Wspominał o kapitalizmie i socjalizmie.
Nie byłam wtedy zbyt świadoma różnic między systemami. Nie interesowałam się
polityką.
Spodobał
mi się. Bardzo. Ale wiedziałam, że nie ma żadnej szansy na to, żebyśmy byli
razem. On wyjeżdżał pomagać Afrykańczykom, a ja uczyłam w przedszkolu w Nagoyi.
Czułam,
że to jest INNY człowiek. Nie zwyczajny.
Któregoś
dnia poszliśmy w góry i zaczęliśmy rozmawiać sam na sam. O Leninie, Trockim,
socjalizmie, biedzie, niesprawiedliwości. I Afryce. Szimaoka studiował na
Sikoku. Ekonomię. Poszedł na studia nie po to jednak, żeby studiować, ale żeby
znaleźć chętnych – przyjaciół, towarzyszy – do walki z biedą w Afryce.
Niestety, nikogo nie znalazł. Trudno znaleźć ludzi do pomocy w Afryce.
Szczególnie na studiach ekonomicznych.
Rzucił
studia i wrócił do domu, do Jokohamy.
Wtedy
w górach zebrałam się na odwagę i spytałam Szimaokę, skąd się taki wziął. Skąd
u niego taka niespotykana wrażliwość. I poprosiłam o lektury. Kazał mi sięgnąć
po Che Guevarę. I po Castro.
Po
urlopie wróciłam do Nagoyi. Czytałam i otwierałam oczy szerzej na świat.
Wymieniliśmy się adresami, nie było wtedy komórek. Utrzymywaliśmy kontakt –
pisaliśmy, dzwoniliśmy. Dzieliliśmy się uwagami na temat czytanych książek.
Dużo rozmawialiśmy. Po kilku miesiącach wyjechał do Europy, a potem do Afryki.
Przez dwa lata podróżował po świecie.
Tęskniłam.
Ale
kochałam swoją pracę. I czułam, że to też ważna misja.
Po
powrocie Szimaoki z podróży, wzięliśmy ślub. Skromny, cywilny. To był 1987 rok.
Wkrótce potem pojechaliśmy do Afryki, na początek do Nairobi.
Kenia
miała być naszą bazą dopóki nie znajdziemy stałego miejsca na pomoc
Afrykańczykom. To był nasz cel – pomoc.
Nie
przyjechałam na miesiąc, ani na rok. Przyjechałam na zawsze. Wyjechałam w 87’ i
wiedziałam, że już nigdy nie wrócę do Japonii.
*
Czy
byłam gotowa? Wiesz, nie wyobrażałam sobie wtedy, jak ta Afryka będzie
wyglądać. Jechałam za Szimaoką. Tylko i wyłącznie. Gdyby powiedział: jedziemy
do Ameryki, to pojechałabym do Ameryki.
Nie
byłam przygotowana na to, co zobaczę. Przeżyłam prawdziwy szok, widząc wokół
samych czarnoskórych ludzi. I słysząc wyłącznie język suahili.
Upał
i chaos. To była wielka zmiana. Bałam się.
Czego?
Ludzi, języka, jedzenia. Komarów.
To
był też czas, w którym zrozumiałam, że jestem nikim. Nikim.
W
Japonii byłam przedszkolanką, byłam kimś.
W
Kenii byłam nikim.
Szimaoka
miał ideę, parł do przodu. Miał spotkania, wizyty, znajomych. A ja byłam u jego
boku. Z boku. Ludzie do niego lgnęli. Możesz to sobie wyobrazić – on nawet nie
musiał szukać kontaktów, Afrykańczycy sami do niego przychodzili.
*
Mieliśmy
zaledwie zarys planu.
Szimaoka
zawsze powtarzał, że pomoc nie polega na dawaniu pieniędzy. Pomoc polega na
tym, żeby stworzyć miejsca pracy. Chciał rozwinąć kooperatywę rybacką albo
rolniczą.
Rolnictwo
sprawdziłoby się w Zimbabwe. Rybactwo nad Jeziorem Wiktorii lub w Mombasie.
Albo na przykład na Zanzibarze, o którym pomyśleliśmy później.
Szimaoka
brał również pod uwagę pomoc w walce z apartheidem w RPA. Marzył o tym, żeby
apartheid zniszczyć.
Nie,
nikogo tu nie znaliśmy. Żadnych towarzyszy, żadnych bojowników. Była nas tylko
dwójka.
Z
Nairobi pojechaliśmy do Dar es Salaam w Tanzanii i na Zanzibar. Po dwóch dniach
na Zanzibarze spotkaliśmy człowieka, z którym Szimaoka nawiązał nić
porozumienia. Ten człowiek był liderem rybaków w Malindi portowej dzielnicy
Stone Town. Powiedział nam: - Jeśli chcecie pomagać rybakom, zostańcie na
Zanzibarze i zbudujcie łódź.
I
Szimaoka zbudował łódź.
Pierwszą
w życiu.
Zbudował
ją z tym człowiekiem.
To
był łut szczęścia, dar od Boga. Dzięki temu szczęściu mogliśmy zacząć naszą
pracę.
I
zostaliśmy.
Jesteśmy
na wyspie od 1987 roku. W marcu 1988 Szimaoka zaczął wypływać w morze z
rybakami i łowić ryby.
Co
noc.
Co
było ze mną? Nic.
Byłam
żoną rybaka.
Szimaoka
powiedział: chodź ze mną, o nic się nie martw, i to mi wystarczyło.
Nie,
nie chciałam znaleźć pracy.
Byliśmy
razem, codziennie W trakcie budowy łodzi, towarzyszyłam Szimaoce w stoczni.
Każdego dnia. Podglądałam pracę, rozmawiałam z rybakami.
Zaczynałam
mówić w suahili. Byliśmy na miesięcznym kursie w SUZA, na zanzibarskim
uniwersytecie, choć bardziej mi pomogły rozmowy z ludźmi.
Nie
wypływałam w morze z Szimaoką, bo cierpiałam na chorobę morską. Żegnałam go
wieczorem w porcie i witałam wcześnie rano.
Poza
tym, mieliśmy wielu japońskich gości, podróżników i turystów. Przyjmowałam ich
i dla nich gotowałam.
To
byli obcy ludzie, dowiedzieli się o nas od znajomych Szimaoki w Japonii.
Uchodził wśród nich za Kakumeiji (czyt. kakumeidżi), wyzwoliciela, rewolucjonistę.
To
japońskie słowo, choć brzmi jak suahili. Tak też nazywa się nasza łódź:
Kakumeiji. Japońscy turyści słyszeli o Kakumeiji na Zanzibarze i przyjeżdżali
go zobaczyć.
Tłumaczyliśmy
im, że naszym celem jest wyzwolenie biednych ludzi. Pokojowe – nigdy nie
siłowe. I że od początku miało ono polegać na stwarzaniu miejsc pracy. Dla
najbiedniejszych, dla tych, którzy są na dole drabiny społecznej, a nie na jej
szczycie. Działanie oddolne i lokalne. To jest nasza metoda.
*
Co
mi się spodobało na Zanzibarze, a co nie?
Zacznę
od tego, co mi się nie spodobało i co mnie zszokowało.
Był
to brak wody w kranie.
Pytałam
sąsiadów: „Dlaczego nie ma wody? Co się stało” A oni odpowiadali mi, że na
Zanzibarze tak właśnie jest. Nie ma bieżącej wody. Spytałam wtedy, jak mam tę
wodę zdobyć. Sąsiedzi na to, że muszę wziąć kanister lub wiadro i iść na dół do
zbiorowego kranu, ustawić się w kolejce i zanieść sobie wodę na górę. Na
trzecie piętro.
Codziennie
nosiłam wiadra wody. Przez cztery lata.
W
tamtym czasie na Zanzibarze nie można było dostać pomp. Nikt ich nie miał.
Mieszkaliśmy tutaj, w Michenzani, blokowisku Stown Town, od samego początku. Od
1987 roku w tym samym mieszkaniu. Między Zanzibarczykami.
Po
czterech latach pompy pojawiły się w jednym ze sklepów na Mlandege, dzielnicy
rzemieślników. Umówiliśmy się z sąsiadem, że kupimy na spółkę, zamontujemy na
dole i będziemy razem używać. Po paru latach sąsiedzi zainstalowali kolejne.
Teraz mimo, że czasem odcinają nam wodę na parę dni, nie martwimy się, bo każdy
ma tu na dachu wielki zbiornik, do którego pompuje na zapas. Nie jest tak źle,
jak było na początku.
Brak
prądu to duży problem, ale nie tak wielki jak brak wody. Woda to życie. Tym
mierzę swoje szczęście na Zanzibarze – odkąd mamy pompę, odkąd mamy zbiornik,
jestem spokojna.
Dobrą
stroną Zanzibaru jest serdeczność ludzi. Każdy cię pozdrawia, każdy wita.
Słyszysz ciągle: dżambo, dżambo, karibu, habari! Cześć, witaj, zapraszamy, jak
się masz!
Dawno
temu w Japonii też tak było. Ludzie się rozpoznawali i troszczyli o siebie
nawzajem. Sąsiedzi sobie pomagali. Zagadywali. Ale to się zmieniło. Umarło. W
Europie też.
Myślę,
że to dlatego, że teraz Europa i Japonia są bardzo bogate. Każdy ma dom,
samochód, telewizor.
W
dawnych czasach było więcej biedaków, a wiadomo, że biedacy muszą sobie
pomagać. Inaczej nie przetrwają - tak myślę.
Kiedy
się tutaj wprowadziliśmy, sąsiedzi z bloku codziennie przychodzili nas
zobaczyć. Pukali do drzwi, mówili hodi, hodi, wchodzili i zostawali, żeby
pogadać. Żaden mzungu przed nami (ani po nas) nie zamieszkał w blokach na
Michenzani.
Mieszkają
tu różni ludzie, nie tylko klasa średnia. Bardzo biedni i bogatsi. Ale żadni
bogacze, o nie. Oni mieszkają w dużych domach poza centrum. Mamy też tutaj
zanzibarskich Hindusów. Lubią te bloki, bo lubią być blisko centrum.
Tak,
stanowiliśmy wówczas nie lada atrakcję. Zarówno dla Zanzibarczyków, jak i
Japończyków, którzy też ciągle nas odwiedzali. Nie miałam wtedy na nic czasu, bo
albo nosiłam wodę, albo robiłam sushi dla Japończyków, albo podejmowałam czajem
sąsiadów. Byłam wiecznie zajęta.
Nie
czułam się dzięki temu bardziej kimś.
Nie,
ciągle byłam nikim.
Byłam
nikim, a robiłam wszystko.
Miałam
poczucie, że jestem złą żoną. Że nie jestem pełnowartościowym człowiekiem. Że
nic nie potrafię zrobić. Ani gotować, ani sprzątać, ani prasować, ani rodzić
dzieci.
To
się zmieniło dopiero po jakimś czasie. Roku? Dwóch?
Nie
chciałam pójść do pracy, nie marzyłam o własnej karierze. Uważam, że bycie
dobrą żoną to bardzo ważna praca. Wystarczająca. Zwłaszcza, gdy jest się w
związku z kimś takim, jak Szimaoka. Reprezentuję starą szkołę, wiem. Wiele
kobiet wychodzi z domów rodziców i idzie do pracy. Są niezależne, wolne. Bardzo
mi się to podoba. Ja wolałam zostać w domu i wspierać męża. Chciałam do niego
należeć.
Staliśmy
się z Szimaoką dwiema połówkami jabłka. Żeby się tak scalić, musieliśmy wiele
rozmawiać. Wiesz, to my tworzymy nasze własne życie. I od nas zależy, z kim to
życie tworzymy. I jak.
To
już prawie trzydzieści lat razem.
Nie
jesteśmy zwyczajnym małżeństwem, bo Szimaoka nie wychodzi na osiem godzin do
pracy, a ja nie zostaję sama w domu.
Wszystko robimy razem. On łowi w nocy, ja czekam na niego w porcie. On
trenuje drużynę judo, ja nią zarządzam.
I
tak dalej.
*
Gdzie
jest mój dom?
Mój
dom to Zanzibar. Korzenie to Japonia. Daleko te korzenie, ale nie chcę wracać
do Japonii. Nie na stałe. Może przemieścimy się w obrębie Afryki, ale do
Japonii nie wrócimy nigdy.
Wyjedziemy,
jak tylko Zanzibarczycy będą niezależni. Tymczasem rybacy nadal potrzebują Szimaoki,
judocy, o których zaraz ci powiem, też.
Rodzina?
Moi
rodzice odeszli parę lat temu. Żyje tylko matka Szimaoki. Odwiedzamy ją co
roku. Urządzamy przy okazji wielką wystawę sztuki tingatinga w Nagoyi i
Jokohamie, naszych rodzinnych miastach. Spotykamy się z przyjaciółmi,
odświeżamy kontakty. Sprzedajemy obrazy zanzibarskich artystów. To bardzo
ważne, żeby pokazywać tanzańską sztukę za granicą. Przywozimy obrazy i ich
autora, który podczas wystawy maluje na żywo, przy publiczności. Nie jest łatwo
- musimy zapakować obrazy, kupić bilet artyście, zamówić salę, zaprosić wielu
ludzi. Załatwić noclegi, spotkania. Trzeba to wszystko dobrze podopinać.
Do
Japonii jeżdźimy także z moimi książkami. Ta, którą ci podarowałam to moja
najnowsza. Przetłumaczyłam z suahili na japoński baśń ludową z Zanzibaru.
Opowiada historię Pana Wąsa i Pana Serce. Autorem rysunków tingatinga jest
Mohamed Charinda. Ukaże się w Japonii w kwietniu. Wcześniej wydałam zbiór bajek
suahili. I naszą autobiografię.
Nie,
nie uważam się za pisarkę, w rubrykę: zawód wpisuję gospodyni domowa.
Każdy
grosz na łódź i na pomoc Afryce pochodzi z naszych prywatnych pieniędzy. Także
ze sprzedaży moich książek.
Nie
od socjalistów.
*
Judo
– jak niemalże wszystko wokół Szimaoki – pojawiło się samo. Któregoś dnia
przyszli do niego młodzi Zanzibarczycy i poprosili, żeby ich uczył. Szimaoka
jest mistrzem judo. Trenował w Japonii. Ja zaczęłam praktykować dopiero na
Zanzibarze.
Ci
młodzi ludzie przyszli na samym początku, jeszcze jak budowaliśmy łódź. Bardzo
chcieli ćwiczyć sztuki walki, wiedzieli, że mój mąż jest mistrzem judo.
Szimaoka zaczął z nimi trenować na plaży. Niedługo potem zbudował małe dodżo.
Ćwiczyłam razem z nimi. Niestety, w dodżo szybko pojawiła się policja i kazała
nam je zamknąć. Wtedy na Zanzibarze sztuki walki były niedozwolone. Zagrażały
państwu. Od tamtej pory tajniacy śledzili nas i pilnowali każdego dnia. I nie
mogliśmy trenować judo.
*
Żeby
dostać pozwolenie na pobyt i na pracę, Szimaoka poszedł do Imigration.
Powiedział
im, że przyjechał, żeby pomóc, że nie ma złych zamiarów. Że chce zbudować łódź
i łowić z rybakami ryby. Prosto z serca.
Wyobraź
sobie, że wysłuchali go i dali nam potrzebne pozwolenia.
Ale
po tym, jak Szimaoka zaczął uczyć Zanzibarczyków judo, sytuacja się zmieniła.
Staliśmy się podejrzani. Do tego ciągle mieliśmy japońskich gości.
Obowiązywało
wtedy prawo nakazujące turystom spać wyłącznie w hotelach. Służby zarzucały
nam, że czerpiemy zakazany dochód z nocowania Japończyków.
Któregoś
dnia przyszedł taki jeden pan z urzędu i zaczął nam grozić. Wtedy Szimaoka mu
odpowiedział: „Nie wziąłem od japońskich gości ani grosza; ja tylko ich tutaj
goszczę. Gdybyś ty wyjechał do Japonii i odwiedziliby cię jacyś Zanzibarczycy i
poprosili o nocleg - nie przyjąłbyś ich? Nie ugościł?”
Ten
urzędnik zrobił bezradną minę i powiedział, że by ugościł. I dał nam spokój. Z
każdym trzeba rozmawiać jak z człowiekiem, który ma uczucia, ma serce.
Ale
policja nam nie odpuściła. Ciągle nas śledzili. Przez sześć lat.
Schodziłam
na dół – oni tam już byli. Szłam do Malindi, do portu – oni za mną. Codziennie.
Aż do 1992 roku, kiedy zezwolono Zanzibarczykom uprawiać sztuki walki. Szimaoka
zdobył z ministerstwa sportu pozwolenie i licencję trenera. Zaczął uczyć w 1992
roku, ale po trzech latach musiał zawiesić treningi, bo nadeszły wybory. Zrobiło
się gorąco. Po około dwóch latach je wznowił.
*
Byliśmy
tu podczas wyborów w 95’. To był bardzo niebezpieczny czas. Nie wychodziliśmy z
domu. Przed wyborami każdy sąsiad zgromadził zapasy na dwa tygodnie. Ciężko
sobie wyobrazić afrykańską ulicę bez ludzi, prawda? Tu naprzeciwko mieści się
siedziba CUF, partii opozycyjnej, dlatego nasza okolica jest narażona na ataki.
Co pięć lat jest niespokojnie. Wojsko strzela, rozpyla gaz łzawiący. Stąd, z
tego okna widać tylko moshi, dym. Słychać krzyki i strzały. Palą się auta.
Nie
angażujemy się w politykę, judo musi być sawa
sawa, czyste, w porządku. Wolne od polityki.
Bardzo
lubię uczyć judo, bo to sport, który respektuje przeciwnika. Wymaga szacunku
wobec sędziego i zasad gry. Nie można używać judo poza dodżo, chyba, że w
obronie koniecznej. Jestem dumna, że judo pochodzi z Japonii. Doceniłam to
dopiero tutaj. Nie myślałam wcześniej o tym, jakie niesie wartości.
Na
Zanzibarze zobaczyłam judo z nowej perspektywy. Opiera się na Jita Kyōei, wzajemnej korzyści. Nie
tylko ja sam, nie tylko ty sam – musimy działać RAZEM.
To
bardzo proste. Potrzebujemy się nawzajem, żeby się zwyciężać i pokonywać.
Jest
jeszcze jedna nadrzędna zasada judo: Cikara
Hittadze, czyli służenie dobru; judo musi zawsze służyć dobru.
Mamy
zarejestrowanych tysiąc pięciuset judoków. Drużyna judo z Zanzibaru jest
najlepszą w całej Afryce Wschodniej. Co roku wyjeżdżamy na zawody i zwyciężamy.
*
Poza
łodzią i judo zajmujemy się też kawą fair trade.
Sprzedajemy
kawę z Bukoby, spod granicy z Ugandą. Przez długie lata produkcję i eksport
kawy kontrolował rząd. W 1999 roku plantacje i palarnie sprywatyzowano.
Pomyśleliśmy, że promocja tanzańskiej kawy w Japonii to dobry pomysł.
Zamarzyliśmy o współpracy z całą wioską, która pracowałaby kolektywnie na
plantacji i w spalarni, a potem dzieliła się zyskiem ze sprzedaży zbiorów.
Zaproponowaliśmy im fair trade, uczciwy biznes.
Założyliśmy
firmę non profit. Przy czym to wioska miała sama sobą zarządzać i sama siebie
pilnować.
Szimaoka
zaczął rozmawiać z szefami Africafe w Dar es Salaam. I wyobraź sobie, że oni
nie tylko go zrozumieli, ale też zaproponowali duże ulgi podatkowe.
Znaleźliśmy
w Japonii odbiorców. Chodziliśmy po różnych sklepach, firmach. Byliśmy na
targach.
Zanim
polecieliśmy do Japonii, pojechaliśmy do Bukoby.
Rozmawialiśmy
z farmerami o naszych planach. 80 procent ludności Bukoby zajmuje się kawą –
jej uprawą lub przetwarzaniem. Dobrze, że tam pojechaliśmy, bo wiele
zrozumieliśmy. Uwierzyliśmy, że eksport może się udać i pomóc tym ludziom.
Inne
plantacje, na przykład sławną Kilimanjaro Coffee, zapoczątkowali Europejczycy.
Kawa w Bukobie jest naturalnym skarbem Tanzańczyków. Sami zaczęli ją uprawiać,
prażyć i sprzedawać. Dawno temu jedli jej ziarna, potem zaczęli ją parzyć i pić
napar. Sprzedajemy głównie kawę rozpuszczalną. To ona przynosi ludziom w
Bukobie największy zysk, bo ziarna nie są zbyt drogie.
Africafe
to bardzo stara firma, ma 40 lat. Powstała, kiedy prezydent Nyerere postanowił
rozpocząć produkcję kawy rozpuszczalnej w Tanzanii.
*
Największym
problemem Afryki jest to, że bazuje na pomocy zewnętrznej. Że czeka na nią. No
i nie ma tu zbyt wielu możliwości pracy. Ludzie chcą pracować, ale nie mają
gdzie.
Myślę,
że to dobrze, że obcokrajowcy inwestują w Afryce. Budują na Zanzibarze hotele,
restauracje. Ale tylko i wyłącznie pod jednym warunkiem, że to Zanzibarczycy
piastują kierownicze stanowiska, że są szkoleni, promowani, doceniani.
Niestety, wielkie hotele nie dopuszczają do zarządzania żadnych lokalnych
ludzi. Prowadzą je wyłącznie biali. Zanzibarczycy niczego nie mogą się przez to
nauczyć. Jeśli natomiast menadżerowie dzielą się swoimi umiejętnościami i dają
Afrykańczykom przyzwoicie zarobić za porządną robotę oraz inwestują w rozwój
okolicy – to jest dobrze.
Najgorsze
jest ciągle to, jak sami Afrykańczycy, bogaci, wykształceni, zasiadający w
rządzie lekceważą potrzeby swoich współobywateli.
Innym
problem jest to, że większość Afrykańczyków wyjeżdżających studiować za granicę
nigdy nie wraca. Nie pomaga tworzyć nowego państwa.
Pytasz
mnie, co jest rozwiązaniem, a ja powtarzam za Szimaoką: trzeba stworzyć miejsca
pracy, którymi Afrykańczycy będą w stanie samodzielnie zarządzać.